A+ A A-

Wywiady

Pat Buchanan dla narodowcy.net

Specjalnie dla serwisu Narodowcy.net jeden z najbardziej wpływowych przedstawicieli tradycyjnej amerykańskiej prawicy, Pat Buchanan, opowiada o przemianach kulturowych i politycznych w USA, swej współpracy z prezydentem Nixonem, zimnej wojnie, prezydenturze młodego Busha i obecnych relacjach międzynarodowych.

Pat Buchanan był doradcą trzech amerykańskich prezydentów, jest autorem wielu książek politycznych, konserwatywnym publicystą i komentatorem telewizyjnym. Ubiegał się dwukrotnie o republikańską nominację prezydencką. W USA jest powszechnie znany jako rzecznik tradycyjnego konserwatyzmu, zwanego także paleokonserwatyzmem. Mieszka w Wirginii.

Michał Krupa: Czy w Pana opinii, istnieje możliwość nowego konserwatywnego odrodzenia w Stanach Zjednoczonych, podobnego do słynnej "rewolucji Goldwatera", czy też naród, kultura i elity polityczne przesunęły się tak daleko na lewo, że amerykański konserwatyzm pozostanie coraz bardziej marginalizowaną opcją polityczną?

Pat Buchanan: Nowy popularny ruch społeczny, przypominający ruch Goldwatera, do którego należałem w moich latach studenckich, jest możliwy, choć dzisiejszy miałby bardziej libertariańskie oblicze. Ale rewolucja Goldwatera nie odniosła sukcesu. Została zdruzgotana w 1964 roku. Nixon budował swoje zwycięskie koalicje w 1966, 1968, 1970 i 1972 r. poprzez połączenie ruchu Goldwatera z bazą Partii Republikańskiej i pozyskanie tzw. Demokratów Daleya-Rizzo na Północy oraz tzw. Twardego Południa, aby następnie stworzyć "Nową Większość" (ang. "New Majority" – dop. M.K.), dzięki której wygrał 49 stanów w 1972 r. Czy taka "Nowa Większość" mogłaby być odbudowana? Niestety nie. To już historia. W 18 stanach – w tym megastanach Kalifornii, Pensylwanii i Ohio – demokraci wygrali w sześciu z ostatnich wyborów prezydenckich. Pod warunkiem, że nie będzie jakiejś narodowej katastrofy pod rządami prezydenta-demokraty, owe stany są już raczej poza zasięgiem republikanów w wyborach prezydenckich.

Kontrkultura z lat 60., przeciwko której występowali Nixon i Reagan, stała się kulturą dominującą. Tradycyjna kultura jest już niemalże subkulturą. Połowa społeczeństwa otrzymuje regularne świadczenia od rządu i nie płaci żadnych podatków dochodowych.

W latach 60. elektorat był w 90 proc. euroamerykański. Obecnie ta liczba spadła do 74 proc. i nieubłaganie stale się zmniejsza. Ci ludzie stanowią około 90 proc. wszystkich głosów oddanych na republikanów we wszystkich wyborach prezydenckich. Najbardziej dynamicznie rosnące grupy etniczne to Latynosi i Azjaci. Obie grupy głosowały w jakichś 70 proc. na Obamę. Demografia i kultura powoli szlifują Partię Republikańską. Trudno mi przewidzieć, co mogłoby spowolnić lub odwrócić ten trend.

MK: W Pana książce "A Republic, Not an Empire" prognozował Pan, że kontynuacja hiperinterwencjonistycznej polityki zagranicznej doprowadzi do katastrofy w Ameryce. 11 września 2001 r. był tym momentem. Wydawałoby się czymś logicznym i oczywistym, że ignorowanie koncepcji tzw. "blowbacku" (asymetrycznej reakcji na amerykańskie zaangażowanie w świecie) nie mogło dalej trwać. Jednak George W. Bush zdecydował się na kompletnie inny kurs – więcej interwencji, więcej mieszania się w sprawy obcych państw, więcej moralizatorskiej retoryki i więcej wojen. Według Pana, czy ta polityka była pochodną silnego poczucia moralnego obowiązku Busha czy raczej, jak wielu twierdzi, było to "15 minut neokonserwatystów"?

PB: George W. Bush przeżył swoistą konwersję po 11 września (atak na World Trade Center – dop. M.K.) Stał się rezolutnym i skupionym prezydentem. I gdy wyruszył przeciwko Al-Kaidzie i przeciwko talibom, gdy nie oddali bin Ladena w ręce amerykańskie, Ameryka twardo stanęła za nim. Początkowo inwazja w Afganistanie była doskonale przeprowadzona i w pełni uzasadniona. I wtedy powinniśmy byli się wycofać. Zamiast tego prezydent Bush przejął neokonserwatywną agendę jako własną. Stał się misjonarzem na rzecz globalnej demokracji. Rolą Ameryki miało być powstrzymanie najgorszych dyktatorów świata od zdobywana najgorszej broni świata. Po czym Korea Północna zrobiła właśnie to. Bush oświadczył, że Ameryka będzie przeciwstawiać się Osi Zła, tj. Korei Północnej, Irakowi i Iranowi, w najbardziej szkodliwym przemówieniu wygłoszonym przez amerykańskiego prezydenta (chodzi o mowę nt. stanu państwa ze stycznia 2002 r. – dop. M.K.). Podzielił w ten sposób swoją światową koalicję i cały kraj, wyruszając na krucjatę, która z góry była skazana na podobny koniec jak krucjata dziecięca.

Generał William Odom nazwał decyzję Busha o inwazji na Irak najgorszym błędem popełnionym przez amerykańskiego prezydenta. Ja również podzielam ten pogląd. Wśród niewielu korzyści wynikłych z wojny afgańskiej i irackiej jest to, że przyczyniły się one do reorientacji Amerykanów w kierunku antyinterwencjonizmu. Ale straty z tych niepotrzebnych wojen są ogromne. Neokonserwatyści odegrali pomocniczą rolę w niszczeniu nixonowsko-reaganowskiej "Nowej Większości" i paraliżowaniu prezydentury Busha II.

MK: Jest Pan znanym krytykiem obecnego modelu relacji amerykańsko-izraelskich. Niektórzy zarzucają Panu antysemityzm. Czy Pat Buchanan nienawidzi Izraela?

PB: Nie, Pat Buchanan nie jest wrogiem Izraela. Od czerwca 1967 r., gdy Richard Nixon i ja odwiedzaliśmy Izrael po wojnie sześciodniowej, przez dwie dekady, byłem jego orędownikiem. W Key Biscayne, gdy wojna Jom Kippur wybuchła w 1973 r., nalegałem na prezydenta Nixona, aby wysłał Izraelczykom wszelką konieczną pomoc. Byli w naszym obozie w trakcie zimnej wojny, w wojnie Ameryki, w którą mocno wierzyłem. Moskwa zbroiła Egipt i Syrię. Ale wraz z upadkiem sowieckiego imperium i rozpadem Związku Sowieckiego oraz zakończeniem zimnej wojny, powróciłem do tradycyjnie konserwatywnego stanowiska antyinterwencjonizmu. To postawiło mnie w pozycję konfliktu z neokonserwatystami, spośród których wielu zrównuje postawę antyinterwencjonizmu czy neutralności pomiędzy Arabami i Izraelczykami z antysemityzmem.

Przez dekadę broniłem Jana Demianiuka przed oskarżeniem, że był Iwanem Groźnym w Treblince. Na szczęście, tuż przed jego planowanym powieszeniem w Izraelu, sowieckie archiwa ukazały, że chodziło o innego mężczyznę. Buchanan miał rację. Nie dość, że Demianiuk nie był Iwanem, to nigdy nie był w Treblince. Ale nie jest czymś politycznie opłacalnym mieć rację w takiej sprawie i zdemaskować tych, którzy chcieliby krwi Demianiuka, jako grupę przypominającą zwykły motłoch.

Gdy idzie o Bliski Wschód, myślę, że powinniśmy zacząć się wycofywać z udziału w jego etnicznych, ideologicznych, religijnych czy politycznych konfliktach i waśniach. Osmanowie zostali wypędzeni, następnie Brytyjczycy i Francuzi, później Rosjanie. Teraz przyszedł czas na Amerykanów. Jak powiedziała Sara Palin: "Zostawmy to Allahowi".

MK: Powróćmy do polityki krajowej. W słynnym przemówieniu podczas konwencji republikańskiej w 1992 r. w Houston stwierdził Pan, że Ameryka przeżywa "wojnę kulturową", wojnę, która zdeterminuje losy Republiki przez najbliższe dekady. W 2003 r. powrócił Pan do tego tematu w książce "Śmierć Zachodu", w której odniósł się Pan do metody Antoniego Gramsciego mającej na celu destrukcję Christianitas, czyli całej zachodniej cywilizacji. Czy możemy powiedzieć, że tzw. długi marsz przez instytucje Zachodu się zakończył i Rewolucja zmiażdżyła jakiekolwiek szanse Kontrrewolucji, czy też pojawiały się pewne trudności na drodze "marszu", które mogłyby jeszcze być przedmiotem nadziei dla tradycjonalistów?

PB: W książkach "Death of the West" (Śmierć Zachodu) i "Suicide of a Superpower" (Samobójstwo Superpotęgi) argumentowałem, że "gdy wiara umiera, kultura umiera, cywilizacja umiera i ludzie zaczynają umierać". Tak się sprawy mają na Zachodzie. Europa jest o wiele bardziej zaawansowana w tym procesie, porzucając wiarę, negując chrześcijaństwo. Wielu na Zachodzie uprawia kult przy nowych ołtarzach konsumpcjonizmu, materializmu, demokracji. Żaden z zachodnich krajów nie ma wskaźnika urodzeń wśród swoich rodzimych mieszkańców pozwalającego na dalsze przetrwanie swojej ludności. Tak się dzieje już od 30 lat.

Tradycjonaliści utracili sporo gruntu w ciągu ostatnich 50 lat wraz z tryumfem kontrkultury i przechwyceniem przez nią sztuki, rozrywki, uniwersytetów i mediów. W krajach takich jak Stany Zjednoczone i w niektórych europejskich krajach nadal istnieją wyspy oporu, ale nie ma wątpliwości, że odbywamy długi odwrót. I nie ma wątpliwości co do kierunku, w jakim podążamy.

Wygraliśmy zimną wojnę, ale długi marsz Gramsciego przez instytucje ani się nie zatrzymał, ani nie spowolnił.

MK: Miał Pan wyjątkową okazję doradzać aż trzem amerykańskim prezydentom. Chciałbym się skupić na Pana relacji z Richardem Nixonem. Sam jestem nim zafascynowany. Z jednej strony, prezydentura, która zakończyła się w atmosferze skandalu i tragedii, z drugiej, człowiek z niesamowitymi walorami intelektualnymi i silnym charakterem, "fighter", rzadka postać, jeśli porównać z obecnymi "grubymi rybami" w Waszyngtonie i obecnym gospodarzem Białego Domu. Jak by Pan opisał fenomen Nixona? Czy naprawdę był oszustem, narodowym wstydem, czy może jednym z ostatnich prawdziwych amerykańskich mężów stanu?

PB: Nixon nie był żadnym oszustem. Był przyjacielem i mistrzem, dobrym człowiekiem i jestem dumny oraz czule wspominam lata, które spędziłem u jego boku. W trakcie "Watergate" nikt mu nie zarzucił, że brał pieniądze. Jego porażka polegała na źle ulokowanej lojalności i niedocenianiu możliwości i złej woli swoich wrogów. I nie był tym, kogo swego czasu pewien brytyjski mąż stanu uznał za wielkiego przywódcę – "dobrym rzeźnikiem".

Powinien był bardziej zdecydowanie działać w sprawie "Watergate". Ale, proszę zwrócić uwagę na jego pierwszą kadencję. Wycofał nas z Wietnamu z honorem, zapewnił powrót jeńcom wojennym, pozostawił wszystkie stolice prowincjonalne w rękach południowych Wietnamczyków i był zdeterminowany użyć amerykańskich sił lotniczych, aby zapewnić pokój. Zakończył dwie dekady animozji pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi. Wynegocjował największe traktaty rozbrojeniowe od czasu waszyngtońskiej umowy morskiej z 1922 – traktaty SALT i ABM. Był pierwszym prezydentem, który odbył podróż za żelazną kurtynę, odwiedzając Rumunię, następnie Polskę i Rosję. Powołał do życia Agencję Ochrony Środowiska i Instytut Badań nad Rakiem. Wygrał największą przewagą wyborczą we współczesnej historii – 62 proc. poparcia i 49 stanów. Pierwsza kadencja Nixona była sukcesem, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że obie izby Kongresu, federalna biurokracja i krajowe media były wyjątkowo wrogo nastawione wobec niego.

MK: Poza byciem legendą w świecie amerykańskich mediów, gwiazdą amerykańskiego konserwatyzmu i bezkompromisową postacią polityczną, jest Pan również jednym z ostatnich publicznych obrońców tradycyjnego katolicyzmu na Zachodzie. Tematyka katolicyzmu przedsoborowego i prawdziwego "Kościoła wojującego" jest stale obecna w Pana publicystyce. Czy wierzy Pan, jak wielu we współczesnym Kościele, w tym i ja, że jakakolwiek dyskusja czy wysiłek na rzecz katolickiego odrodzenia nie może zignorować dwóch zasadniczych postulatów: roztropnej rewizji niektórych dokumentów Soboru Watykańskiego II i pełnej restauracji mszy trydenckiej?

PB: Upadek katolickiej kultury w Europie, efekt dwóch wieków trucizny modernistycznej realizującej swoją wolę i upadek żywej kultury katolickiej, jaką mieliśmy w Ameryce w latach 40. i 50., najprawdopodobniej uniemożliwi takie katolickiej odrodzenie, jakie chcielibyśmy wszyscy widzieć.

Co więcej, mamy już dwa pokolenia, które wychowały się w Kościele posoborowym i nie pamiętają, jak Kościół i świat wyglądały przed Soborem. Obawiam się, że historyczni pesymiści mieli rację, zarówno gdy idzie o Zachód, jak i Kościół. Konwertytów należy teraz szukać w Afryce subsaharyjskiej.

MK: Powracając do spraw krajowych, czy Sąd Najwyższy (amerykański odpowiednik Trybunału Konstytucyjnego – dop. M.K.) zdoła obronić tradycyjne małżeństwo w Ameryce, czy raczej czeka nas kolejna porażka w "wojnie kulturowej"?

PB: Nawet sędzia Ruth Bader Ginsberg uważa, że Sąd Najwyższy popełnił błąd w sprawie "Roe versus Wade", czyniąc z aborcji prawo konstytucyjne, zamiast pozostawić sprawę w gestii stanów, tak jak to miało miejsce do 1973 r. Sąd Najwyższy może unieważnić DOMA (Defense of Marriage Act, federalne prawo gwarantujące m.in. świadczenia i przywileje prawne wyłącznie małżeństwom heteroseksualnym – dop. M.K.) i wynik głosowania w Kalifornii, które przywróciło zakaz zawierania tzw. małżeństw homoseksualnych, ale najprawdopodobniej pozostawi regulację "małżeństw homoseksualnych" poszczególnym stanom. Sąd Najwyższy przyczyniłby się do społecznej rewolucji, gdyby próbował narzucić całemu narodowi tzw. równość małżeńską bądź "małżeństwa" gejów.

MK: Wielu polityków w Polsce i komentatorów operuje bardzo uproszczoną narracją, gdy idzie o relacje polsko-rosyjskie. Owa narracja opiera się na wierze w "dobroczynną hegemonię" Stanów Zjednoczonych w ich determinacji chronienia Polski przed "neoimperialną Rosją", Rosją, której przewodzi były "czekista". Wpływ neokonserwatywny jest tutaj aż nader widoczny. Wielu w Polsce miało nadzieję, że wygrana Mitta Romneya doprowadziłaby do odnowionego zainteresowania Waszyngtonu w budowaniu amerykańskiej potęgi we Wschodniej i Środkowej Europie. "Reset" Obamy i Miedwiediewa został określony przez wielu w Polsce jako "zdrada". Jako osoba, która zna tajniki sprawowania władzy w Waszyngtonie, proszę powiedzieć, czy Polacy mają prawo czuć się zdradzeni przez amerykańskiego prezydenta? Czy też powinniśmy porzucić mit "dobroczynnej hegemonii" i zrozumieć, że Ameryka ma ważnych i ważniejszych partnerów na arenie międzynarodowej?

PB: Polska zaufała gwarancjom wojennym ze strony Wielkiej Brytanii i Francji, jednak żadne z nich nie przyszło z ratunkiem w 1939 r. Wydali Niemcom wojnę, a następnie siedzieli za linią Maginota. Churchill sprzedał Polaków Stalinowi w Moskwie. Roosevelt powiedział Stalinowi w Teheranie, że mógłby zatrzymać zdobyte terytoria, ale prosił go o nieujawnienie tego przed wyborami z 1944 r. Polacy w Chicago i Detroit zagłosowali.

Po wojnie tylko antykomunistyczni Amerykanie podtrzymywali pamięć o Katyniu. W czasach Solidarności pamiętam, jak prosiłem prezydenta Reagana, aby postawić reżim Jaruzelskiego w stan niewypłacalności. Nie zgodził się na to. Doprowadziłoby to do upadku paru niemieckich banków. Reagan i Bill Casey (ówczesny dyrektor CIA – dop. M.K.) jednak wspierali polską opozycję prowadzoną przez Lecha Wałęsę.

Prawda jest taka: niezależnie od gwarancji NATO z Artykułu piątego, żaden europejski kraj nie wypowie Rosji wojny, jeśli dojdzie do jakiejś konfrontacji. Stany Zjednoczone zapewne potępiłyby Rosję, ale nie wypowiedzielibyśmy wojny lub walczyli z krajem, który posiada możliwość totalnego unicestwienia nas. Historia jest tutaj jednoznaczna.

Gdy idzie o amerykańskie stosunki z Rosją, Stany Zjednoczone powinny mieć normalne relacje z Moskwą i zostawić wewnętrzne sprawy Rosjanom do rozwiązania. Polska jest jednym z najbardziej przyjaznych narodów, jaki mamy na świecie, i miliony ludzi z polskimi korzeniami są amerykańskimi obywatelami. Uczęszczałem z nimi do katolickich szkół w latach 40. i 50. Ale Rosja jest potężną europejską i azjatycką potęgą, z którą powinniśmy poprawić nasze stosunki dwustronne. Nie chcę kolejnej zimnej wojny. Jedna zupełnie wystarczy.

Co do budowania amerykańskiej potęgi w Europie Środkowej i Wschodniej, Ameryka zmierza w odwrotnym kierunku. Większość Amerykanów uważa, że czas najwyższy, aby europejscy sojusznicy, tacy jak Niemcy, Francja czy Włochy, zaczęli sami zaopatrywać się w broń i wojsko konieczne do własnej obrony. Gdy Rosjanie opuszczali Niemcy i Wschodnią Europę, my, Amerykanie, powinniśmy byli również wycofać wojska z powrotem do kraju.

Jak napisała swego czasu moja śp. przyjaciółka, Jeane Kirkpatrick (była ambasador Reagana w ONZ w latach 1981–1985 – dop. M.K.), powinniśmy byli stać się "normalnym krajem w normalnych czasach".

MK: Czy spodziewa się Pan jakichś znaczących szkód dla administracji Obamy wynikłych z ostatniej serii bezprecedensowych skandali?

PB: Prezydent Obama odniesie krótko- i długoterminowe szkody w wyniku ostatnich skandali. Masakra w Benghazi i cyniczne próby manipulowania faktami, nadużycia IRS (amerykański urząd podatkowy – dop. M.K.), tajne śledzenie dziennikarzy przez Departament Sprawiedliwości, pokazują, że jest prezydentem, który nie kontroluje własnego rządu. Stoją również w opozycji do starannie tworzonej wizji polityka z wysokim poczuciem etyki i moralności.

Rewelacje odnoszące się do działalności NSA (National Security Agency, amerykański wywiad elektroniczny – dop. M.K.) ukazują przywódcę, który sprzeniewierzył się własnym obietnicom bycia "innym", działając równocześnie w ten sam, tajny sposób. Największe szkody odniósł w tym segmencie elektoratu, który bezgranicznie w niego wierzył. Zbliża się do najniższego momentu swojej prezydentury z jego wynikami poparcia rzadko tak niskimi, a wynikami dezaprobaty tak wysokimi.

MK: Pana biograf, Tim Stanley, w pierwszych stronach biografii "Crusader: The Life and Tumultuous Times of Pat Buchanan" stwierdził, że Pana ulubionym filmem jest "Ojciec chrzestny". Czy mógłby Pan to potwierdzić?

PB: Tim ma rację. Gdy byłem młody moim ulubionym filmem był "Shane", klasyka lat 50., ale w ostatnich latach częściej oglądałem "Ojca chrzestnego" i "Ojca chrzestnego II". To filmy nie tylko o mafii, lecz o amoralnym świecie.

MK: Dziękuję za rozmowę.

Wywiad został przeprowadzony w czerwcu w Stanach Zjednoczonych.
Rozmowa i tłumaczenie: Michał Krupa; redakcja: Krzysztof Bosak

ksiadz01

Ksiądz Józef Wąsik jest powszechnie lubianym proboszczem parafii Chrystusa Króla w Etobicoke – kapłanem, który w swym kościele stworzył ognisko polskości udzielając gościny wielu zacnym Polakom, rozbudzając życie religijne i modlitewne. W najbliższym tygodniu o. Wąsik, po 50 latach kapłaństwa, przechodzi na zasłużoną emeryturę...


– Kto Księdza uczył wiary, Polski, jak to się zaczęło?

– Chodziłem do katolickiej szkoły, tzn. w Polsce wszyscy byli katolikami. Nawet w pierwszej i drugiej klasie, o ile sobie przypominam, uczyły nas siostry zakonne, służebniczki ze Starej Wsi. Katecheta przygotowywał nas do I Komunii, do bierzmowania. Byłem ministrantem, służyłem nawet do jedenastej klasy.

Pochodzę z Małopolski, parafia nazywa się Majdan Królewski, to jest pomiędzy Rzeszowem a Sandomierzem, w połowie drogi mniej więcej. Dawniej to była diecezja przemyska, a teraz ten rejon należy do Sandomierza.

– W którym momencie Ksiądz poczuł, że to jest ta właśnie droga?

– Od samego początku miałem taką jakąś tęsknotę i pragnienie bycia księdzem, od małego to mi się podobało.

Jak byłem już ministrantem, chodziłem już do podstawowej szkoły, ale właściwie gdy siódmą klasę kończyłem, to chciałem się zgłosić do seminarium, ale do małego seminarium. Zgłosiłem do pallotynów do Ołtarzewa koło Warszawy i byłem pewny, że mnie przyjmą, dlatego się nie zgłosiłem do gimnazjum. Po jakimś czasie dostałem list. Niestety, nie mogę być przyjęty, bo małe seminaria są zlikwidowane przez rząd. Zaproponowali mi, żebym się zgłosił do gimnazjum, skończył je i dopiero do nich się zgłosił. Do najbliższego gimnazjum w Nowej Dębie się nie dostałem, bo były wszystkie miejsca zajęte, szukałem w pobliżu i znaleźliśmy w Grębowie, to jest może ze trzydzieści kilometrów od Majdanu, to jest taka raczej wioska, i dostałem się do ósmej klasy.

Skończyłem to gimnazjum, proboszcz się zmienił w międzyczasie, ale proboszcz mi mówi: a... będziesz tam szedł do zakonników, idź do diecezjalnego seminarium. Wtedy akurat w tej parafii było pięciu kleryków i wszyscy byli w tym samym seminarium, jeden tylko był we wrocławskim, ale też diecezjalnym. Proboszcz powiedział: tak jak oni, idź do tego samego seminarium, tam jest najlepiej. No więc zgłosiłem się tam, było nas osiemdziesięciu kandydatów, przyjęli dwudziestu czterech. Z tych dwudziestu czterech wyświęcili nas dwunastu, bo niektórzy odpadli, a niektórzy poszli do wojska.

– No właśnie, jak to w tych czasach z wojskiem było?

– To był pierwszy rok, kiedy brali do wojska. Z tym że moi koledzy byli 1939 rocznik, a ja byłem 38 i ponieważ jestem z grudnia, to nie przyjęli mnie do pierwszej klasy, kiedy nie miałem jeszcze siedmiu lat, ale dopiero jak miałem osiem lat, dlatego byłem jak gdyby opóźniony jeden rok i wtedy jak przyszło to rozporządzenie, że będą brać kleryków do wojska, wtedy wszystkich nas wezwali na odprawę, to była komisja, i na badania, no i dostaliśmy od razu przeznaczenie do służby wojskowej. Ja dostałem Bartoszyce. Ale ksiądz rektor i biskup starali się zwolnić nas, żeby tego uniknąć, no i rektor pojechał do Warszawy i jakoś tam sprawę załatwiał, prosił, i zgodzili się na jedno tylko, że starszy rok, 38., to był już chyba piąty rok studiów, ten piąty rok zwolnili. I rektor skorzystał z okazji, że ja byłem z 38. rocznika i jeszcze drugi kolega, to powinniśmy być na piątym roku, nie na czwartym, i nas dwóch policzyli do tego rocznika i nas zwolnili. A inni poszli, nie pamiętam ilu, może z ośmiu zabrali z naszego kursu do wojska. Tak że oni w wojsku nadrobili jeden rok, studiowali zaocznie, ale byli rok później święceni.

Później były święcenia, w 1963 roku, 16 czerwca, teraz też akurat jest ta uroczystość 16 czerwca. Jak to zwykle po święceniach, wysyłają na parafię, wysłali mnie na parafię koło Brzozowa, Jasienica Rosielna. I przeważnie po dwóch latach przenoszono na następną, żeby mieć więcej praktyki, przenieśli mnie do następnej parafii, też koło Brzozowa, tylko z drugiej strony, Jaćmierz się nazywała, no i tam byłem też dwa lata, i po dwóch latach przenieśli mnie do Rzeszowa, do parafii Chrystusa Króla. 

W międzyczasie złożyłem podanie do biskupa, żeby mi pozwolił wyjechać do Kanady na wizytę, bo tutaj w Kanadzie była już moja siostra i mój stryj, czyli brat mojego ojca, który tutaj przyjechał jeszcze w 1928 roku.

Po czterdziestu latach przyjechał do Polski po raz pierwszy i mój ojciec go nie poznał nawet, bo tyle lat się nie widzieli, zresztą ojciec miał dziewięć lat, jak on wyjechał. I wtedy prosiłem go, żeby zaprosił moją siostrę, która wtedy akurat skończyła szkołę i nie miała pracy.

Zaprosili ją, przyjechała tutaj, to było w 1967 roku, wtedy akurat gdy Kanada obchodziła stulecie i wtedy było bardzo łatwo zostać, kto się zgłosił, to dostawał od razu stały pobyt. Została na stałe, a ja w międzyczasie złożyłem podanie do biskupa, żeby mi pozwolił wyjechać na wizytę.

Wtedy nie było mowy o tym, żeby wypuścili na stałe. Czekałem na to pozwolenie od biskupa trzy lata, bo to nie tylko biskup musiał się zgodzić, ale i kardynał. I wreszcie po siedmiu latach kapłaństwa dostałem pozwolenie na wyjazd do Kanady. Podziękowałem biskupowi, ale nic nie mówiłem, że chcę zostać na stałe, boby mi nie pozwolili. Przyjechałem tutaj i zatrzymałem się w Brantford w Ontario, gdzie mieszkał mój stryjek. I tam odprawiałem u zmartwychwstańców i między innymi dowiadywałem się, czy mógłbym tutaj zostać (...).

Kiedy biskup się zgodził na moje zostanie, już nie było żadnego problemu, ale proboszcz mi powiedział, że żeby zostać proboszczem na polskiej parafii, trzeba czekać z siedemnaście lat. Pomyślałem sobie, jak ja mam być proboszczem za siedemnaście lat na polskiej parafii, to ja wolę pójść na angielską parafię, wypuścić się na głębsze wody. Ale żeby tak było, to muszę kontynuować studia, bo zacząłem na KUL-u, byłem tam dwa lata, dojeżdżałem, przerwałem, bo się nadarzyła okazja wyjechania do Kanady, bo inaczej nigdy bym nie wyjechał. Poprosiłem więc biskupa w London, żeby mi pozwolił się przenieść do Toronto, tutaj jest katolicki uniwersytet, w London nie ma. (...)

Pojechałem do Toronto, załatwiłem sobie u ks. śp. Kwiatkowskiego, proboszcza Kazimierza, on wtedy potrzebował, bo zmarł ks. Balczak. A wtedy parafia Kazimierza była bardzo duża, największa parafia w Polonii.

– Nie było jeszcze kościoła Kolbego...

– Nie, jeszcze nie było, naturalnie. Wtedy ja zostałem tam przyjęty, ale jako rezydent, z tym że zapisałem się na uniwersytet, St. Michaels College University, i pomagałem u Kazimierza na weekendy, a w ciągu tygodnia dojeżdżałem na uniwersytet. I studiowałem tam dwa lata, trzeci rok pisałem pracę magisterską, master degree (...).

Po dwóch latach zgłosiłem się do biskupa i biskup wysłał mnie do świętej Teresy na wikarego, już oficjalnie. U św. Teresy była taka sytuacja, że tam kiedyś był śp. ks. Świtański, ale on przyjechał z Paryża, i tam odprawiał Mszę św., ale tylko raz w tygodniu i o czwartej po południu, to było niewygodne dla Polaków (...).

Natomiast u św. Teresy przez jakiś czas, nie wiem dokładnie, pięć czy więcej lat, nie było wcale polskiej Mszy Świętej. Wprawdzie tam był ks. Lewandowski, polski ksiądz, ale był proboszczem dla Anglików i nic nie odprawiał po polsku.

Polacy domagali się polskiej mszy i dlatego biskup Fulton, który później został ordynariuszem w St. Catharines, on był tak jak personalny, on mnie tam wysłał. Najpierw mi zaproponował u Piusa X, św. Jamesa albo św. Teresy. Zobaczyłem tam sytuację, że u św. Teresy jeszcze największa jest możliwość dla Polaków, bo tam jest parking i już pewien zwyczaj był.

No i tam się zgodziłem i tam zacząłem odprawiać po polsku, ale postawiłem warunek, albo do południa Msza Święta po polsku i w każdą niedzielę, albo wcale. No i proboszcz się trochę przestraszył i powiedział OK, to do południa będzie Msza św. I zrobiłem o godz. 12.00 i wtedy rzeczywiście Polacy dopisywali, coraz więcej ich było.

– Który to rok był?

– 1974 rok, bo dwa lata byłem w London, dwa lata u Kazimierza, i w 74 roku przyszedłem do św. Teresy już oficjalnie jako wikariusz. To jest parafia angielska, z tym że po polsku zacząłem odprawiać i ludzi było coraz więcej, pełny kościół. Później zmieniłem na 11.00 godzinę, to było jeszcze więcej.
Ale po trzech latach nowy proboszcz przyszedł. No i on trochę, można tak powiedzieć, zazdrościł, że tylu Polaków, a Anglików nie było za dużo. I dlatego powiedział, że ty masz tylu Polaków, bo wybrałeś najlepszą godzinę, i musisz tę godzinę zmienić. A ja sobie pomyślałem tak, jeżeli taka sytuacja jest, to jeżeli mam zmienić, to nie mam innego wyjścia, i zmieniłem chyba na godzinę 9.00 rano. Ale to nie była najlepsza godzina dla Polaków.

Ale z drugiej strony, powiedziałem sobie, że jeżeli już taka jest sytuacja, to poproszę o przeniesienie. I wtedy ksiądz z Polski, ksiądz Stanisław Ćwiertnia, przyjechał tu z wizytą i bardzo chciał zostać. Już trzy lata byłem wtedy u św. Teresy i pomogłem mu, że został przyjęty tutaj do diecezji, i biskup się zgodził, że on będzie ze mną przez rok i ja go przyuczę, a potem pójdę na angielską parafię. I tak się stało. Przyzwyczaiłem go, chodził do szkoły, nauczył się trochę po angielsku i został u św. Teresy, a ja poprosiłem o przeniesienie.

Przenieśli mnie do Canadian Martyrs w Toronto, blisko Scarborough, i tam też była taka sytuacja, że był proboszcz po siedmiu atakach serca, no i niestety w maju, niecały rok pobytu, zmarł i byłem tam administratorem przez niecałe dwa miesiące chyba.

Stamtąd mnie przenieśli do Zwiastowania Matki Bożej w North York. I tam byłem niecały rok i akurat biskup Lacey – był wtedy personalnym – zadzwonił do mnie, że potrzebuje mnie na proboszcza do św. Marcina. W ciągu tygodnia musiałem się przenieść i objąć parafię. Tam byłem przez dziesięć lat, odprawiałem tylko po angielsku. Później stamtąd zostałem przeniesiony do św. Patryka razem z biskupem Laceyem, on też tam był po sąsiedzku, z tym że on tam był wcześniej proboszczem, a proboszcz był tylko rektorem, ale później jakoś to nie pracowało i biskup Lacey poprosił, żeby go zwolnić z tego stanowiska, bo on i tak nie orientuje się, co się w parafii dzieje. A wtedy był już biskup Ambrozić i on mnie zrobił proboszczem oficjalnie, a biskup Lacey był tylko biskupem regionalnym. Biskup Lacey był przez parę lat ze mną, bardzo dobrze się współpracowało z nim, bardzo żeśmy się zaprzyjaźnili, ale później jak miał więcej niż 75 lat, poszedł na emeryturę i później przyszedł biskup Prendergast, był ze mną rok. Później poprosiłem o przeniesienie i przenieśli mnie ze św. Patryka tworzyć nową parafię Merciful Redeemer, to znaczy nie było jeszcze tytułu, tylko grunt był i 80 rodzin, dwie szkoły katolickie.

Nie było gdzie mieszkać.

– W Mississaudze?

– Tak, przy Erin Mills. Więc mieszkałem przez sześć miesięcy w parafii św. Józefa, później dali mi pieniądze, żeby kupić dom, więc kupiłem dom na plebanię, no i zbierałem ludzi i odprawiałem Mszę Świętą najpierw w chorwackim kościele na Mississauga i Eglinton, a później w szkole Blessed Trinity, a potem znowu przeniosłem się do nowej szkoły, do St. Aloysius Gonzaga High School, a po czterech latach zebraliśmy trzy miliony i pozwolili mi budować kościół.

Po czterech latach zaczęliśmy budować kościół, w 2000 roku zaczęliśmy i w 2001 roku skończyliśmy. Kościół był otwarty w 2001 roku. To jest kościół na tysiąc miejsc siedzących.

– Bardzo piękny!

– Tak, bardzo piękny. Teraz ta parafia tak wzrosła. A jeszcze do tego trzeba dopowiedzieć, że ten kościół – to długa historia, mógłbym opowiadać długo – już był zapełniony, szkół było coraz więcej, miałem już wikariusza Filipińczyka, ale to było za dużo dla mnie, bo w międzyczasie miałem operację na serce, potrójne by-passy.

Tam było wtedy już pięć szkół i szpital Credit Valley musieliśmy obsługiwać i to było dla mnie za dużo.

Poprosiłem o przeniesienie na mniejszą parafię. Akurat się zdarzyło, że w tej parafii Chrystusa Króla był ksiądz Andrzej Glaba, który zaczął polską Mszę Świętą parę lat wcześniej, i poprosił, żeby wziąć go do seminarium na profesora, bo doktorat robił na KUL-u. Pozwolili mi tu przyjść na proboszcza.

I tak się stało, że budowałem tutaj od razu plebanię. Plebania była w bardzo złym stanie, myszy latały po domu, bo to był dom zbudowany nie jako plebania, tylko przetwórnia owocowa. I tę przetwórnię ktoś ofiarował parafii i przerobili ją na plebanię. Nie mogłem uwierzyć, że w tym budynku – w tamtym czasie – w piwnicy była glina, klepisko, jak kiedyś w Polsce. Myszy latały, cuchnęło. Więc od razu zburzyłem to i wybudowałem plebanię. To mi zabrało więcej czasu niż budowanie kościoła, miałem problemy, długa historia. Jedna kompania dała mi dobrą cenę, ale później chciała mi obcinać, i musiało to przez prawnika przejść, więc się przedłużyło. Ale w półtora roku to wykończyliśmy i wszystko było OK. Później to grotto wybudowałem, zadaszenie przed kościołem, dużo rzeczy tu zrobiłem.

– Księże Józefie, piękna długa droga. Ta parafia angielska zrobiła się trochę polska, bo funkcjonuje wśród naszej społeczności jako taka przyjazna parafia, że zawsze msza po polsku i wiele też wydarzeń, które się z Polską wiążą, z naszym życiem tutaj, są prelekcje i rekolekcje, Ksiądz zawsze otwierał drzwi dla rodaków.

– Tak, otwieram, bo nie należę do żadnego zgromadzenia, tylko jestem diecezjalnym księdzem. Dla mnie nie ma różnicy, z tego czy innego zakonu, tylko żeby był dobry i żeby budował społeczność i budował wiarę.

Dlatego też sprowadzaliśmy różnych dobrych rekolekcjonistów z Polski, takich którzy rzeczywiście zrobili dużo i porwali tutaj Polaków. I dużo rzeczywiście mieliśmy rekolekcji, nie tylko na Adwent, na Wielkanoc, ale i w ciągu roku, różni księża przyjeżdżali. Ostatnio mieliśmy rekolekcje, ojciec Witko, tylu ludzi było, nigdy w tym kościele tylu ludzi nie widziałem. Cały kościół, chór i sala parafialna przepełnione. Tak że menedżer z No Frills przyszedł do mnie, że ludzie zgłaszają zażalenia, że nie ma gdzie zaparkować, tylu ludzi było!

Różne wydarzenia się tutaj działy, teraz w tę niedzielę będzie na przykład biskup Jan Ozga z Afryki to jest mój przyjaciel, misjonarz.

– Wszystkie rocznice się zbiegają?

– Tak, będzie 75-lecie parafii, moje 50-lecie kapłaństwa, 10 lat pobytu w parafii i moje odejście z parafii. I jeszcze moje 75. urodziny w tym roku.

– Wracając do Polski. Pytałem, kto Księdza uczył religii, wiary, a kto Księdza uczył Polski, uczył miłości Ojczyzny, jak to było?

– To jakoś automatycznie, naturalnie rodzice, byli nie tylko katolikami, ale również patriotami, i tego ducha na pewno z domu wyniosłem. Chociaż w domu byłem tylko do gimnazjum, później byłem w seminarium i poza domem. Ale byłem w Polsce i czułem się zawsze Polakiem, byłem zawsze dumny z tego, a szczególnie jak papieżem został nasz papież.

– Ksiądz został księdzem za czasów kardynała Wyszyńskiego, to też miało wpływ?

– Tak, to też było to. Były te czasy nacisku wielkiego...

– Tysiąclecie Chrztu Polski, były uroczystości, peregrynacje obrazów.

– Poza tym miałem takie bardzo wielkie przeżycie, jak byłem jeszcze ministrantem – byłem wtedy w dziesiątej klasie – gdy umarł Stalin.
I wtedy było takie bardzo przykre wydarzenie w parafii, że miejscowy sekretarz partii przyszedł do proboszcza, z papierosem w ustach, i nakazał, żeby proboszcz dzwonił o godzinie trzeciej, kiedy będzie pogrzeb Stalina.

Proboszcz był kiedyś kapelanem wojskowym, człowiek starszy, po 60-tce już, ale dobrze zbudowany, i prawdopodobnie – to co słyszałem – wytrącił mu tego papierosa i mówi: jak ty przyszedłeś tutaj rozmawiać ze mną, to nie z papierosem.

A ten poszedł i zadzwonił do powiatu, że proboszcz go uderzył. W nocy policja przyjechała, zrobiła rewizję, zerwali podłogę i powiedzieli, że znaleźli amunicję.

Wzięli proboszcza do więzienia do Rzeszowa, trzymali go trzy miesiące w więzieniu. Świadkowie mówili, że trzymali go w wodzie po kolana przez parę godzin. Po trzech miesiącach go wypuścili, wiedzieli, że już umrze, bo na nerki zachorował.

Pamiętam, byłem wtedy na tej uroczystości, było pełno ludzi, masa ludzi, to była po prostu demonstracja, i ten człowiek, jak wyszedł z samochodu, ledwo szedł, i przyszedł do ołtarza, uklęknął i w ogóle nie mógł słowa powiedzieć.

Prosili, żeby powiedział słowo, i w ogóle nie był w stanie nic powiedzieć. I poszedł do zakrystii, zaprowadzili go na plebanię, a chyba tydzień później zmarł.

To było dla mnie takie przeżycie niesamowite. Nawet teraz jestem wzruszony.

Widziałem ten wielki nacisk na Kościół katolicki, i potem w gimnazjum była dyrektorka, wielka komunistka, ZMP było bardzo silne, nacisk był silny na to, do tego stopnia, że jak zobaczyła mnie, to mówiła "jak się masz dziekan", w ironicznym tonie. Myślę, że gdyby nie czuwała nade mną Opatrzność, toby może mnie oblała na maturze, bo była jedną z tych, którzy byli przy tym, ale akurat tak się złożyło, że kiedy ja zacząłem mówić, ktoś tam ją wywołał, ona poszła gdzieś, i nie miałem problemu i zdałem bez kłopotu. Mogła mnie oblać, bo było nas dwudziestu chyba czterech, a siedmioro oblali na maturze. Ale ja byłem pod koniec i już im było wstyd, że tylu oblało, to jakoś to mi przeszło.

To jeżeli chodzi o wiarę, natomiast jeśli chodzi o patriotyzm, to... nie miałem tak za dużo możliwości. Historia była, jaka była, nie była taka, jak powinna być. Ale zawsze miałem sentyment, bo to jedno idzie z drugim, patriotyzm z religią. Pamiętam kardynała Wyszyńskiego, jak byłem w Przemyślu, to tam wtedy był kardynał Wojtyła. Mam zdjęcie kardynała Wyszyńskiego z tego czasu, kardynała Wojtyły... To mi tak jakoś bardzo przyległo do serca...

– Ukształtowało postawę?

– Tak. Zaprzyjaźniłem się z ojcem Rydzykiem, z ojcami redemptorystami, bo widzę, że oni mają patriotyczne podejście i bronią polskości i wiary. Jestem zawsze uczulony na sprawiedliwość i to jest dla mnie bardzo ważne, istotne. Bo może jak nie było tego, to człowiek pragnie tego. Nie ma wolności, pragnie wolności, jak nie było prawdy, chce prawdy, to tak zawsze jest.

– Czy to nie jest tak, że tej wolności trochę nam teraz zaczyna ubywać, i ucieka gdzieś ta prawda?

– Ubolewam nad tym bardzo. Teraz jest tutaj ksiądz Kazimierz, on się bardzo orientuje w sytuacji Polski, bo przyjechał niedawno. Tak że on daje mi możliwości poznać sytuację. Poza tym jeżdżę do Polski co roku, teraz, po operacji serca, jeżdżę co roku do sanatorium w Busku, żeby się jeszcze ratować, zanim "doktor glinka" się za mnie nie weźmie.

– Polacy się garną do tego kościoła, wiele bardzo ciekawych jest przedsięwzięć i bardzo wielu ciekawych ludzi tu przyjeżdża, którzy mówią o różnych aspektach wiary. I Odnowa w Duchu Świętym...

– Grupa modlitewna jest bardzo silna. Zaczęliśmy od kilku osób, może było siedem – dziesięć, a teraz mamy sto sześćdziesiąt.

Jeszcze jedno chciałbym dorzucić, że z mojej parafii rodzinnej pochodzi bardzo wielki człowiek, kardynał Adam Kozłowiecki, ten co w Afryce był, przeszedł przez Dachau, napisał książkę o Dachau. Ja go osobiście spotkałem w Majdanie Królewskim, w parafii, gdy byłem tam na wakacjach. Poza tym kontaktowałem się tu z jego bratem, bo brat mieszka w Scarborough. Było ich trzech. Jeden został zabity na granicy czeskiej, a drugi jest tutaj.

– Na granicy czeskiej został zabity przez komunistów?

– Tak, jak przechodził granicę.

Wielka strata, że historia kapłaństwa, Polaków w kapłaństwie, na misjach itd. nie jest częścią powszechnej wiedzy w Polsce, że tylu kapłanów polskich się przyczyniło i do rozwoju innych krajów, i do rozwoju wiary. To był niesamowity "eksport" polskiego katolicyzmu po całym świecie.

- Dziękuję bardzo za rozmowę.

Rozmawiał Andrzej Kumor

piątek, 07 czerwiec 2013 22:57

Funkcjonujemy na zasadzie Opatrzności Bożej

Napisał

O Jezu, żyjący w Maryi, przyjdź i żyj w sługach Twoich: duchem świętości swojej, pełnią swej mocy, cnót swoich prawdą, doskonałością dróg swoich, udziałem tajemnic swoich. Nad wszelką mocą przeciwną zapanuj Duchem Twoim, ku chwale Ojca. Amen

Osla to mała wioska w południowo-zachodniej Polsce, która ma udokumentowane ponad 750 lat wiary katolickiej. Na końcu tej wioski stoi stary młyn, w którym niedawno zamieszkał Pan Jezus. Powstał tu Rekolekcyjny Dom Chleba, który jest otwarty dla wszystkich szukających Boga, pragnących wyciszenia oraz zasmakowania w domowej atmosferze tego miejsca. Serdecznie zapraszamy do nas osoby indywidualne (duchowne i świeckie), a także wspólnoty pragnące przeżyć dni skupienia czy rekolekcje. Dysponujemy mniej więcej trzydziestoma miejscami noclegowymi. Za pobyt w Domu Chleba przyjmujemy dobrowolną ofiarę. Bliższe informacje i zgłoszenia na www.osla-domchleba.pl

Osła 112 59-706 Gromadka
tel. (75) 611-60-51
tel. kom. 663-284-115 (ojciec Marek Skiba OMI)
e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.osla-domchleba.pl
konto Stowarzyszenia: 24 1090 1939 0000 0001 1697 1293

ksiadzMarek 01

GONIEC: Skąd taki pomysł, żeby otwierać wspólnotę "Dom Chleba". Jak Ojciec uznał, że to powinien robić?

Ojciec Marek Skiba: Przede wszystkim cieszymy się tym, że tak stwierdził Kościół, bo to jest dla mnie najważniejsze. Temat posłuszeństwa, który jest chyba najważniejszym ślubem w Kościele, jest cały czas jak gdyby przetrawiany przeze mnie.

W tej chwili mamy taką sytuację, że biskup legnicki Stefan Cichy poprosił mojego prowincjała przed dwoma laty, żeby taka działalność, dla młodzieży przede wszystkim, ale także dla różnych grup, ruchów, wspólnot w Kościele, miała miejsce właśnie w kościele diecezji legnickiej i powołał stowarzyszenie Towarzystwa Maryi Niepokalanej. Tak że mamy te wszystkie REGON-y, NIP-y, to wszystko otrzymaliśmy już od państwa, jesteśmy "osadzeni".

Myślę, że to się rodziło w sercu Pana Boga, że to było od zawsze, tylko myśmy to rozpoznawali. Kiedy na początku byłem kapłanem i jeździłem w góry z młodzieżą raz do roku, wtedy zrodziła się myśli modlitwy za kapłanów, bo dużo się na kapłanów narzekało i na młodzież.

Więc młodzież zaczęła się modlić za kapłanów, pracując nad sobą, to są takie obietnice, zobowiązania. Po kilku latach zrodziła się myśl, żeby zrobić takie miejsce, gdzie moglibyśmy się spotykać, bo zauważyłem, że jeżeli przez jeden tydzień tyle dzieje się w duszach, i poprzez sporadyczny kontakt potem z niektórymi – bo byłem na różnych parafiach – tak duży wzrost duchowy jest, to co by Bóg mógł zrobić, gdyby to było cały czas takie miejsce, takie rekolekcje z możliwością powrotu notorycznego.

I zaczęliśmy się o to modlić, byłoby nawet takie wspólnoty apostolstwa świeckich zatwierdzone w diecezji siedleckiej przez biskupa Jana Wiktora Nowaka.

Jednak moi przełożeni tak ostrożnie na to patrzyli, było dużo inicjatyw, mówili nie dasz rady sam, może się do kogoś przyłącz, więc po latach dałem dwie propozycje, przyłączyli mnie do ojca Rysia Sierańskiego, gdzie pracowałem na ulicy, szukając właśnie takich ludzi, którzy pogubili się, przez narkotyki i inne sprawy. Ale ja w sercu miałem dom rekolekcyjny, nie ośrodek jako taki, bo to jest taka wspólnota Dobrego Pasterza, o której teraz mówię, w Katowicach, która ma za cel jakby pośredniczyć, wyłapywać tych ludzi czy resocjalizację prowadzić. Prowadzą też taki dom i po prostu udostępniać im go, żeby umożliwiać leczenie, ewentualnie żeby potem mieli gdzie wrócić.

Zauważyłem wtedy, że bardzo ważne jest, co zrobić z tymi ludźmi po powrocie, bo oni nie mają rodziny, kolegów , bo wyrośli w innych środowiskach. Towarzyszyć tym ludziom. Wielu wraca do tego swojego bagienka, ale przyjdzie potem na spowiedź. My stanowimy jego rodzinę, jego odskocznię.

A potem tak się stało, kiedy już ta nadzieja, tak można powiedzieć, gasła w sercu – ja cały czas chciałem, żeby powstał ten dom rekolekcyjny – pojechaliśmy z przyjaciółmi zrobić rekolekcje do Polonii w Hamburgu, rekolekcje w duchowości św. Eugeniusza, ale z prowadzeniem indywidualnym, z ćwiczeniami św. Ignacego i dla wspólnoty "Źródło Życia" w Polskiej Misji Katolickiej.

Tam to odżyło, ludzie się sami zaczęli pytać. A kiedy to odżyło, to powiedziałem, że Bóg na pewno tego chce, bo jeszcze w innych ludziach. Ja tego nie przeciskałem, nie forsowałem. Zaczęliśmy iść w tym kierunku, znaleźliśmy dom w 2002 roku przy takiej luźnej wspólnocie, bez żadnych większych więzi, kupiliśmy dom, stary młyn rozsypujący się, 200-letni, w wiosce, która ma 800 lat katolicyzmu.

To jest taka historia, że kilka miesięcy wcześniej piorun trzasnął w wieżę, a tam był krzyż oparty na kuli, a w tej kuli były dokumenty pisane gotykiem niemieckim i dowiedzieliśmy się, że tam w 1245 roku, ten dokument jest w Lyonie, to jest bulla papieża Innocentego III, że właśnie słano dary z parafii do archidiecezji wrocławskiej, czyli na początku XIII w. już była zorganizowana parafia. Tam w ogóle jest wiele ciekawych miejsc, np. Wały Śląskie, niektórzy uważają, że to jest początek państwa polskiego, Wały Chrobrego, Góra Polska, tam jest do czego wracać, co pokazać młodzieży.

A więc był ten dom 200-letni, całkowita ruina, i kupiliśmy go na 10 lat i ludzie, którzy się zdeklarowali, żeby opłacać ten dom, to byli tacy luźni, "jak będziemy mogli, to pomożemy księdzu, jak nie to nie". Oni się zmieniali, przyszli nowi, więc przez dziesięć lat – ja się tym już prawie w ogóle nie zajmowałem – dom został spłacony ratami, a nawet wyremontowany.

Biskupi, którzy byli u nas osiem razy w ciągu dwóch lat, powiedzieli na początku tak: ogrom pracy, wasza wytrwałość, modlitwa, świadectwo przede wszystkim, przekonują nas o tym, że to jest Boże, więc powołujemy. I wobec takiej dosyć biernej postawy moich przełożonych, biskup poprosił prowincjała, on się zgodził i jestem na razie tak ad experimentum trzy lata. No ale dzieła są przepiękne...

– Jakie dzieła?

– Początek był taki, że od razu prosiłem Boga o wspólnotę życia, a tak się stało, że rodzice chłopaka, który był po narkotykach wyrzucony z resocjalizacji, z trzech ośrodków, ze szkoły i z domu, polecili mu, żeby poszedł się wyspowiadać, akurat z moją posługą.

Jakoś tak pomyślałem, że może to być człowiek, którego Bóg daje do wspólnoty, bo on nie miał gdzie iść. I zamieszkaliśmy razem, od początku, on był jedenaście miesięcy, w tym czasie zdał osiem egzaminów, żeby go do szkoły przyjęli, zdał maturę, zdał egzamin miesięczny, prawo jazdy, prowadził ze mną klub dla młodych. Wrócił do siebie i podjął studia. Potem mu się noga trochę powinęła, ale żyje, chodzi po ziemi.

Druga osoba, która – wydaje mi się – była taką odpowiedzią Boga na to, co my tam robimy, taka Gosia, która pochodziła z rodziny z takimi problemami ogólnymi, także alkoholowymi.

Szukała szczęścia w Niemczech, wróciła do Polski, nie wiedziała, co zrobić. A była jej koleżanka na takich rekolekcjach trzymiesięcznych, taka siostra zakonna też takie rekolekcje odprawiała, kapłani przyjeżdżają, klerycy, powołaniowe rekolekcje, młodzieżowe, duża różnorodność jest u nas, każdy weekend praktycznie. No i właśnie ta dziewczyna przyjechała, żeby tak trochę ochłonąć, i została.

Po sześciu miesiącach zakupiła samochód, wcześniej dostała mieszkanie, ma pracę i jest samodzielna.

Więc to jest taki cud.

Ja tylko tyle się dowiedziałem, że sam nie jestem gotowy, żeby przyjąć takich ludzi, że muszę mieć wspólnotę. Modlę się o wspólnotę życia i ta wspólnota powoli się tworzy. Tymczasem jest wspólnota czasowa, bo przyjeżdża na przykład wolontariusz, taka Iza z Oławy przyjechała na trzy miesiące, wzięła sobie urlop bezpłatny, popróbować, czy dałaby radę. Aż mi żal było, bo po niecałym miesiącu to powiązała sobie nogi bandażami, bo tyle pracy tam jest. To jest praca wciąż fizyczna, sprawy prawne dzięki Bogu poszły, to cudownie, ale wciąż są remonty.

Teraz marzymy o takiej Chacie Chlebowej. To się już realizuje. Miejsce, które by zastępowało miejsce do tańczenia dla młodzieży, do muzyki, też do Eucharystii, takie wielofunkcyjne.

Tymczasem jest Młynfest tygodniowy, w ciągu roku mamy takie wydarzenie dla młodzieży, ściągamy z gminy takie podesty, to trzeba składać cały dzień, potem rozkładać, namioty wojskowe.

A ta Chata Chlebowa będzie zastępowała to wszystko. I właśnie ta Chata Chlebowa przyśniła się biskupowi, któregoś razu był u nas. Nie mówiłem mu o tej chacie, a my rozmawialiśmy już od miesięcy. I pokazał miejsce i powiedział, taka trochę w szkle, trochę w drewnie, tak jak my o tym marzymy. Że tu gościmy, modlimy się, bawimy. I właśnie teraz to się realizuje, w tym momencie.

Co tam się jeszcze robi?

Przede wszystkim przychodzą rodziny i są takie Eucharystie rodzinne o uzdrowienie, o uzdrowienie ze zranień, wspomnień, marzeń, rodziny się jednają, spowiadają się po latach.

Jest to też miejsce, gdzie ludzie przychodzą na dłuższą indywidualną spowiedź. Do proboszcza nie pójdzie, bo już wiele lat nie chodzi do swojego kościoła, co powiedzą, jak teraz zacznie chodzić. Ktoś inny nie wie, czy da mu czas, czy zrozumie. U nas jest czas, jest możliwość, żeby przyjść, umówić się, nawet nie ma problemu, żeby nie umawiając się, też przyjść.

– Ktoś słyszał, dowie się, przeczyta, czy może przyjechać?

– Tak. Trzeba zobaczyć stronę internetową www.osla-domchleba.pl i tam mamy cały program. Są różne formy rekolekcji, mamy rekolekcje takie, jaka przyjeżdża grupa.

Na przykład mamy rekolekcje z tzw. postem Daniela, czyli same warzywka na parze, z rehabilitacją ruchową, z takimi przechadzkami i z formą ćwiczeń ignacjańskich.

To jest na razie czterodniowe, być może wydłużymy to do dziesięciu dni, tak jak to pięknie opisane jest w Piśmie Świętym w Księdze Daniela. Mamy rekolekcje naszego towarzystwa, czyli w duchowości tego, co jest naszą istotą. Mówimy "miłość i służba", bo święty Eugeniusz powiedział, odchodząc z tej ziemi, coś takiego, że miłujcie się wzajemnie, zachowujcie miłość, miłość, miłość, a na zewnątrz gorliwość o zbawienie dusz.

I przekładając to na dzisiejszy czas, widzę, że ta miłość to jest wspólnota, że chodzi o przebaczenie. Stworzyć przede wszystkim dla tych, którzy najbardziej potrzebują, czyli dla ubogich, dla młodzieży, bo to najbardziej kategoria ubogich dla mnie, i kapłani, to jest druga kategoria.

– Kategoria ubogich to młodzież i kapłani?

– Tak. Dla mnie to kategoria najbardziej ubogich.

– Dlaczego?

– Dlatego że młodzież, diabeł bardzo dobrze o tym wie, jest przyszłością każdego narodu, a także Kościoła.

Oni są najbardziej okłamywani, szczególnie przez środki społecznego przekazu. Nie wiem, jak to jest tutaj, ale w Polsce to tak działa. A więc chodzi o to, żeby ich nauczyć myśleć, żeby dać im doświadczenie Ducha Świętego, uświadomić im prawdy wiary, żeby pokochali Kościół.

Po zakończeniu seminarium miałem takie dwa doświadczenia, dwa przemyślenia. Zrozumiałem, że moje serce tak wierzyło i się rozradowałem, tylko nie byłem tego świadomy.

Rozradowałem się, że jestem w Kościele katolickim. Ale do tego potrzeba formacji, uświadomienia sobie, przyjęcia doktryny za swoją.

I po drugie, zrozumiałem, że mało wiem i muszę się dużo uczyć. I my chcemy to zaszczepić w młodych.

Rozraduj się, że jesteś katolikiem, że jesteś dzieckiem Boga, ale zacznij nad sobą pracować.

Mamy taką propozycję formacji właśnie, przez Pismo Święte, sakramenty, wspólnotę, ewangelizację. To jest taka nasza formacja wypracowana, trzeba przyjechać na rekolekcje, najlepiej na Młynfest. To się nazywa Młynfest, dlatego że nawiązuje do młyna starego, to był kiedyś młyn mąki, chleba, teraz młyn słowa, młyn Eucharystii, Dom Chleba, Betlejem, to jest aramejski Dom Chleba.

Jeżeli chodzi o kapłanów, to kapłani są sercem Kościoła.

Diabeł dobrze wie, że jeżeli uderzy w kapłanów, to nie będzie Eucharystii, spowiedzi, a my nie jesteśmy z innej gliny, tylko z tego świata, chociaż mamy być od innego świata. Modlimy się za młodzież i za kapłanów i Bóg odpowiada, bo nam przysyła i młodzież, i kapłanów.

W ostatnim czasie zadzwonił, będąc tutaj, w Kanadzie, grekokatolik, taki dosyć znajomy, i mówi: księże, czy nie mógłbym u ciebie zamieszkać na jakiś czas, stworzyć wspólnotę z tobą, odprawiać Eucharystię w naszym obrządku, mamy jedność liturgiczną z grekokatolikami. Wiem, że ma trudności, problemy, biskup nakazał mu zostawić na razie parafię i pójść. I właśnie to jest to, to jest dokładnie przykład taki, że Bóg przysyła nam i młodzież, i kapłanów.

Kapłani są skarbem dla Kościoła, młodzież też, ale są najbardziej uderzani, i dlatego w moim odczuciu są najbardziej ubodzy.

– Jak jest to jest z pieniędzmi?

– Cud.

Nasi księgowi, których wymodliliśmy. Ci państwo księgowi otwierali dopiero swój biznes, mówiąc językiem kanadyjskim, a myśmy też u początku byli i szukałem takich ludzi, bo po prostu już nie mogłem podołać tym wszystkim papierom. A to potężna firma się zaczęła robić ten nasz Dom Chleba. Oni przyjechali, uporządkowali nam wszystko i mówią: proszę księdza, to jest cud ekonomiczny. Gdyby ksiądz był premierem jakiegoś kraju, to wszyscy by żyli jak pączki w maśle, bo wy macie ciągle wydatki ogromne, a aż trudno uwierzyć, że tyle ludzie wam ofiarują. I pracą, bo nie za wszystko się płaci, dają na przykład darmowo kamienie czy jakiś transport, czy dach nam zrobili, czy szambo. Ja nawet o to nie prosiłem. Zobaczyli, że szambo jest nieekologiczne, to mówią: my księdzu zrobimy. I zrobili, 10 tys. metrów sześciennych szambo.

My się za nich modlimy.

Żyjemy z pracy rąk własnych. To się utrzymuje z darów Boga przez ludzi, bo nie mamy dotacji ani od oblatów, ani z kurii, ani z Kościoła, ani z Unii, znikąd.

Funkcjonujemy na zasadzie Opatrzności Bożej.

Jak mój przełożony zadzwonił po jakimś czasie, czy mam co jeść, to powiedziałem, że nie tylko mam co jeść, ale wyremontowaliśmy dom już prawie. On był zadowolony, mam nadzieję, że był szczęśliwy.

To trudno wytłumaczyć, ale ja dużo cudów widziałem, ale od tych dwóch lat jak jestem, po tych dwudziestu paru latach, kiedy wyszedłem ze zgromadzenia, bo takie miałem powołanie dekretem zamieszkać poza zgromadzenie, tworzyć taką wspólnotę, to widzę cuda Opatrzności Bożej.
Nigdy nie byłem głodny i codziennie mam ludzi. Na palcach dwóch rąk mogę policzyć, kiedy miałem Mszę św. którą w ciągu tych dwóch lat sam przeżywałem. Ciągle przychodzą ludzie, żeby się ze mną modlić, czasem pojedynczy człowiek, czasem kilka osób, grupy.

– Jak okoliczni ludzie przyjmują waszą wspólnotę?

– To jest też długa droga, bo w mentalności ludzi funkcjonuje, że jest parafia, że jest ewentualnie zakon, to jeszcze można zrozumieć, ale co to jest dom rekolekcyjny, gdzie mieszka zakonnik, gdzie tworzy wspólnotę ze świeckimi ludźmi?

To była długa droga. Pierwsza myśl, kiedy chciałem przyjść od tych uzależnionych z Katowic, to jak się dowiedzieli, to były opory, jakieś AIDS nam tu sprowadzi, nie wiadomo, to będzie niebezpieczne.

Oni musieli przejść długą drogę, Bóg się musiał długo napracować. Tak jak powiedziałem, zrobiliśmy misje ewangelizacyjne z dwudziestoma osobami, na tydzień urlop wzięły.

Pantomimy, scenki, plakaty, grupy dzielenia, zabawy z dziećmi, formacja młodzieży, nauki stanowe dla dorosłych. Oni byli zdumieni, w ogóle czy to jest Kościół katolicki, ta różnorodność. Potem były renowacje misji, więc oni zobaczyli, że ci ludzie, którzy ze mną pracują, to są bardzo porządni, funkcjonujący w różnych parafiach, na wysokich stanowiskach i prości – to nie ma znaczenia dla nas, ale przyjechał jakiś aktor, Darek Kowalski, który gra Tracza, z którym się przyjaźnimy, jacyś piosenkarze.

Więc oni zobaczyli, że my jesteśmy lubiani, że za nami stoją piękni ludzie. To trochę ociepliło, ale najbardziej pomogło, że sami przyszli. Na początku nie przychodzili, bo nie wiadomo, co to jest. Teraz część się ośmiela, przeżywamy comiesięczne czuwania. Na przykład utworzyła się z tej małej parafijki, to jest wioska, dużo młodzieży nie ma, ale przy nas powstała przy czuwaniach comiesięcznych grupa teatralna. Wystawili już swoje spektakle na deskach w gminie, w powiecie, biskup przyjechał.

Sami piszą scenariusze, ja im tylko mówię hasło, trochę tam przy nich jestem, żeby jakichś herezji nie było. Sami tworzą, to się rodzi spontanicznie. Wiem, jak trudno z młodzieżą pracować. Początkowo mówili, że nie wiadomo, może jakaś sekta, teraz znowu mówią tak: oni są wszyscy święci, my tam nie pasujemy. My nie możemy tam iść, bo tam są tak dobrzy ludzie.

A więc diabeł wciąż przeszkadza. Niemniej jednak Pan Bóg to umiejętnie, powolutku prowadzi.

Kościół jest długomyślny, ja też się oburzałem na to, że tak długo pewne sprawy trwają, ale Pan Bóg wie lepiej. Naokoło nas mieszkają ludzie i jakby policzyć, to jest ponad dwadzieścioro dzieci, a wioska liczy nie więcej niż trzydzieścioro. Ale akurat naokoło nas mieszkają te dzieci. One przychodzą, podlewają kwiatki z nami, one się modlą.

Szły ulicą, przeklinały, kiedy jesteśmy razem, już się nauczyły, że nie trzeba przeklinać. One często w domu słyszą różne rzeczy.

Pan Bóg postawił ten dom w sytuacji, kiedy tam naprawdę może oddziaływać tak bezpośrednio. Trzeba popatrzeć na całą historię, to było miejsce błogosławieństwa, bo od tak dawna, 800 lat katolicyzmu, i tam zawsze była przynajmniej jedna rodzina katolicka, ale tam był obóz koncentracyjny filii Gross-Rosen, tam zamordowano księdza, tam zamordowano siostry zakonne, to jest miejsce łaski i przekleństwa. I dlatego być może Pan Bóg powołał taki dom, żeby adorować cały czas Pana Jezusa, żeby tam każdy mógł mieć przystęp.

– To jest adoracja Pana Jezusa?

– Tak, mamy Najświętszy Sakrament, to jest erygowana kaplica, wezwanie Jana Pawła, pierwsza w diecezji, może na świecie, nie wiem. Jeszcze w maju było aprobowanie stowarzyszenia, a 21 czerwca erygowanie kaplicy, więc prawdopodobnie jedna z pierwszych na świecie pod jego wezwaniem, i cieszymy się jego wstawiennictwem.

Mamy relikwię krwi od księdza kardynała Dziwisza. Jest dużo świętych, odkrywam w ogóle Opatrzność przez świętych. Biskup pytał się mnie, jakie wezwanie kaplicy, mówię św. Eugeniusz i Maria de Mattias, bo ona jest patronką Bolesławca, a dużo nam pomogła. Mam namacalne dowody, że ona nam pomogła i nie chciałem się narazić jednej i drugiej, a Eugeniusz to mój założyciel, to wiadomo. A biskup mówi nie, nie może być dwóch, musi być jeden, bo kiedy odpust. No i wtedy mówię, no żeby ich pogodzić, a biskup miał relikwie Jana Pawła II, to ja mówię może Jan Paweł, bo on kochał młodzież, my też go kochamy. No to niech będzie Jan Paweł. I w taki sposób Jan Paweł zechciał być patronem w naszej kaplicy.

– Jak można wesprzeć, jak można pomóc?

– Tak jak powiedziałem, zapraszam na rekolekcje.

Teraz zrodziła się taka inicjatywa, bo tutaj spotykamy się każdego dnia z innymi ludźmi. Mamy teraz spotkanie na Davenport następne dwie niedziele, ale spotykamy się zasadniczo właśnie z ludźmi, po rodzinach. I zrodziła się myśl pielgrzymki do Medjugore na przełomie kwietnia i maja przyszłego roku, tak że proszę dzwonić do pani Bożeny – 905-848-6530, gdzie można się doinformować. A my mamy takie konto, które założyli nam z dopiskiem "Dom Chleba Osla" w Kongresie Polonii Kanadyjskiej będzie można robić sobie odpis.

– Czyli przez Fundację Charytatywną Kongresu Polonii Kanadyjskiej.

– Już od pięćdziesięciu dolarów można otrzymać pokwitowanie do rozliczenia.

– Życzę Ojcu zdrowia i wszelkich łask. Dziękuję bardzo za wywiad.

– Też chciałbym podziękować na koniec wszystkim przyjaciołom i dobrodziejom w Polsce, ale tutaj jest niezwykłe, niesamowite. Trzy lata temu byłem na rekolekcjach i spotkaliśmy się, utrzymaliśmy kontakt, ci ludzie wiedzieli o tym Domu Chleba i pomyśleli, żeby pomóc. Zrobili bankiet i właśnie Pani Lucynka z przyjaciółmi zorganizowali piękny bankiet, ponad dwieście osób bez żadnych reklam, bez publicznej informacji. Więc darowali od siebie zimne dania, ufundowali piękne nagrody, był piękny koncert dziewczynki, Julii, coś pięknego. Ja mogę tylko powiedzieć, że to jest ten sam Duch, który nam towarzyszy szczególnie od dwóch lat, ale wcześniej też był z nami.

Rozmawiał Andrzej Kumor

sobota, 25 maj 2013 22:06

IPN do pomocy

Napisane przez

Z dyrektorem Biura Edukacji Publicznej IPN o eksponowanej w Centralnej Bibliotece w Mississaudze wystawie pt. "Zagłada polskich elit" rozmawia Andrzej Kumor.


dyr ipnGoniec: Czy to jest pierwsza wizyta w Kanadzie i czy to jest pierwszy pomysł, żeby z taką wystawą przyjechać?

Dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN dr Andrzej Zawistowski: Nie, to jest kolejny z elementów naszego programu polonijnego, ale również programu przybliżania historii Polski osobom niebędącym polskiego pochodzenia, a mieszkającym za granicą, bo to też jest ważne, prowadzić dalej pracę formacyjną, bo historia tworzy tożsamość Polaków, nie tylko w kraju, ale i za granicą, ale również mówić o historii Polski innym, tym którzy tej wiedzy nie mają. Wystawa w bibliotece jest kolejnym etapem, najpierw była pokazywana w Toronto w uniwersytecie dla Kanadyjczyków.

– A oprócz tego USA, Australia, Europa?

– Tak, oczywiście. Wystawy nasze w tej chwili liczą około 400 egzemplarzy, różnych tematów. Podróżują nie tylko po kraju, choć przede wszystkim po Polsce.

– Jakie są główne tematy?

– Jest to generalnie historia Polski w XX w., od odzyskania niepodległości, przez II w. św., po tematy peerelowskie do 89 roku.

– Tutaj jest dużo szkół polskich, mamy szkolnictwo polskie, wiem, że Pan miał też spotkania z nauczycielami. Czego dotyczyły?

– Wykorzystujemy takie przyjazdy, żeby zaprezentować pełną gamę naszej oferty, a więc również oferty naukowej i oferty edukacyjnej. Pokazujemy nauczycielom nasze produkty edukacyjne, zachęcamy do skorzystania z nich. Przywozimy również i przekazujemy je tutaj.

– Co to za produkty, produkty edukacyjne to brzmi tak trochę...?

– Znaczy przywozimy książki edukacyjne, scenariusze zajęć, a tu pokazywaliśmy przede wszystkim naszą nową grę edukacyjną, która się nazywa "Znaj znak". Jest to gra, która uczy historii przez zabawę, bardzo prosta gra, ale jednocześnie dająca bardzo duży element wiedzy. Pokazuje ponad sto trzydzieści najważniejszych dla historii Polski symboli, nie tylko polskich, ale związanych z historią Polski. Bardzo się cieszę, że wśród tych symboli znalazł się również symbol Karpatczyków. Dzisiaj była o tym mowa, że trzeba o tym mówić. Do każdej szkoły w Polsce ta gra dotarła i dotarła również tutaj.

– A co z filmami dokumentalnymi? Wiem, że IPN jakieś filmy produkował swego czasu czy Telewizja Polska produkowała.

– Oczywiście. Jeżeli chodzi o produkcję filmów, my się skupiamy na jednym etapie przede wszystkim, na notacjach. Świadkowie historii odchodzą, mamy wśród nas już tylko kilku, którzy byli pod Monte Cassino. Staramy się zapisać na taśmie filmowej ich wspomnienia, rozmowy z nimi, po to żeby historyk czy dokumentalista filmowiec za pięć – dziesięć lat, kiedy będzie mógł, kiedy będzie miał materiał, mógł do tego sięgnąć, kiedy już być może tych ludzi nie będzie. Natomiast filmy również powstają, choć są bardzo drogie, więc w niewielkim wymiarze udaje się nam je produkować.

View the embedded image gallery online at:
http://www.goniec24.com/wywiady-gonca?start=196#sigProId42db2fc365

– Tutaj, w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych, dzisiaj na palcach rąk liczymy tych weteranów, którzy zostali, to całe pokolenie odeszło, ale są po nich pamiątki. Czy Instytut w jakiś sposób te pamiątki zbiera, czy apeluje do ludzi o to, żeby zwracać te wszystkie rzeczy, nieraz bardzo cenne, wyniesione przez Syberię, przez cały szlak bojowy, które często lądują na śmietniku?

– To nie jest główny cel powołania Instytutu Pamięci Narodowej, ale oczywiście staramy się w środowiskach polonijnych apelować, że jeżeli ktoś chce przekazać materiały, czy to w postaci oryginałów, czy w postaci cyfrowych kopii, jest możliwość, żeby je na zawsze zarchiwizować, bo jest to narodowy zasób archiwalny.

Właśnie w Instytucie Pamięci Narodowej jest taka kolekcja, która tego typu materiały zbiera, archiwizuje i dzieje się to w wielu państwach świata, nie tylko tu w Kanadzie, ale przede wszystkim z Wielkiej Brytanii, Francji, ze Stanów Zjednoczonych zgłaszają się kombatanci. Bardzo często rodziny, które nie wiedzą, z jakim materiałem mają do czynienia, czasami rodziny już w ogóle niemówiące w języku polskim, kiedy np. małżonką weterana była obywatelką tych krajów, w których się osiedlił. I takie zbiory do nas również trafiają.

– A co z historią emigracji, historią emigracji lat 50., te fale następowały mniej więcej co dziesięć lat? Chciałem zapytać o to, czy Instytut również zajmuje się dokumentowaniem tego rodzaju losów?

– Oczywiście, co pięć lat Instytut w ramach działalności naukowo-badawczej ogłasza tak zwane projekty priorytetowe, czyli projekty, na które kładziemy szczególny nacisk, jeżeli chodzi o ich zbadanie, opracowanie, a przede wszystkim jeśli chodzi o upublicznienie wyników tych badań. Od 2011 roku mamy cztery takie projekty priorytetowe: II wojna światowa, której to historia po zakończeniu komunizmu tak naprawdę nie została opisana w już wolnym kraju, to jest historia Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej jako tego organu odpowiedzialnego za zniewolenie narodu po 44 roku, to jest kryzys 56 roku najmniej znany, i czwartym tematem, który jest opracowywany w ramach tego, jest historia emigracji. Jest powołany specjalny zespół, który składa się z historyków Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej i historyków z innych ośrodków, Polskiej Akademii Nauk, z uniwersytetów, którzy opracowują dzieje emigracji polskiej od 39 roku aż do roku 90.

– Gdyby ktoś chciał się skontaktować, po materiały, gdzie ma się zwrócić? Wejść na stronę internetową Instytutu i tam szukać pomocy? Do kogo bezpośrednio można się zwrócić?

– Jeżeli poszukiwane są nasze materiały, najłatwiej to zrobić poprzez stronę www.pamiec.pl. Jest to nasza strona internetowa, która skupia całość naszej działalności w Internecie. Wszystkie portale tematyczne, wszystkie informacje, tam są również kontakty do osób, które prowadzą działalność edukacyjną i mogą pomóc. A jeżeli bezpośrednio, to na stronę internetową ipn.gov/polonia.

– Dziękuję bardzo.

sobota, 04 maj 2013 09:12

Konstruowanie mistyki

Napisane przez

Z Leszkiem Długoszem, aktorem, literatem, kompozytorem, pianistą, jednym z najbardziej znanych polskich poetów śpiewających, kiedyś związanych z Piwnicą pod Baranami, rozmawia Andrzej Kumor.

– Przede wszystkim gratuluję występu w Ottawie...

– Myślę, że było wszystkim miło, bo była naprawdę świetna atmosfera, doskonałe warunki, o sobie też mogę powiedzieć chyba, artysta w niezłej formie. (śmiech)

– "Piwnica pod Baranami" i w ogóle Pana osoba to takie wspomnienie starego Krakowa, takiej oazy w morzu siermiężnego komunizmu. Warszawa to było miasto agresywne, gdzie wszyscy jechali robić karierę, a w Krakowie uchowało się trochę starej polskiej tożsamości.

– Tak było. Kraków jednak nie był tak napięty na kariery centralne, tak bym powiedział, odsunięty był od centralnego żłobu, jakim zawsze staje się stolica, i grupowali się ludzie bardziej skoncentrowani na jakości własnego życia; czym ono ma być wypełnione, czy karierą, czy jakąś realizacją własnego programu w życiu. Tak bym to widział ideologicznie i nieco wzniośle z dystansu. No ale to zasługa poprzednich pokoleń, że takie miasto nam zbudowały, z taką atmosferą, z takimi podpowiedziami. Wszędzie zależy, gdzie, kto i na co stawia; jedni na kariery, inni na realizację samego siebie, własnych potrzeb, marzeń, ambicji niekoniecznie związanych z pojęciem tzw. kariery.

– Istniało coś takiego jeszcze wtedy, w czasach komunistycznych, tzw. polska inteligencja, takie środowisko, które może do końca nie było zdrowe, można opisywać wiele jego chorób...

– Ono było wyjątkowe.

Po pierwsze, ocalało miasto, ocalały rzeczy, meble, ocalały pamiątki, ocalały biblioteki i to już było pole nieosiągalne w innych miastach zrujnowanych. To ocaliło pewne podpowiedzi z przeszłości, pewną klasę, która akurat przez komunę była deptana i niszczona, bo była groźna, bo ona nie trawiła komuny.

I na pewno wiele powodów złożyło się na to, że powstała taka odrębna stylistyka, jak środowisko "Piwnicy pod Baranami". No, ciężko się było tam dostać, bo trzeba było coś wnosić.

– Jak to było w Pana przypadku? Poznał Pan Piotra Skrzyneckiego?

– Byłem młodym kandydatem na artystę, coś pisałem, coś śpiewałem, coś komponowałem, skończyłem uniwersytet wydział polonistyki i studiowałem w szkole aktorskiej, no i miałem takie potrzeby zajmowania się i muzyką, i jakimś pisaniem – wychodziły z tego piosenki. Znalazłem się w tym zespole, jak sporo ludzi na początek, na tzw. godzinnych występach, jak to Piotr Skrzynecki ogłaszał, a propos, przedwczoraj, 27 kwietnia, minęła jego rocznica śmierci, daleka już...

I okazało się, że jestem osobą bardzo dobrze sprawdzającą się, która wnosi jakiś taki swój koloryt, ludzie to podchwycili i zaczęli przychodzić także na Długosza. I tak to poszło. Od tego czasu minął kawał życia. Ani specjalnie nie planowałem, ani wymyślałem sobie taką biografię, że będę zajmować się pisaniem piosenek i występowaniem. Różne miałem rojenia i przymiarki, chciałem się zajmować reżyserią filmową, chciałem się zajmować w pewnym momencie aktorstwem, wszystko to odpadało i nie umiałem określić, czym tak naprawdę mam się zająć. Wiedziałem, że jakiś rodzaj pisania, jakiś rodzaj muzykowania jest mi potrzebny, że to jest coś, czego nie mogę się wyprzeć, że to stanowi mój budulec. To musi zostać, co z tym zrobić? No zostało to, śpiewanie i pisanie.

Teraz trochę więcej zajmuję się pisaniem, z rozmaitych powodów, przede wszystkim prace ze śpiewaniem są mniej ciekawe w moim przypadku, ponieważ nastąpiła taka ogromna obniżka kulturowa.

– O to chciałem właśnie Pana zapytać, bo mówimy o starych czasach, o tej inteligencji i o Krakowie, a przecież Kraków jest dzisiaj zupełnie inny...

– Ale to co jest w Krakowie, to chyba jest ogólnoświatowa tendencja, strasznego obniżenia poziomu kulturowego. Właściwie za kulturę uważa się popkulturę, ot, taką rozrywkę masową, która kiedyś miała to swoje miejsce, zawsze miała, i swoją funkcję, ale ona przedstawiana jest jako wystarczająca ranga kulturowa, a to jest czasami okropny gust, okropna tancbuda, podlane erotyką, wulgarnością i media to propagują.

– Dlaczego tak się stało, w końcu ci ludzie, którzy dzisiaj są tymi troglodytami kulturowymi, są z jakichś rodzin, oni otrzymali jakieś wychowanie, więc co się stało z tym wychowaniem ludzi, wychowaniem w Polsce, wychowaniem w Krakowie?

– Oto pytanie, jaki to jest człowiek. Dlatego że prymitywne umysły, nierozbudzone, niezadające sobie pewnych pytań, a ograniczające się do łubu-dubu i do seksu, to łatwiej nimi sterować i utrzymać w ryzach niż ludzi zadających sobie pytania, dociekających pewnych sensów, pewnych wartości.
W związku z tym wyższa kultura stała się znowu niebezpieczna, bo ona pobudza myślenie; pobudza inne odniesienia historyczne, stawia pewne pytania, a rozrywka konsumpcyjna polegająca na prymitywnych uciechach i jeszcze doprawienie pikantnością, czyli seksem, to jest proste. Lud wali, dołączy się do tego piwko i jest poparcie, przekładane wszelako.

– Ale to jest taka kultura jak za okupacji.

– Dokładnie tak. W dodatku wmawia się takiemu, że stanowi elitę, że stanowi warstwę jak najbardziej na topie. I to jest, niestety, tendencja nie tylko polska, ale w takich czasach przyszło nam żyć, tak wieje przez cały świat tego rodzaju prymityzowanie, które ułatwia w sumie hodowanie człowieka bardziej bezwolnego, bezkrytycznego, który przyjmuje łatwiej, co mu się tam wciśnie. I sprzeda mu się, a sprzedaje mu się towary różne.

– Nie sądzi Pan, że również w przypadku "Piwnicy pod Baranami" ta oaza była jednak w pewnym sensie kontrolowana, że była to opozycja reglamentowana?

– Tak wszyscy mówią i tak rzeczywiście, w jakimś stopniu, było. I nie ma co udawać, że myśmy o tym nie wiedzieli. Nie mogłoby istnieć coś, co nie miało jakiegoś przynajmniej tolerowania. Można było jednym ruchem, jednym ukazem wszystko zamknąć, podpalić – zresztą był taki pożar; zlikwidować, ale była kwestia ceny, czy to się i władzy opłacałoby, ponieważ Piwnica dość szybko zdobyła pewną renomę i w Polsce, a nawet i za granicą, propagandowo nie opłacałoby się likwidowanie jakiejś tam grupki nieszkodliwych wariatów w Krakowie, na boku, żeby ich zamknąć, więc utrzymywało się to. Myślę, że doskonale wiedzieli, że jest pełno ubecji, że jesteśmy kontrolowani, limitowani stąd dotąd, niemniej, w tym co było w ogóle możliwe, stanowiło to i tak pewien szerszy zakres pewnej wolności, sposobu bycia, żartowania, mogliśmy pewne rzeczy przemycać. Mówiąc brzydko, w sposób cwany wobec cenzury, na który nie miała chwytu, nie miała sposobu; w tekście nie było nic, ale było w sposobie wygłoszenia, w sposobie prezentacji, co jako aluzja chwytało i tak stanowiło to dodatkową piętrową zabawę. Wie pan, dobre nauki, przeszkody stawiane – nie wiem – w więzieniu czy w państwie politycznym potrafią wykształcić pewien rodzaj porozumiewania się, inteligentniejszej komunikacji. I to było finezyjne.
To była wartość wynikająca właśnie z pewnego ograniczenia, z tych limitów, ale wymagała, powiedziałbym, inteligencji i nadawcy, czyli artysty, i odbiorcy, czyli publiczności.

– Zapytam wobec tego Pana o Polskę, dla kogo Pan śpiewa dzisiaj, dla kogo Pan dzisiaj gra, dla kogo Pan pisze, skoro sytuacja jest tak zła? Czy tylko dla nas, emerytów tamtych czasów?

– O nie! Ja jestem z gatunku ludzi trudnych do dobicia i dla mnie do samego końca jest nadzieja. My mamy, myślę, fałszywe rozpoznanie, my opieramy się na fałszywych, tendencyjnych danych oficjalno-medialnych... Tymczasem rzeczywisty obraz odczucia społecznego jest inny.
Media są zaangażowane w propagowanie oficjalnej postawy rządowej, czyli partyjnej, aktualnej, i lewicowe, ponieważ one w dalszym ciągu są w rękach inaczej ubranych, ale tych samych właścicieli i zarządców lewicowych z tamtego systemu, którzy tego nie wypuścili.

Nazwali się inaczej, kupili sobie inne garniturki, kupili sobie inne ubranka, powpinali inne znaczki, ale to jest ta sama w gruncie rzeczy tendencja i postawa polityczna.

Ale odczucie społeczeństwa jest, śmiem powiedzieć, rzetelne i zdrowe. Tylko to nie jest reprezentowane w mediach, w prasie, telewizji zwłaszcza. Publiczność, jeśli jestem gdzieś, sale są pełne, fantastycznie ludzie odbierają, i nie mówię tylko o sobie, ale o tego typu artystach, mógłbym szerszą listę wymienić ludzi, którzy zostali odsunięci, ponieważ w pewnym sensie niosą inny klimat, inne rozbudzenie, inne podpowiedzi, więc nie trzeba, żeby oni byli w obiegu.

Ale jest bardzo żywe oczekiwanie publiczności na spotkanie, na "towar", czyli na płyty, książki. I przychodzą na moje koncerty, oczywiście rówieśnicy, więc starsze pokolenia, bo to jest normalne, którzy mają wspólne Jaszczury, wspólny Rynek, ale przychodzą dzieci i wnuki. I to jest fantastyczne. Wszystko jest kwestią środowiska i domu.

– No właśnie.

– Tu jest prawda. Społeczeństwo pokazywane w mediach nie jest uczciwie i prawdziwie reprezentowane.

– No to ja zapytam znowu, to niby Polska jest wolna, niby jest demokracja, to dlaczego tacy ludzie rządzą Polską i dlaczego są takie media, skoro większość ludzi, tak jak ludzie, z którymi Pan się spotyka, nie są reprezentowani? Przecież demokracja się opiera na reprezentacji właśnie.

– Też podzielam to pytanie z wielkim niepokojem. Dlaczego ludzie tak się zachowują? Dlaczego tak wybierają? Czy ze strachu, z bezwolności, z głupoty, z wygodnictwa, a dają się tak manipulować, godzą się na rozmaite nieprawości, jakie się im wtyka, mając przed oczami rozmaite afery, kradzieże, co i raz pokazywane, potem sądy mówią, co mówią i ludzie jakoś cicho siedzą? Czy – dotknę rzeczy najbardziej bolesnej – stopień upaprania, tak to nazwę, społeczeństwa jest o wiele większy, w związku z tym boją się odsłonić przeszłość czy swoją, czy kogoś z rodziny, dają przyzwolenie, żeby byli tak traktowani.

To jest wielki problem, którego anibyśmy podejrzewali na tym etapie, jakie będzie miało polskie społeczeństwo, i to jest problem wynikający z braku, krótko mówiąc, lustracji, w duchu oczyszczenia, której zaniechano w Polsce, która się tak wlecze i wydaje tak niemoralne rezultaty, tak bym powiedział, że przy władzy utrzymują się kombinatorzy, kłamcy, a uczciwa część społeczeństwa nic nie robi; albo nie ma odwagi i energii, żeby ich odsunąć.

– Może to jest właśnie obraz polskich elit?

– Nie wiem, czy można ich nazwać elitą, czy to jest zniewolenie jednak innego rodzaju społeczeństwa, które się boi oczyścić, boi się zareagować odpowiednio – nie chcę używać popularnych słów – i daje temu... i bezdurnie daje się prowadzić i manipulować.

Możliwości manipulacji są ogromne, strachy, szantaże, uwodzenie towarami, wolnością, swobodami, poddaje się te wszystkie swobody, rozpasanie, rozwydrzenie, rzuca się takie rozmaite mniejszości seksualne, narkotyki itd. itd., żeby tylko robić zamęt i mącić. Tak rozbite i spreparowane społeczeństwo staje się łatwiejszym do prowadzenia stadem baranów.

– Rozumiem, ale z tego wynika, że Polska nie jest krajem wolnym, ale "stadem baranów" prowadzonym przez ekipę, która jest ekipą okupacyjną, to jest gubernia, to jest ktoś, kto administruje tym terenem.

– Niestety to jest drastyczne i skrótowe bardzo, co mówimy, niestety, uczciwie musiałbym tak odpowiedzieć, że to jest społeczeństwo, które po prostu zbaraniało, daje się prowadzić przez cwanych zarządców.

A kim oni są ci zarządcy i gdzie oni są, czy oni są tylko w Polsce, czy oni mają szersze powiązania? Ja nie jestem politykiem, staram się być tylko artystą, nigdy nie chciałem być i nie będę politykiem, ale jestem obywatelem, który wyraża pewne poglądy i pewien niepokój.

– Chciałem Pana zapytać na koniec, z czym Pan do nas przyjeżdża, czego możemy się spodziewać?

– Przyjeżdżam z tym, co zwykle ja przywożę, piosenki, wiersze. Na pewno będzie jakieś przypomnienie klasyki. Umówmy się, sztuka jest też po to, żeby budziła pewne nastroje, emocje, jest wiosna, trzeba ją też zauważyć, jest pięknych parę uczuć ludzkich, są piękna przyroda, piękne kobiety, piękna muzyka, piękna sztuka, to wszystko człowiek musi uwzględnić. No i na pewno pytania co robimy, w jakiej jesteśmy sytuacji, czy mamy świadomość, jak jesteśmy chwytani w pewne sidełka i zarządzanie, a na ile jesteśmy wolni, a na ile tylko nam się wydaje.

Więc będzie i klasyka, i nowe rzeczy, bo moja stara publiczność oprócz przyjemności przypomnienia sobie tamtych rzeczy chciałaby zobaczyć, co ja dzisiaj robię, i z tego się będzie składał ten koncert.

– Kogo Pan najmilej wspomina z "Piwnicy pod Baranami"?

– Wie pan co, właśnie trzymam w ręku pierwszy egzemplarz mojej książki, która zatytułowana jest "Pod BaranamI – ten szczęsny czas". Omawia lata, kiedy ja tam byłem, 60. i 70. Szczęśliwie był to najwspanialszy okres, kiedy Piwnica była w swoim największym rozkwicie, była najwspanialsza grupa indywidualności, poczynając od Demarczyk, Zachwatowicz, no i oczywiście na czele jednak, jaki on nie był, taki nie był, szaławiła, szalbierz i szaleniec, ale człowiek naprawdę myślący i niezwykły, i wolny, jak tylko można było być w tamtej chwili pod tytułem Piotr Skrzynecki, którego uważałem za mojego przyjaciela, podpowiadacza i mistrza w dosłownym sensie, ale też wyciągam w tej książce wiele innych osób, które nie występowały i nie były znane powszechnie, natomiast miały ogromne zasługi i wkład w konstruowaniu stylu, mistyki konstruowaniu repertuaru, jakości, na przykład Janina Garlicka, parę jeszcze innych osób, które będą w tej książce wydobyte. Książka zawiera wspaniałą, unikalną dokumentację, moja żona była przez dziesięć lat tzw. szefową Piwnicy, Basia Długoszowa, i zostały nam niezwykłe dokumenta, pamiątki, fotografie. Tak że ktoś, kto jest zainteresowany, ogląda i czyta z policzkami zaróżowionymi.

– W takim razie, do zobaczenia w Toronto.

– Serdecznie zapraszam, to już niedługo.

piątek, 26 kwiecień 2013 19:05

Katarzyna Michniewicz zaprasza do DUCA Credit Union

Napisane przez

duka1

– Zacznijmy od historii...

– DUCA Credit Union jest spółdzielnią holenderską, powstałą w 1954 roku, została założona przez holenderskich emigrantów. Najpierw przyjmowano tylko Holendrów, dopiero później otworzono się na wszystkie narodowości. Taka jest historia DUCA.

– Ilu ma członków?

– Czterdzieści jeden tysięcy członków, piętnaście oddziałów.

– Gdzie działa, na jakim terenie?

– W Mississaudze, tutaj na zachodzie metropolii, jesteśmy pierwszym oddziałem.

– A poza GTA?

– Jesteśmy w Newmarket, Orangeville, Bowmanville, Brampton, Etobicoke, Burlington, Rexdale, Richmond Hill, Scarborough, Toronto, Whitby.

– Zawsze powstaje takie pytanie, dlaczego wybrać credit union, co tu jest lepiej? Co może Pani dodatkowo zaproponować?

– Zasadnicza różnica pomiędzy credit unions a bankami jest taka, że jak banki mają zysk, to nie dzielą się nim z klientami. Zazwyczaj lepiej wynagradzani są wówczas menedżerowie, CEO itd. Natomiast cała filozofia credit union polega na samopomocy, ludzie pomagają ludziom, czyli jeśli credit union ma zysk, to oddaje go swoim członkom.

– I DUCA oddaje?

– Oddaje.

– Ile to było w ubiegłym roku?

– Od 1999 roku w ramach programu bonus share, oddaliśmy ludziom 68 milionów dolarów.

– Czym się różni posiadacz zwykłego konta, czy zawsze jest członkiem credit union, czy jest jakieś rozróżnienie między członkami?

– Nie. Żeby otworzyć konto w DUCA, trzeba wpłacić 50 dol., to udział. Wtedy staje się udziałowcem.

– Jak te zyski są dzielone? Czy w zależności od wkładu?

– W zależności od procentu. DUCA płaci z dwóch stron. Jeśli ktoś ma u nas inwestycje, GIS, RRSP, TFSA, i jeśli ktoś ma pożyczki, mortgage'e, linie kredytowe, za wszystko. Jak mamy długi, płacimy procent, jak mamy inwestycje, bank nam płaci, natomiast DUCA płaci profit sharing od tego procentu.

– W zależności od tego, jak dużo żeśmy bankowi zapłacili w tę albo w tę, to DUCA nam zapłaci taką dywidendę?

– To są tak zwane dywidendy albo rabaty, bardzo mało credit unions w tej chwili je płaci. Wygląda to tak – maksymalna suma, którą można dostać od Duki w postaci zwrotu bonus shares, wynosi tysiąc dolarów, takie jest ograniczenie.

– Rocznie?

– Tak, tysiąc dolarów rocznie od konta. Ale co ludzie robią, na przykład na jednym koncie mają mortgage, na drugim mają oszczędności, więc dostaną bonus od dwóch kont.

W tamtym roku zapłaciliśmy naszym członkom cztery procent dywidendy za pieniądze, które nam zapłacili, i za pieniądze, które myśmy im zapłacili.
To jest od procentu, nie od tego, że na przykład ktoś ma mortgage, zapłacił 20 tysięcy mortgage'u, nie, tylko od tego procentu, który był na mortgage'u.

– Mówimy, że wszystko można w DUCA mieć, więc powiedzmy, co konkretnie w DUCA można mieć?

– Pełny wachlarz usług finansowych jak w zwykłym banku, a nawet lepiej. Co więcej, programy hipoteczne są bardzo elastyczne, mamy dużo programów własnych, czyli jesteśmy na przykład w stanie zrobić przefinansowanie czy dofinansowanie we własnym systemie. I nie musimy wtedy korzystać z adwokatów, którzy zazwyczaj biorą 500 – 600 dol.

Jeżeli, na przykład, ktoś ma u nas mortgage i chciałby wziąć drugi mortgage czy linię kredytową do stu tysięcy dolarów, tak zwane multi, zapłaci za to 99 dol. Przypuśćmy, że ktoś ma pierwszy mortgage u nas i będzie chciał wziąć drugi mortgage albo linię kredytową HELOC, wtedy jesteśmy w stanie mu to zrobić za 99 dolarów, a nie za 500 dolarów. Nie zawsze musimy robić pełną wycenę. Mamy tak zwane per view, które będzie kosztowało 42 dol., a nie 250 czy 270 dol.

– Na podstawie oszacowania okolicy, jaki jest dom itd.?

– Tak, i to jest dla wewnętrznych członków, dla klientów, którzy już mają mortgage w DUCA.

Natomiast jeśli ludzie chcieliby przenieść mortgage lub kupują dom, to wtedy te opłaty są inne, bo adwokata trzeba wynająć.

Jeśli chodzi o mortgage, są możliwości odnowienia mortgage'u wcześniej, tzw. early renewal. Teraz mamy oprocentowanie 2,97, jeśli komuś mortgage odnawia się w 2016 roku, bez płacenia kary można wystąpić o early renewal, a procent będzie pomiędzy. Jeśli ktoś ma oprocentowanie 5,50, a teraz jest 2,97, i dostanie 3,80 czy 3,90 procent, to i tak jest do przodu.

– Czyli warto przyjść, porozmawiać, bo jest bardzo dużo możliwości uratowania bardzo poważnych pieniędzy przy tego rodzaju pożyczkach jak hipoteczne, bo dla większości ludzi to jest największa pożyczka.

– Tak. Największa pożyczka i największy wydatek. Są jeszcze możliwości przejęcia mortgage'u, żeby zrobić port mortgage, czyli jeśli się sprzedaje swoją nieruchomość, a ma się dobry procent, można mortgage przenieść na następną nieruchomość. Są te możliwości, wszystkie te programy, które mają duże kanadyjskie banki, my je też mamy .

– To są propozycje dla indywidualnych klientów, a co dla ludzi, którzy sprzedają, pośredniczą, dla brokerów...

– Mamy specjalny program dla mortgage brokers i dla agentów real estate. W tej chwili mamy oprocentowanie 2,97, a brokerom płacimy 0,80 business points, a agentom real estate 0,25.

– To jest konkurencyjna oferta?

– Tak, bardzo konkurencyjna. Współpracujemy z brokerami już od bardzo dawna, jest to bardzo popularny nasz produkt.

– Również z polskimi brokerami? Ma Pani doświadczenia z polskimi brokerami?

– Tak, oczywiście.

– Mówiliśmy o pożyczkach, banki to jest miejsce, gdzie się również nosi pieniądze zarobione, w związku z tym jak inwestycje wyglądają, co można w DUCA ulokować?

– Jest dużo możliwości lokowania pieniędzy. Wszystko zależy od tego, z jaką sumą pieniędzy mamy do czynienia. Przy różnych kwotach można dostać różne oprocentowanie.

– A co by Pani radziła w dzisiejszych czasach, mutual funds czy raczej konta terminowe?

– To zależy od podejmowanego ryzyka, mam uprawnienia do sprzedawania mutual funds. Zależy to od tolerancji ryzyka klienta, dlatego że wszystko, co jest w banku, czyli ten depozyt czy gwarantowane investments certificates, to jest wszystko zagwarantowane, tylko nam grozi inflacja, ale procent, który mamy obiecany, dostaniemy. Natomiast jeśli zdecydujemy się na fundusze inwestycyjne, to muszą Państwo sobie wszyscy zdawać sprawę, że procent nie jest gwarantowany.

– Ale czasem jest piętnaście...

– Tak, czasem jest piętnaście, ale powtarzam, produkt w inwestycje w mutual funds jest niegwarantowany.

– Można rozmawiać w DUCA po polsku?

– Tak, można. Wielu ludzi dzwoni do nas i zaczyna rozmawiać po polsku. DUCA jest holenderską credit union, ja mówię po polsku i mamy jeszcze innego pracownika, Łukasza, który też mówi po polsku. Jak się do nas dzwoni, to prosimy – żeby może zacząć po angielsku i poprosić mnie albo Łukasza.
duka2

– Czasem wydaje się, że banki to są takie niby pewniejsze, bo nie upadają tak łatwo i mają większe aktywa. Jak to jest z DUCA, czy miała kiedykolwiek kłopoty? Jak się DUCA plasuje w rankingu instytucji finansowych?

– Jeśli chodzi o ranking, to na sto największych credit unions w Ontario, bo mówimy o Ontario, a są one jeszcze bardzo popularne w Albercie i Saskatchewan, DUCA jest na 24. pozycji, tak że to chyba coś mówi. Na tej pozycji plasuje się już od wielu lat, powtarzam, na sto największych credit unions. DUCA ma 15 oddziałów, 41 tysięcy członków, 1,3 miliarda aktywów i jest dochodowa od lat. Każdy rok jest rokiem kończącym się zyskiem, a nie na zero czy na deficycie.

– Czyli zawsze można mieć nadzieję, że coś się ekstra otrzyma później?

– Zawsze. Chciałam jeszcze powiedzieć o naszych czekowych kontach – a wielu ludzi jest zainteresowanych czekowymi kontami – mamy cztery opcje, które praktycznie nie mają opłaty albo jest ona bardzo niska. Wiele instytucji teraz, jak trusty, proponuje ludziom konta czekowe za darmo. Gdy ktoś często używa konta czekowego, wypisuje wiele czeków, będzie szukał konta czekowego tam, gdzie najtaniej. Niestety, w kanadyjskich bankach opłaty za konta czekowe i biznesowe są bardzo wysokie. Tak że DUCA ma w miarę dobre plany kont czekowych.

– A dla drobnej przedsiębiorczości, małych biznesów?

– Też mamy. Pracujemy w tej chwili nad pakietami na konta biznesowe. Ale studenci mają no fees students package, no i oczywiście heritage package, dla ludzi, którzy są już emerytami.

– Znaleźć Panią można w oddziale DUCA w Erin Mills Town Center, gdzie najlepiej zaparkować?

– Od strony szpitala, dokładnie sam róg Eglinton i Erin Mills.

I tam jest DUCA właśnie?

– Tak, tam jest DUCA, jesteśmy na dolnym poziomie plazy, poniżej food court.

– Dziękuję za rozmowę.

(ak)

sobota, 20 kwiecień 2013 20:44

Nie chodzi o wzajemną adorację

Napisane przez

Nie chodzi o wzajemną adorację. Ta obecność, frekwencja w kościele, mają ewangelizacyjne znaczenie zwłaszcza dla chrześcijan i katolików żyjących w Kanadzie...

bp wlechowiczZ biskupem Wiesławem Lechowiczem, duszpasterzem emigracji, rozmawia Andrzej Kumor


– Księże Biskupie, jakie są główne problemy duszpasterstwa emigracji? Połowa nas, Polaków, mieszka poza Polską, i tworzymy bardzo zróżnicowane środowiska; Polacy na Wschodzie, emigracja zarobkowa w Europie i w końcu my, czyli ta emigracja starsza, która jest na innych kontynentach, Ameryka Północna, Australia.


– Tych problemów jest dosyć dużo, i one występują na różnych poziomach. Taki poziom organizacyjny, strukturalny, wiąże się ze współpracą Konferencji Episkopatu Polski z konferencjami episkopatów krajów, gdzie Polacy żyją i gdzie polscy duszpasterze pracują.
A zatem są to kwestie związane z ułożeniem relacji, z dogadywaniem się z poszczególnymi biskupami. Jedni w większym stopniu, inni w mniejszym stopniu rozumieją np. konieczność sprawowania liturgii w języku polskim, bardzo dużo biskupów stara się o to, żeby Polacy żyjący na terenie ich diecezji włączali się nie tylko poprzez obecność, ale także poprzez aktywne zaangażowanie w duszpasterstwo danej diecezji w języku miejscowym.
Muszę powiedzieć, że większość episkopatów, zwłaszcza Europy Zachodniej, ma dobrze poukładane relacje z Episkopatem Polski i dlatego też tutaj jesteśmy jakoś zadowoleni.

Natomiast gdy chodzi o kraje takie jak Stany Zjednoczone Ameryki Północnej czy Kanada, to generalnie księża, którzy tutaj pracują, zarówno zakonnicy, jak i diecezjalni, mają podpisane umowy o pracę z miejscową diecezją, z miejscowym lokalnym Kościołem i nie ma jakichś ośrodków, które by koordynowały pracę migracyjną i dla polskich misji katolickich. Bezpośrednio księża polscy podlegają miejscowym biskupom i stąd te relacje są przejrzyste, pracują księża polscy z Polakami, tak jak w Polsce pracuje się z różnymi wspólnotami, ruchami, stowarzyszeniami czy grupami.
Kolejna płaszczyzna, która czasami generuje problemy, to jest kwestia koordynacji pracy duszpasterskiej w poszczególnych krajach.

Coraz więcej Polaków, niestety, za granicę wyjeżdża, w tej chwili się szacuje, że Polaków żyjących za granicą Polski jest około 18 milionów. Stąd ważną rzeczą jest, by tym Polakom zapewnić możliwość dostępu do sakramentów świętych, do Słowa Bożego głoszonego w języku polskim.

Trzeba pamiętać, że zazwyczaj pierwsze pokolenie, drugie pokolenie imigrantów posługuje się głównie językiem polskim. Oczywiście w tej chwili język angielski jest coraz lepiej przyswajalny przez młodych ludzi, stąd Polacy doskonale język angielski znają, ale często się spotykam z taką sytuacją, że mimo znajomości języka angielskiego Polacy chcą się modlić w języku polskim.

 

– To jest tak, że w sprawach ważnych, lekarz, modlitwa itd., każdy chce rozmawiać w swoim języku.


– Naturalnie. Więc chcemy, żeby ta siatka, jeśli można tak powiedzieć, ośrodków duszpasterskich i księży z Polski była dosyć gęsta. Są oczywiście jeszcze takie miejsca, gdzie księży i kościołów, gdzie są odprawiane Msze Święte w języku polskim, jest mało. Pojawiają się też nowe wyzwania. W ostatnim czasie coraz więcej Polaków wyjeżdża do Skandynawii, nawet na Bałkanach pojawiają się Polacy. Tam, niestety, nie możemy się pochwalić zbyt dobrą sytuacją, jeżeli chodzi o liczbę polskich księży.

No i wreszcie problemy emigracji to są te, z którymi spotykają się duszpasterze w ośrodkach, parafiach, duszpasterze, którzy spotykają się z Polakami mającymi prawo do słuchania Słowa Bożego, do korzystania z sakramentów świętych, ale też z Polakami, którzy niejednokrotnie traktują księdza nie tylko jako duszpasterza, ale jako psychologa, pedagoga, powiernika, kierownika duchowego.

Być może w Kanadzie w mniejszym stopniu to jest obserwowalne, dlatego że – z tego co widzę – to większość emigrantów, większość naszych rodaków ma już za sobą kilkanaście czy nawet więcej lat pobytu w tym miejscu.

Generalnie Polacy w Kanadzie mają życie już poukładane, niemniej jednak przyjeżdżają też nowi ludzie, może nie w takim stopniu, jak w Europie Zachodniej, ale przyjeżdżają, i zwłaszcza w tej pierwszej fazie swojego pobytu niejednokrotnie oczekują od księży takiego kompleksowego wsparcia, łącznie ze znalezieniem pracy, co nie jest takie proste i łatwe.

 

– Chciałem zapytać o pewien dysonans, który mają Polacy pomiędzy parafią polską tutaj a parafiami "kanadyjskimi". Ten dysonans polega na pewnym podejściu do liturgii, obrzędach itd. Na przykład w kościele polskim do Komunii Świętej przystępuje część osób; te które uważają, że są w stanie łaski uświęcającej, a w kościele amerykańskim praktyką nagminną jest, że do Komunii Świętej praktycznie idzie cały kościół.

Z drugiej strony, o ile można domniemywać, że wszyscy ci ludzie są w stanie łaski uświęcającej, trudno jest zastać księdza w konfesjonale. I człowiek zaczyna się zastanawiać, co jest właściwe, czy jest to kwestia tylko różnicy podejścia u pewnych biskupów?


– To jest kwestia pewnej wierności nauce Kościoła.

W Ameryce, podobnie w Europie Zachodniej, jest sprawą powszechną, że na przykład udziela się absolucji powszechnej, rozgrzeszenia ludziom, którzy przychodzą do kościoła, którzy wyznają swoje grzechy nie werbalnie, ustnie, w spowiedzi indywidualnej, tylko po prostu przypominają sobie grzechy i kapłan udziela im rozgrzeszenia ogólnego.

Ta praktyka jest sprzeczna z normami Kościoła, z zarządzeniami papieża dotyczącymi celebrowania sakramentu pokuty i pojednania. Powiem szczerze, że tak do końca nie wiem, dlaczego episkopaty niektórych krajów nie zwracają na to uwagi, bo ja rozumiem, że z różnych powodów ktoś indywidualnie może tego rodzaju praktykę wprowadzać, no ale przecież od tego są episkopaty, które powinny dbać o zasady związane z liturgią, z kultem, by były zgodne z zasadami, które głosi Kościół.

Dwa tygodnie temu Ojciec Święty Franciszek spotkał się z kilkoma proboszczami Rzymu i w rozmowie zwrócił im uwagę na dwie rzeczy: żeby kościoły w Rzymie i diecezje rzymskie były otwierane, żeby były dostępne dla wiernych; żeby nie były traktowane jak muzeum, które jest otwierane na dwie – trzy godziny do dyspozycji zwiedzających turystów, a potem zamykane, a druga sprawa, żeby odkurzyć konfesjonały i żeby w konfesjonałach siedzieli księża, gotowi przyjąć penitentów.

Oczywiście w Rzymie, w bazylikach, zwłaszcza większych, zawsze były dyżury w konfesjonałach, księża spowiadali w różnych językach, niemniej większość kościołów rzeczywiście była pozbawiona konfesjonałów i księża raczej do minimum ograniczali tę posługę sakramentalną.
A więc zwrócenie uwagi przez Papieża Franciszka na Spowiedź Świętą mi osobiście daje nadzieję, że również będzie zwracał uwagę na to innym episkopatom, że będzie skuteczniejszy niż dotychczas miało to miejsce, jeśli chodzi o to, by zmobilizować, wyzwolić wśród księży wolę spowiadania.

To jest, oczywiście, jedna z najbardziej trudnych posług kapłańskich, ale to, że jest trudna, to nie znaczy, że mamy się od tego dyspensować.

Rozumiem, że Polacy żyjący w Kanadzie czy innych krajach, mają tego rodzaju wątpliwości, bo widzą, że praktyka w jednym kościele jest inna, w drugim inna, zadają sobie pytania, jak to jest, że coś, co jest dopuszczalne w jednej parafii, nie jest dopuszczalne w drugiej.

To prowadzi do pewnych wynaturzeń sumienia, prowadzi do laksyzmu, człowiek w takim momencie, jak ma pewne wątpliwości, widzi, że jest różna praktyka, no to dochodzi do wniosku, że w takim razie wszystko jest dopuszczalne, wręcz dozwolone.

A więc tutaj też jest ten problem, z którym my, jako księża, się spotykamy. Trzeba ludziom pewne rzeczy tłumaczyć i niestety, czasami nie mamy innego wytłumaczenia; trzeba po prostu powiedzieć jasno i otwarcie, że niektórzy księża postępują wbrew nauczaniu Kościoła i niejednokrotnie za tym kryje się zwyczajnie lenistwo.

Ja nie jestem tego w stanie inaczej zrozumieć.

Oczywiście, że Pan Bóg jest miłosierny, możemy zawsze jakąś tam teologię do praktyki naszego życia dorobić, jak to się mówi, ideologia do każdego zachowania zawsze się znajdzie, a to nie o to chodzi, żebyśmy Słowo Boga i Kościoła dostosowywali do naszych zachowań, tylko żebyśmy nasze zachowanie podporządkowywali pod Słowo Boga i pod słowo Kościoła.

 

– Myślę, że tu oprócz lenistwa jest też sprawa jakby "popularności" Mszy Świętej i tego, żeby nie zrażać ludzi do przychodzenia do kościoła, i podejście rozpowszechnione tutaj, że nie można dyskryminować...


– Tak, ma pan rację, oczywiście, że tak. Jeżeli jest tutaj tak zwany wolny rynek gdy chodzi o "usługi religijne", to niejednokrotnie ja to widzę, że księża ulegają pokusie, żeby na przykład głosząc Słowo Boże w czasie homilii, nie zwracać uwagi wiernym, nie wypominać im grzechów, nie być zbyt wymagającym, wręcz przeciwnie, żeby być miłym, grzecznym, czasami żeby zabłysnąć jakimś dowcipem, humorem, żeby tworzyć taką grupę wzajemnej adoracji.

A to nie chodzi o adorację wzajemną, tylko chodzi o to, żebyśmy adorowali Pana Boga i Słowo Boże, które też jest jakąś formą obecności Boga wśród nas. Jeżeli będziemy bardziej nastawieni na siebie, na nasze słowo, to wtedy zapominamy o Panu Bogu i Kościół przestaje być Kościołem.

 

– Czyli jeżeli chodzimy do kościoła i tam się dzieją tego rodzaju rzeczy, to powinny nam się jakieś tam światełka alarmowe zapalać?


– Tak. Jeżeli pojawiają się pewne wątpliwości, to wtedy trzeba włączyć światełka alarmowe, ale też mamy możliwość, żeby zapytać ludzi, do których mamy zaufanie, a poza tym dzisiaj, w erze powszechnej dostępności do dokumentów Kościoła, to w zasadzie jeżeli ktoś miałby wątpliwość, albo nie miał żadnych możliwości dotarcia do księdza, który powiedziałby, jak nauka Kościoła wygląda czy co głosi Katechizm Kościoła katolickiego, to do Internetu można wejść, wpisać "Katechizm Kościoła katolickiego", jest wyszukiwarka, Spowiedź Święta i od razu wszystko wiemy.

 

– Polacy żyją rozrzuceni po świecie, zdarza się, że mieszkają w bardzo odległych miejscowościach, gdzie nie mają dostępu do posługi kapłana katolickiego itd. Czy ta nowa technologia, Internet w jakikolwiek sposób może tutaj pomóc?


– Nie tylko że może pomóc, ale pomaga i powinna pomagać, a więc w Kościele w Polsce, bo tę sytuację najlepiej znam, bardzo często my posługujemy się tymi nowymi technologiami. Może nie jesteśmy w awangardzie jakiejś i nie mamy do dyspozycji najnowszej technologii wojskowej, ale gdy chodzi o Internet, to w zasadzie każda diecezja ma swoją stronę internetową. W diecezji tarnowskiej, z której pochodzę, to około 75 proc. parafii ma swoją stronę internetową i są to strony w większości dobrze prowadzone, aktualizowane.

Mamy katolickie agencje informacyjne, mamy radiostacje, zwłaszcza diecezjalne, ale jest i Radio Maryja, Telewizja Trwam.

Próbujemy tymi nowymi środkami ewangelizacyjnymi, środkami technologicznymi posługiwać się do ewangelizacji.

Natomiast to, że mamy do dyspozycji takie środki, jak telefon komórkowy, Skype czy jakieś inne możliwości wzajemnej komunikacji, nie oznacza, że te środki zastępują bezpośrednią obecność na przykład na Eucharystii.

Jeżeli ktoś jest chory, nie ma innej możliwości, to oczywiście jak najbardziej, może korzystać z telewizji, transmisji radiowej, z transmisji w Internecie, ale jeżeli mamy możliwość spotkania się z kimś, to raczej wolimy spotkać się z kimś, niż korzystać z telefonu komórkowego na przykład.

Kolejna sprawa, Spowiedź Święta. Też jasno tutaj Kościół formułuje swoją naukę, że jest niedopuszczalna Spowiedź Święta przez środki komunikacji współczesnej, chyba że w przypadku bezpośredniego zagrożenia życia, czyli w niebezpieczeństwie śmierci.

Ale to też, jeżeli już chcemy mówić prawdziwie, to w niebezpieczeństwie śmierci to nam wystarczy, jeżeli nie mamy możliwości wyspowiadania się, żal doskonały. Natomiast poza tą jedyną sytuacją absolutnie nie ma mowy o Spowiedzi Świętej z wielu racji.

Po pierwsze, właśnie z tej racji, że brakuje tego osobistego kontaktu, po drugie, też narażona jest na utratę tajemnica Spowiedzi Świętej.

My wiemy doskonale, że ta komunikacja przez takie środki, jak telefon komórkowy, Skype, Internet, nie gwarantuje pełnej dyskrecji, więc i nawet z tego względu Kościół się nie może zgodzić na to, żeby spowiadać przez te środki komunikacji współczesnej.

 

– Księże Biskupie, zapytam, czy emigracja – to nie jest emigracja, to są nasi bracia na Wschodzie...


– To są Polacy.

 

– ...Polacy, od których Polska odeszła. Czasem się słyszy takie głosy, że przyjeżdżają księża z Polski w tych parafiach, które są na Białorusi czy na Ukrainie, starają się odprawiać czy większą wagę przywiązują do odprawiania Mszy św. w języku miejscowym, zaniedbując język polski, podczas gdy ci ludzie, ci katolicy to w zasadzie Polacy, jak to jest?


– Trzeba tutaj każdą sytuację analizować osobno, bo myślę, że generalizować nie można.

Jak już wspomnieliśmy, pierwsze pokolenie, drugie pokolenie Polaków posługuje się językiem polskim nie tylko ze względów sentymentalnych, ale powiedzmy praktycznych, bo nie znają jeszcze języka miejscowego. Natomiast kolejne pokolenie, i to widzimy doskonale w Europie Zachodniej, o wiele łatwiej rozmawia w języku miejscowym niż w języku polskim. Osobiście byłbym zwolennikiem, żeby dla tych osób, zwłaszcza starszych, które zawsze się modliły w języku polskim, celebrować mszę w języku polskim, a dla młodych ludzi, dla których język polski jest tylko językiem, który słyszą w domu i nigdzie więcej, i o wiele łatwiej im się posługiwać w języku na przykład ukraińskim, białoruskim, litewskim, żeby celebrować Mszę Świętą w tamtych językach.

My, jako katolicy, jako księża Kościoła, oczywiście dbamy, żeby zachować polskie tradycje, polski język, kulturę, dbamy o ducha patriotycznego, ale przede wszystkim powinniśmy dbać o to, aby docierać z Dobrą Nowiną do jak największej liczby osób. Jeżeli ktoś nie rozumie zbyt dobrze języka polskiego, to byłoby to nieroztropnością, gdybyśmy my, polscy księża, celebrowali Eucharystię i głosili Słowo Boże w języku polskim tylko po to, żeby język polski zachować na danym terenie. My musimy wtedy mówić językiem zrozumiałym dla tamtejszych ludzi. Tak że tutaj troska o język polski nie może być troską naczelną i pierwszą, gdy chodzi o duszpasterzy.

 

– Ostatnie pytanie. Jak Ksiądz widzi tutaj naszą społeczność? To jest może takie niezręczne pytanie, ale chodzi mi o szczerą ocenę sytuacji.


– Nie mam podstaw do tego, żeby dokonywać oceny obiektywnej, bo jestem tylko w parafii św. Maksymiliana Kolbego w Mississaudze. Miałem okazję być na pielgrzymce w Wilnie, odwiedziłem też parafię w Brampton, z tym że to były takie odwiedziny prywatne bym powiedział. Zobaczyłem kościół, zobaczyłem zaplecze. Byłem też w Toronto w kościele św. Kazimierza, byliśmy w St. Catharines, tak samo, odwiedzić tamtejszego proboszcza ks. Alfreda. A więc trochę miałem okazji zobaczyć, jak wygląda to duszpasterstwo, ale nie na tyle, żeby formułować jakieś tezy jednoznaczne i ogólne.
Natomiast jeśli chodzi o tę wspólnotę w Mississaudze, to jestem pod dużym wrażeniem muszę powiedzieć. To jednak kilka dobrych tysięcy, może więcej nawet, osób uczestniczących we Mszach Świętych w czasie niedzieli, żywa modlitwa. Mam okazję zaobserwować zaangażowanie ojca Janusza Błażejaka i ojców wikariuszy pracujących w tej parafii.

Jestem naprawdę pod wrażeniem, widzę, że jest wszystko dobrze zorganizowane, jest dobre zaplecze duszpasterskie, są ludzie świeccy, którzy tutaj ojców wspierają, tak że nie widzę w zasadzie jakichś takich większych problemów. Oczywiście te problemy są, one są związane z problemami ludzi, którzy do tej parafii należą, ale w zasadzie tak patrząc z boku, to wszystko tutaj jest poukładane jak najlepiej i cieszę się bardzo, że też w kościele, oprócz osób w starszym wieku, widzę ludzi młodych, dzieci, rodziny.

To daje mi taką nadzieję, że ta wiara będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie. Cieszę się bardzo, że w tej parafii jest adoracja wieczysta Najświętszego Sakramentu, no i zawsze w tej kaplicy ktoś jest, ktoś się modli, a więc to mnie bardzo raduje.

Pod dużym wrażeniem byłem tak samo uczestników pielgrzymki w Wilnie. Około tysiąca osób przybyło, widać takiego ducha głęboko religijnego. Tak że to mnie bardzo cieszy i będę na pewno wyjeżdżał z Kanady pod dużym wrażeniem pracy ojców oblatów i zarazem wiary tych ludzi, którzy do tego kościoła przychodzą.

Powiem tak pół żartem, pół serio, że kiedy po raz pierwszy przyjechałem do tej parafii św. Maksymiliana, zobaczyłem na parkingu setki chyba samochodów, zapytałem, czy tu jest jakiś supermarket w pobliżu, bo w Europie tyle samochodów to tylko można zobaczyć koło jakiejś galerii handlowej , a tu się okazuje, że koło kościoła.

Ta obecność, frekwencja w kościele, mają ewangelizacyjne znaczenie zwłaszcza dla chrześcijan i katolików żyjących w Kanadzie. Też chcę wspomnieć tutaj, że pracują nie tylko oblaci; pierwsze dni tutaj, w Kanadzie, miałam zajęte spotkaniami z księżmi tworzącymi Konferencję Polskich Księży, przybyło około 50 tych księży, a więc byli to księża diecezjalni, zakonni, oprócz ojców oblatów są też inni, księża, ojcowie. Są siostry zakonne, siostry misjonarki Chrystusa Króla dla Polonii zagranicznej, siostry felicjanki, siostry franciszkanki. A więc sądzę, że Polacy, którzy w tej części Kanady mieszkają, mają chyba zapewniony dostęp do posługi duszpasterskiej, do takiej dobrej posługi, nie przeciętnej, bym powiedział, co mnie bardzo cieszy.

 

– Dziękuję bardzo.

sobota, 13 kwiecień 2013 01:09

Poetą być. Współcześnie

Napisane przez

Rafał Grzywnowicz, poeta współczesny. Pragnie dotrzeć do innych, jednocześnie zachowując w swojej duszy element starego ducha. Swój pierwszy tomik wydał sam, we wrześniu 2011 roku. Jego znak charakterystyczny? Permanentna wena. Wszystko zapisane tu: http://www.grzywnowicz.com/.



Rafał GrzywnowiczKarolina Jaskólska:
- Poeta… kojarzy się z długim szalem, wielkim piórem i wciąż natchnioną miną. Jak jest naprawdę?

Rafał Grzywnowicz: - Szal? Nigdy nie miałem i nie mam zamiaru posiadać, zamiast pióra kolekcjonuję ołówki, którymi najlepiej mi się pisze. Staram się zawsze mieć jakiś przy sobie wraz z notesem. Chociaż odczuwam znaki czasu i robię czasami notatki w swoim iphonie. Ale to nie to samo. Papier to papier i w tym czuję emocje.
(...)

- Jak wygląda życie pisarza, poety w Polsce?

- Poeta w Polsce pracuje na etacie w pewnej firmie. Zarabia. Dokształca się. Obserwuje. Dla mnie osobiście marzy się domek na wsi w zupełnej głuszy. Tylko ja, laptop i dzika natura. A i jeszcze wena. Bez niej ani rusz. Generalnie to średnio ją lubię. Dopada mnie przeważnie w wieczornych godzinach i wtedy niestety dojadam. Kilogramów przybywa. Mina mojego trenera od tenisa ziemnego jest wtedy nie do przecenienia (śmiech). Tak więc sama Pani rozumie, że teraz pisarze i poeci to raczej zwyczajni ludzie.

(...)

- Odnośnie do stereotypów. Nie powiedziałabym o Panu na pierwszy rzut oka, że jest Pan poetą. Jak się zaczęła Pana przygoda z pisaniem?

- Okazuje się, że trzeba mieć wygląd nawet na poetę (śmiech). To może dlatego nawet żony nie mam. Muszę się w takim razie nad tym zastanowić (śmiech). Co do pisania to wszystko zaczęło się od tak zwanej weny. Dziwne zjawisko. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd się wzięła i po co? Po powrocie ze szkoły wiedziałem, że mam siąść przy biurku, wziąć ołówek, kartkę papieru i coś napisać. Tak powstał wiersz "Codziennie rano". Przerabialiśmy w szkole wtedy poezję Baczyńskiego. Emocje, jakie zawarł ten młody chłopak w swojej poezji, były wyznacznikiem dla mojej poezji. Dlatego lubię obserwować ludzi czytających moje wiersze i po tym oceniam, czy dany wiersz jest OK. Chociaż moi znajomi mają swoją wersję wydarzeń i są przekonani, że to lenistwo z mojej strony i po prostu nie chce mi się czytać moich wierszy.

- "Wszyscy artyści to prostytutki". Poeci też? (śmiech)

- Naprawdę? A kto to powiedział? Tak naprawdę to zależy, o jakiej prostytucji tutaj mówimy. Poeci nie mogą nimi być, bo na poezji się nie zarabia, a czy warto pisać coś, czego się nie czuje, dla paru groszy? A później się tego wstydzić? Co do innych artystów to gołym okiem widać, że wystarczy pokazywać się w telewizjach śniadaniowych, a nie tworzyć. Może nie wymieniajmy nazwisk (śmiech). Nie cierpię takiej prostytucji. Najgorsze jest to, że ci ludzie są mocno promowani bo można na nich zarobić. Dlatego ja się zabezpieczam i mam nadzieję, że nie załapię tej choroby (śmiech).
(...)

- Dla poety, pisarza ważne jest dziś, aby trafić do czytelnika. Jak jest z promowaniem swoich utworów?

- Potrzebna jest kasa, której nie mam. Takie czasy, ale nie mam o to pretensji. W Polsce na poezji raczej nikt się nie dorobił. Dobrze jest, jak się zwrócą poniesione koszty.

- Teraz jest Facebook, Twitter. Ale czy to nie za bardzo "nowoczesne" dla poety? Czy może tu znów mówię stereotypami?

- Ta nowoczesność czasami wprowadza mnie w szał. Zamiast siedzieć i pisać kolejny wiersz, to trzeba pamiętać o fanach na tych portalach. Nie stać mnie na menedżera lub agencję, która dbałaby o mnie na tym polu działania. Generalnie daję wpisy, jak ktoś z fanów czy znajomych napisze do mnie, co słychać? Trochę wstyd, ale z drugiej strony, wolę "ćwierkać" wtedy, gdy mam coś do powiedzenia lub zwyczajnie odczuwam taką potrzebę, a nie wtedy kiedy trzeba. A trzeba codziennie, no prawie, żeby istnieć w wirtualnym świecie. Ponadto nie wiem, czy mam ochotę żyć w takim świecie.

- Można mówić, że to Pana zawód? Można się utrzymać z pisania?

- Szymborska i Miłosz pewnie się utrzymywali. Chociaż nie rozmawiałem z nimi na ten temat, więc pewności takiej nie mam. Żeby tworzyć i wydawać tomiki wierszy, trzeba mieć pieniądze lub sponsora. Nie mam przekonania, że mam odpowiedni wygląd, żeby ktoś chciał/chciała być moim sponsorem (śmiech). A tak na poważnie to mam przeświadczenie, że kiedyś to będzie mój zawód i tylko pisaniem będę się zajmował. Dlatego piszę scenariusze i pracuję nad książką.

- Mało osób dziś czyta. Według wirtualnych mediów, w zeszłym roku 61 proc. badanych nie miało kontaktu z żadną książką. To przerażające. Ma Pan jakiś plan B?

- Proszę też zwrócić uwagę na pozycje, jakie czytają. Bo samo czytanie dla czytania to jeszcze nie wszystko. Kiedyś zrobiłem eksperyment na Facebooku. Polegało to na umieszczaniu dowcipów. Okazało się, że czym krótszy kawał, tym miał więcej udostępnień oraz lajków. W dorosłość wchodzi pokolenie tak zwanego "kciuka". Więc w sumie nie wymagajmy od nich, że zaczną więcej czytać. Mój plan B polega na tym, żeby dotrzeć do tych ludzi. Nie można ich obarczać do końca za to, że nie sięgają po książki.

- W jaki sposób chce Pan do nich dotrzeć?

- Zmienia się moje pisanie. Polega to na tym, że istnieje fikcyjna osoba pisząca blog. Krótkie zwarte treści z dużą dozą seksu, górnolotnych idei, szybkim życiu i tak zwane balety. To ich kręci i próbują się dostosować. Tak więc te statystyki sami musimy poprawić a nie narzekać, że ludzie nie czytają.

- Większość poetów skupia się jednak na cierpieniu, bólu. Na tym co złe na świecie.

jaskolska

- Inspiracją może być podmuch wiatru. Dlatego staram się mieć przy sobie notatnik, żeby zanotować w razie potrzeby odpowiednie treści. Ale faktycznie coś w tym jest, przynajmniej w moim przypadku, że ból i cierpienie biorą górę. Ale to nieprawda, że życie jest złe czy, mówiąc bardziej dosadnie, do dupy. Sami jesteśmy jego kreatorami. Warto podejmować odważne i czasami wręcz absurdalne decyzje. Nikt za nas nie przeżyje naszego życia, a czy warto przejmować się i zamartwiać nad wszystkim i wszystkimi? Od prawie roku jestem mediatorem rodzinnym w praktyce indywidualnej oraz sądowej. Dlatego stwierdzam, że absolutnie nie mam jakichkolwiek problemów.

- Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiała Karolina Jaskólska

piątek, 05 kwiecień 2013 09:49

40 lat w Palestrze mecenasa Marka Malickiego

Napisane przez

IMG 1458

Znany adwokat i działacz polonijny mec. Marek Malicki obchodził niedawno 40. rocznicę przyjęcia do Palestry. Uroczystość zbiegła się z otwarciem kolejnego biura tej zasłużonej kancelarii, tym razem tuż przy polskiej plazie "Wisła", przy1420 Burnhamthorpe Rd., w okolicy Burnhamthorpe i Dixie. Kancelaria Malicki i Malicki założona została przez ojca pana Marka, Stefana Malickiego, a jej duszą jest żona, p. Elwira Malicki, osoba, która – jak powiedział jubilat – patrzy na to, co będzie, a nie na to co jest. Gratulując sukcesu, poprosiliśmy Państwa Malickich o krótki wywiad...

View the embedded image gallery online at:
http://www.goniec24.com/wywiady-gonca?start=196#sigProIdf55c2013a9

Elvira Sanchez de Malicki: - Zacznijmy od odrobiny historii; mój teść Stefan Malicki był sędzią w Polsce przed wojną i losy wojenne zaprowadziły go do Wielkiej Brytanii, gdzie wstąpił do brygady powietrznodesantowej w Szkocji. Tam brał udział w pracach licznych organizacji. Gdy przyjechał do Kanady, jego dyplomy nie zostały uznane. W 1951 roku przyjechał z żoną i dwójką małych dzieci - jak większość imigrantów - nie mieli grosza przy duszy. Postanowił więc, że ponownie pójdzie na studia; od nowa zaliczył całe studia prawnicze, ukończył Osgoode Hall. W 1959 roku rozpoczął praktykę. W 1973 roku, 40 lat temu, dołączył do niego syn Marek. W 2009 roku obchodziliśmy 50-lecie istnienia praktyki adwokackiej.

Dwa lata po tym, jak Marek zaczął pracę w kancelarii, ojciec zachorował i wszystko zostało na jego głowie. W 2007 roku postanowiliśmy, że zamiast emerytury w wieku 55 lat - jak większość ludzi, poszerzymy kancelarię. Nasz najmłodszy syn - a mamy czworo dzieci, postanowił studiować prawo, w tym roku ukończy studia. Zamiast emerytury czy sprzedaży praktyki, postanowiliśmy rozszerzyć działalność firmy. Pracuje w niej trzech prawników, mamy prawników znających hiszpański i język polski. Chcemy przyjąć co najmniej dwóch kolejnych prawników mówiących obydwoma językami. Podczas naszego ubiegłorocznego przyjęcia bożonarodzeniowego przyszło ponad 20 osób - prawników i pracowników. Jest to duży sukces.

piątek, 22 marzec 2013 23:45

Basiu, kiedy przyleciałaś?

Napisane przez

Przyleciałam tu w lipcu 2010 roku, czyli już 2,5 roku temu.

– Skąd w ogóle wziął się pomysł, żeby tu przylecieć?


– Tak naprawdę to przywiodła mnie tu ciekawość. Chciałam zobaczyć, jak wygląda życie w Kanadzie, a ponieważ od trzech lat mieszkała tu już moja młodsza siostra, a jeszcze dłużej nasz kuzyn z rodziną, to pomyślałam, że to dobra okazja do tego, aby ich odwiedzić i przy okazji doświadczyć chociaż przez krótki czas kanadyjskiego życia za Oceanem.
Pierwotnie plan zakładał, że będę tu tylko przez okres wakacji, pozwiedzam okolice, nauczę się języka, spędzę czas z rodziną, może pójdę do jakiejś dorywczej pracy, żeby trochę dorobić. A wyszło tak, że jestem tu już ponad dwa lata (śmiech).


– Co w takim razie sprawiło, że Twój pobyt się wydłużył?


– Hmmm... Fajnie było! (śmiech) Było zupełnie inaczej niż w Polsce, powiedziałabym – łatwiej. Mimo że na samym początku, już po decyzji, że zostaję, nie było łatwo, bo musiałam zacząć myśleć o znalezieniu stałej pracy oraz o tym, gdzie zamieszkam, jednak trudności te nie trwały długo i po pewnym czasie znalazłam pracę, która pozwalała mi się spokojnie utrzymać.


– Jakie były Twoje pierwsze myśli po wylądowaniu na lotnisku w Toronto, pamiętasz je?


– Tak. Pomyślałam sobie "co ja tutaj robię?" i przede wszystkim "jak ja sobie tu poradzę?".


– Mimo że wiedziałaś , że masz tu siostrę, wujka i kuzyna?


– Tak, mimo to martwiłam się, jak ja się tu odnajdę. Po wakacjach zdecydowałam, że zostanę jednak na rok. Nawet nie zauważyłam kiedy, ale po upływie tego czasu już nie chciałam wracać do Polski. Więc zostałam.


– Czy znałaś język angielski na tyle dobrze, że nie obawiałaś się, że możesz nie znaleźć pracy bez jego dobrej znajomości?


– Angielski znałam na poziomie podstawowym. Jednak po pierwszych dniach spędzonych w Mississauga stwierdziłam, że nie znam angielskiego prawie wcale! Jest ogromna różnica między językiem jakiego uczą nas w polskich szkołach a tym prawdziwym, użytkowym, którym ludzie posługują się w Kanadzie na co dzień.
Do tego dochodzą jeszcze najróżniejsze akcenty w tej multikulturowej mieszance, które czasami skutecznie zniekształcają dźwięk słowa. Więc na początku komunikowanie się było dla mnie problemem. Ale poszłam do szkoły na zajęcia z angielskiego, które bardzo mi pomogły, usystematyzowały moją wiedzę i dodały pewności siebie.


– Co takiego jest w Kanadzie, czego nie ma w Polsce, i co jest w Polsce, a brakuje tego Kanadzie?


– Przede wszystkim nie ma tu mojej najbliższej rodziny – nie licząc siostry. Najbardziej odczuwam ten brak bliskich mi osób, kiedy nadchodzą święta. Bo jest to czas, w którym rodzina powinna spędzać razem, w komplecie. W Polsce też na pewno nie ma pracy, która dawałaby satysfakcjonujące zarobki, jest po prostu ciężko się utrzymać. Tutejsze realia ekonomiczne sprawiają, że pracując nawet za najniższą stawkę, jesteś w stanie spokojnie opłacić czynsz, na przykład za wynajmowany pokój, kupić wyżywienie, bilet miesięczny na autobus i mieć jeszcze na drobne przyjemności. W Polsce, szczególnie w większym mieście, byłoby to niemożliwe do zrealizowania. Wystarczy spojrzeć na ceny wynajmu mieszkań – są one nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do przeciętnych zarobków młodych ludzi po studiach.


– Jakie rzeczy były dla Ciebie zaskoczeniem po przylocie i pierwszych tygodniach pobytu?


– Muszę przyznać, że zaskoczeniem był dla mnie przede wszystkim sposób wychowywania dzieci, zupełnie inny od tego, który znałam z Polski. Tutaj obowiązuje tak zwane "wychowanie bezstresowe" polegające głównie na tym, że dzieci robią, co chcą, i dostają wszystko, na co mają ochotę, co nie zawsze jest według mnie dobre. Druga kwestia, która mnie zaskoczyła, to zaufanie Kanadyjczyków. W naszej ojczyźnie nie do pomyślenia jest, żeby nie zamykać domu na klucz, gdy się z niego wychodzi. Tutaj natomiast jest to notoryczne i normalne. Co więcej, bezpieczne, bo po powrocie z pracy zastajesz swój dobytek w takim stanie, w jakim go opuszczałeś. Ponadto bardzo podoba mi się otwartość i tolerancja na odmienność. Tutaj jeśli wyglądasz inaczej, masz kolorowe włosy, kolczyki i tatuaże w różnych miejscach, nikogo to nie dziwi. W Polsce natychmiast zostałabyś wytknięta palcami i obgadana.


– Powiedziałaś, że do Kanady leciałaś z myślą, że spędzisz tu miłe wakacyjne trzy miesiące, a potem wrócisz do ojczyzny. Czyli tak naprawdę miałaś być tylko turystką, zostałaś emigrantką. Jak odnajdujesz się w tej sytuacji?


– Ja od samego początku czułam się w Kanadzie dobrze. Wydaje mi się, że chyba lepiej odnajduję się teraz tutaj, niż odnajdywałam się w Polsce. Nie wiem, czy gdybym teraz wróciła do Polski, to potrafiłabym tam znaleźć swoje miesjce. Podejrzewam, że byłoby mi ciężko, zdążyłam się już tutaj zakorzenić. Kanada to teraz mój dom.


– W tym zakorzenieniu pomaga Ci chyba Twój chłopak, prawda?


– (śmiech) No tak, zdecydowanie!


– Jak się poznaliście?


– Marka poznałam po 1,5 roku mojego pobytu w Kanadzie. Poznaliśmy się w sumie przez mojego wujka, no i jakoś tak już zostało. Ta historia jest dość przewrotna, bo na początku spotykaliśmy się bardzo rzadko i raczej niechętnie, co może brzmieć trochę dziwnie, ale naprawdę tak było. W sumie to Marek mnie ignorował! W okresie, gdy się poznaliśmy, miał bardzo dużo pracy i nie miał czasu na randki, a ja odbierałam to jako brak zainteresowania z jego strony. Potem jednak sprawy potoczyły się dla nas obojga bardzo pomyślnie i do tej pory jesteśmy razem.


– W Kanadzie, a szczególnie w Mississaudze jest bardzo liczna Polonia. Co sądzisz o naszych rodakach, którzy tu mieszkają, prowadzą interesy, wychowują dzieci?


– (cisza) Bez komentarza.


– Jak wyobrażacie sobie wspólną przyszłość?


– W najbliższych miesiącach planujemy kupić mieszkanie w Mississaudze i w nim wspólnie zamieszkać. Co będzie potem, to zobaczymy. Chcemy założyć rodzinę, mieć dzieci. To są teraz dla nas najważniejsze sprawy.


- Dziękuję za rozmowę.


Małgorzata Janiak

Nasze teksty

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.