Wywiady
Państwo potraktowało nas jak zwierzęta
Napisane przez Marcin Musiał - Polonia ChristianaRozmowa z Maciejem Lisowskim, dyrektorem Fundacji Lex Nostra (Polonia Christiana)
– Skąd wzięła się idea protestu przeciwko nowelizacji ustawy o chorobach zakaźnych?
– Temat jest bardzo ciekawy i niebezpieczny, szybko również zaczęły się naciski na nas. Nasza akcja wynika z braku zgody na działania, które mogłyby prowadzić do totalitaryzmu albo do dominacji różnych koncernów, nie tylko farmaceutycznych. Ludzie powinni być wolni i mieć wolny wybór. Jestem chrześcijaninem, katolikiem i według mnie, nowa ustawa stanowi zamach na ludzi. Tworzy ona doskonałe narzędzie, które może być w każdej chwili wykorzystane przeciwko wolności.
– Na czym polega związane z ustawą zagrożenie?
– Zapraszam na naszą stronę internetową (www.fundacja.lexnostra.pl), gdzie sprawa jest bardzo dokładnie opisana. Nowelizacja przeszła w błyskawicznym tempie. Nas zaalarmowali przyjaciele ze środowisk antyszczepionkowych, gdy sprawa była już na etapie prac w Senacie. Nie jestem lekarzem i nie chcę wypowiadać się na temat szczepień jako takich, natomiast zdecydowanie sprzeciwiam się zapisom obecnej ustawy. Głosowali za nią wszyscy posłowie za wyjątkiem jednego. Tłumaczono, że zmiana ma być tylko techniczna i dotyczyć jedynie finansowania, rozliczeń. Niestety, tak nie jest.
Przede wszystkim, zmieniła się, w myśl nowelizacji, definicja choroby zakaźnej. Wcześniej była to choroba wywołana przez biologiczny czynnik chorobotwórczy, który ze względu na charakter i sposób szerzenia się stanowi zagrożenie dla zdrowia publicznego. Czyli nie dość, że choroba jest zakaźna, to musi też stanowić zagrożenie. W tej chwili definicja brzmi następująco: "choroba, która została wywołana przez biologiczny czynnik chorobotwórczy". Czyli praktycznie każda choroba podpada pod tę ustawę! Jest to zupełna zmiana.
Kto będzie decydował, jakie choroby obejmie ta ustawa? Minister zdrowia za pomocą rozporządzenia, czyli praktycznie jednym dokumentem można dowolnie zmodyfikować listę tych chorób. W tej chwili jest ich 59, ale w każdej chwili może się to zmienić.
W nowej ustawie mamy również pojęcie osoby podejrzanej o zakażenie. Jest nią osoba, u której nie występują objawy zakażenia ani choroby zakaźnej, ale która miała styczność ze źródłem zakażenia, a charakter czynnika zakaźnego i okoliczności styczności uzasadniają podejrzenie zakażenia. De facto, jest to osoba zdrowa, która miała styczność ze źródłem zakażenia. Co to znaczy styczność? Zrozumiałbym styczność osobistą, ale rozmowa telefoniczna to również styczność z osobą chorą.
Na tej kanwie bardzo mocno zdziwiła mnie jedna rzecz – olbrzymie zwiększenie uprawnień sanepidu. Ustawodawca dał tej instytucji uprawnienia, jakie normalnie posiadają służby specjalne. Co teraz może sanepid? Na przykład, pozyskiwać dane osób od każdego, kto takie dane posiada. Nie tylko od osób fizycznych, ale również od instytucji. Może także te dane gromadzić. Tymi informacjami są m.in. numer telefonu kontaktowego lub adres poczty elektronicznej. Po co? Aby sprawdzić, czy dana osoba miała styczność z osobą zakażoną. Jeśli mają kontakt telefoniczny, to należy domniemywać, że mogły się spotkać. W tym momencie dowolna osoba może być osobą podejrzaną o zakażenie i będzie traktowana tak samo jak osoba zakażona i można wobec niej stosować wszystkie środki represji – przymusowo poddać zabiegom sanitarnym, szczepieniom ochronnym, badaniom sanitarno-epidemiologicznym, w tym również postępowaniom mającym na celu pobranie i dostarczenie materiału do tych badań. W grę wchodzi również kwarantanna i izolacja. W ich przypadku nie ma zapisów, jak długo taki okres może trwać. Osobę podejrzaną można poddać leczeniu i w dodatku z zastosowaniem środków przymusu bezpośredniego, polegających na przytrzymywaniu, unieruchomieniu lub przymusowym podaniu leków. Lekarz lub felczer może również zwrócić się do policji, straży granicznej lub żandarmerii wojskowej o pomoc w zastosowaniu środka przymusu bezpośredniego. Posłowie mówili mi, że to byłoby przekroczenie uprawnień przez urzędnika. Ale ilu urzędników przekracza swoje uprawnienia i kto do tej pory został pociągnięty do odpowiedzialności? Co więcej, w ustawie jest zapis, że dana osoba bez jej zgody może być poddana szczepieniom ochronnym z rygorem natychmiastowej wykonalności. Zrobią swoje, zaszczepią, a potem możemy składać zawiadomienie o przestępstwie, gdy już będzie po fakcie.
– Czy nie obawia się Pan, że zwolennicy przymusowych szczepień bądź osoby nieświadome zaczną stawiać zarzut dotyczący zaniechania troski o dzieci poprzez niechęć do ich szczepienia?
– Olbrzymim błędem tej ustawy jest to, że wrzucono do jednego worka dwie kwestie, które powinny być traktowane osobno. Ustawa obejmuje wszystkich, również dzieci. A przecież czym innym jest np. zagrożenie epidemią, gdzie – tak jak to do tej pory funkcjonowało – pewne swobody obywatelskie mogą być ograniczone.
Drugą rzeczą jest szczepienie ochronne dzieci. W znowelizowanej ustawie tak samo traktowane są obie te sprawy, z możliwością wspomnianych wcześniej restrykcji. A musimy pamiętać, że szczepionki powodują również niepożądane skutki, gdyż nie ma możliwości, aby były w stu procentach bezpieczne. Państwo zmusza zatem rodziców do szczepienia dzieci i nie zapewnia żadnej późniejszej ochrony w przypadku wystąpienia sytuacji, gdy szczepionka zadziała niekorzystnie. Nie ma żadnego parasola ochronnego. Można się sądzić z firmą farmaceutyczną lub składać pozew przeciwko Skarbowi Państwa i czekać na procesy ciągnące się latami, których i tak najczęściej nie wygramy.
Nasze państwo poszło na łatwiznę, gdyż w krajach zachodnich kładzie się nacisk na przekonywanie rodziców, że szczepienia są pożyteczne, dobre i właściwe. U nas władza doszła do wniosku, iż – podobnie jak ludy afrykańskie – jesteśmy materiałem zbytu dla szczepionek niewiadomej jakości. Z tego, co wiem, w Polsce są stosowane nadal szczepionki, które nie są zalecane przez Światową Organizację Zdrowia lub zostały wycofane z krajów Unii Europejskiej. Tego typu sfera – gdzie, z jednej strony, wchodzą w grę ogromne pieniądze, a z drugiej strony, ludzkie zdrowie i życie – z definicji narażona jest na olbrzymią pokusę korupcji. Państwo powinno wprowadzić bardzo dokładne i zaawansowane środki nadzoru i kontroli przed korupcją. W tej chwili ich nie ma i, wcześniej czy później, ktoś z tego skorzysta. Podobnie, wcześniej czy później, ktoś skorzysta z tych furtek, jakie otworzyła ustawa, aby wymyślić nową epidemię, jak np. ptasia grypa i, podpisem ministra, lista szczepionek będzie rozszerzona. Sanepid będzie miał możliwości prawne i techniczne, z użyciem środków przymusu bezpośredniego włącznie, hurtem szczepić wszystkich.
Istnieje jeszcze jeden niebezpieczny zapis. Cała ta procedura dotyczy również osób z objawami choroby zakaźnej, dotychczas nierozpoznanej w kraju. Co to znaczy: nierozpoznanej w kraju? Kto będzie o tym decydował i definiował tę chorobę? Nie jest to w żaden sposób sprecyzowane i zdefiniowane, to kompletna wolna amerykanka.
Gdy za pomocą jednego podpisu ministra rozszerzy się lista chorób i szczepionek, ktoś dobrze na tym zarobi. Koncerny farmaceutyczne płacą gigantyczne pieniądze, np. jako odszkodowania za śmiercionośne działanie pigułek antykoncepcyjnych. Ich zyski są jednak tak duże, że ludzką tragedię mogą zwyczajnie "wrzucić w koszta".
Tak, ten biznes szybko się rozwija i wchodzi na kolejne poziomy. Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz, o której trzeba głośno mówić – możliwość chipowania ludzi. Ta ustawa wprost otwiera ku temu drogę prostym zapisem – sanepid ma prawo zbierać i gromadzić informacje o aktualnym miejscu pobytu podejrzanych osób. Gdy wejdą dowody biometryczne, będzie można to łatwo ustalić. Dalszym krokiem jest wszczepienie człowiekowi chipa, co jeszcze bardziej ułatwi tę procedurę. Nie mam wątpliwości, że ta ustawa jest pisana pod dyktando koncernów farmaceutycznych i innych podejrzanych organizacji. Dobrze, że coraz więcej osób o tym mówi.
– Czy da się coś jeszcze zrobić w tej sprawie?
– Na pewno trzeba monitorować Rzecznika Praw Obywatelskich, aby złożył skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Z drugiej strony, śledzić bieżące informacje – w najbliższym czasie będziemy przekonywali posłów do wprowadzenia zmian w ustawie. Na pewno będziemy za tym lobbować, gdyż temat nie jest bezpieczny, a w grę wchodzą duże pieniądze. Moim prywatnym zdaniem, ta ustawa wymierzona jest w prawa Boskie i w ludzi jako zwykłych obywateli, z których próbuje się zrobić bydło, jakiemu można wstrzykiwać wszystko, co weterynarz, przepraszam – lekarz, zaleci.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Marcin Musiał
http://www.pch24.pl
Z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim rozmawia Andrzej Kumor.
Nikiforów jest wielu...
– Przyjeżdża Ksiądz do nas tutaj po raz kolejny. Cel wizyty zawsze ten sam, to znaczy troska o Fundację im. Brata Alberta.
Jak wyglądają prace związane z fundacją, bo dotarły do nas informacje, że miał Ksiądz problemy w związku z tym odpisem 0,1 proc., że chciano fundacji odebrać to prawo. Jaki jest stosunek władz do fundacji, bo przecież fundacja wyręcza państwo?
– Jestem w Kanadzie po raz piąty w ciągu ostatnich czterech lat. Przyjeżdżam najczęściej do Toronto, Montrealu, Ottawy, ale także w tym roku byliśmy w Guelph, Hamilton, Burlington.
W sumie cele są dwa. Ja zacząłem tutaj przyjazdy od promocji swoich książek wydawanych najpierw w wydawnictwie Znak, teraz w małym wydawnictwie Fronda, i co roku wydaję jedną bądź dwie książki. Dostaję bardzo dużo listów od Polaków z Kanady i pierwszy mój przyjazd był ściśle związany z książkami.
Równocześnie staram się, by przy okazji tych spotkań autorskich promować Fundację im. Brata Alberta, którą prowadzę od 25 lat. W tym roku ta fundacja obchodzi swój srebrny jubileusz 25-lecia. Powstaliśmy jeszcze za czasów komuny, w roku 1987, kiedy już zaczęto luzować pewne sprawy, między innymi wyrażano zgodę na tworzenie organizacji charytatywnych, bo wtedy komunizm już się sypał w Polsce i próbowano wentyl bezpieczeństwa utworzyć.
Trzeba powiedzieć, że bardzo dobrym dorobkiem tych zmian w Polsce, które są od 89 roku, jest możliwość tworzenia organizacji pozarządowych, fundacji, stowarzyszeń. To jest ogromny boom w Polsce, w komunizmie tego nie wolno było, więc teraz powstają duże, małe organizacje. I co jest ważne, że one są bardzo użyteczne dla państwa polskiego, no bo wypełniają luki, równocześnie zasada pomocniczości polega na tym, że wspierają działania państwa. I teoretycznie powinno się wydawać, że państwo polskie tylko powinno się cieszyć z tego, że tego typu fundacje i stowarzyszenia są. Ale niestety, od pewnego czasu jest taka polityka wynikająca z dwóch powodów.
Po pierwsze, jest taka próba centralizowania pewnych rzeczy, czyli najpierw otwarto pewne rzeczy, a teraz próbuje się podporządkowywać to władzom państwowym. A druga sprawa, że najczęściej odmienianym wyrazem w Polsce przez wszystkie przypadki jest słowo kryzys – oczywiście kryzys jest, tylko najpierw powinno się zaciskać pasa w jakichś istotnych sprawach, natomiast jest tak, że najczęściej pod pretekstem kryzysu zaczyna się od organizacji pozarządowych, cofa się dotacje, pomniejsza się te dotacje, nawet próbuje się zamknąć ośrodki. Rzeczywiście, w zeszłym roku mieliśmy bardzo poważny problem, bo rząd chciał nam zamknąć dwa spośród 28 ośrodków. Są to ośrodki dla 55 dzieci. Ale trzeba powiedzieć, że są to bardzo trudne środowiska. My działamy głównie w małych miastach, w wioskach, gdzie nie ma żadnej alternatywy.
Jeżeli się zamknie ten ośrodek, to rodzic nie ma gdzie posłać tego dziecka. Najczęściej wraca do domu i w czterech ścianach siedzi. W wyniku presji mediów, sporów, pomocy ze strony dziennikarzy, udało nam się te dwa ośrodki obronić. Ale niestety, sytuacja powtarza się z roku na rok, że te oszczędności zawsze uderzają w najbiedniejszych.
– Najsłabszych...
– Tak, górnicy będą protestować, służby mundurowe też będą protestować, politycy będą protestować, ale kto nie protestuje, to mu się zabiera. Ale teraz jest problem, że często to nie jest tylko brak pieniędzy, bo przy mądrym gospodarowaniu tymi środkami, moim zdaniem, starczyłoby dla tych fundacji, jest to często bezduszność.
Niestety, urzędnicza bezduszność, która w ogóle do działalności charytatywnej podchodzi na zasadzie, że tam raz do roku na świętego Mikołaja rzuci się jakąś paczkę i koniec, problem jest rozwiązany. A praca z niepełnosprawnymi jest to także praca z rodzinami, więc to jest wielowarstwowa i wielopłaszczyznowa działalność, wymagająca dobrej organizacji. W tych 28 ośrodkach mamy różne placówki. Począwszy od przedszkola, potem szkoła, świetlice terapeutyczne od szóstego do dwudziestego roku życia dla dzieci.
– Dla osób, które są niepełnosprawne intelektualnie, czy również innych?
– Głównym upośledzeniem, wiodącym jest niepełnosprawność intelektualna, dawniej nazywana upośledzeniem umysłowym, ale my od tego pojęcia odchodzimy, bo ono ma jednak taki wydźwięk negatywny. Ale równocześnie przecież wielu naszych podopiecznych ma niepełnosprawności sprzężone, to jest na przykład porażenie kończyn, nóg, to jest bardzo często związane z porażeniem mózgowym, są też niewidomi, są pojedyncze osoby równocześnie głuchonieme czy z wadami kręgosłupa. Więc tutaj często musimy też na kilku płaszczyznach rehabilitować tę osobę. Trzeba powiedzieć, że dobrze nam się układa praca z samorządem gminy, powiatem, lepiej, gorzej, ale zawsze to idzie dobrze.
– Podczas spotkania w Związku Narodowym Polskim padło pytanie o to rozwiązanie, które funkcjonowało za czasów komunistycznych, wtedy były spółdzielnie pracy inwalidów. Ksiądz przyjechał tutaj z wystawą, ci niepełnosprawni mają talenty artystyczne, bardzo często ukryte, i to jest jedna strona. Ale też czy jest możliwość podejmowania zatrudnienia przez takie osoby – zatrudnienie jako terapia też mogłoby służyć?
– Tak. Może zacznę od tych spółdzielni inwalidów. W systemie komunistycznym, który na pewno był zły, bezdusznie podchodził do człowieka, były takie enklawy pozytywne. Do takich ja zaliczam spółdzielnie inwalidów. Miałem dużo do czynienia ze spółdzielnią inwalidów jeszcze jako student i muszę powiedzieć, że to też spełniała pożyteczną pracę. Bo wtedy można było sobie wyrobić rentę przez tzw. pracę nakładczą, chałupniczą.
Te spółdzielnie często były domem dla tych ludzi, bo równocześnie to było środowisko, jakaś tam drobna, niewielka, ale też opieka medyczna. Ale najważniejsze jest to, że niewidomi, którzy na przykład wyrabiali szczotki, taka wydawałoby się bardzo prosta praca, czy kleili koperty, czy skręcali długopisy czy wtyczki telefoniczne, więc dla nich to było bardzo ważne, że oni mieli poczucie tej wartości. Mogli też zaspokoić swoje potrzeby również, bo byli wypłacani.
Niestety, generalnie zniszczono tę spółdzielczość inwalidów po roku 90 i, moim zdaniem, wylano dziecko z kąpielą. W to miejsce weszły zakłady pracy chronionej i miejsca pracy dla niepełnosprawnych, z tym że to niestety nie funkcjonuje. Bo dzisiaj, nawet mimo dotacji państwowych na ten cel, jest bardzo mało ZAZ-ów, tzn. zakładów aktywności zawodowej – tak to się nazywa, bo okazuje się, że pracodawcy nie chcą niepełnosprawnych. Im się to jednak nie kalkuluje i te dotacje są za małe i za małe ułatwienia dla firm, żeby one tworzyły na przykład specjalne działy, w których by niepełnosprawni pracowali. I dochodzi do takiego paradoksu, że jest centralny, państwowy fundusz rehabilitacji osób niepełnosprawnych, i pracodawcy bardziej się kalkuluje wpłacić tam obowiązkową opłatę, która jest de facto podatkiem na rzecz tego funduszu, niż samemu utworzyć miejsce pracy. A szkoda, dlatego że jednym z podstawowych elementów rehabilitacji i rewalidacji osoby niepełnosprawnej jest praca. Praca, która tego człowieka uszlachetnia, daje mu poczucie wartości, daje mu też zabezpieczenie materialne. I to nie jest tak, że on dostaje wtedy jakąś głodową zapomogę, siedzi w domu i ogląda od rana do wieczora telewizję, tylko właśnie musi pójść do pracy, ma kontakt z ludźmi, ze znajomymi, czuje się dowartościowany, czuje, że ten produkt, nawet ta szczotka czy ta koperta przez niego wyprodukowana, komuś służy. I dzisiaj rzeczywiście zatrudnianie niepełnosprawnych w Polsce totalnie kuleje. Pracodawcy, jak zwalniają, to w pierwszej kolejności osoby niepełnosprawne. Tak że są niby podstawy prawne, ale to jest tak źle zorganizowane, że dzisiaj na przykład osoba z zespołem Downa nie ma najmniejszej szansy gdziekolwiek dostać pracę. Ja już nie znam takich przypadków. Przedtem jeszcze tak, np. znałem takiego chłopaka, był gońcem w firmie, po prostu roznosił korespondencję. Czy ktoś był woźnym, czy zajmował się sprzątaniem, teraz to jest likwidowane. Niestety, tak jak mówiłem, ten kryzys zawsze uderza w najsłabszych, w pierwszej kolejności.
– 28 ośrodków, tysiąc osób, które tam znajdują opiekę czy pomoc, a jak wygląda współdziałanie z miejscowymi mieszkańcami, dlatego że zawsze bycie niepełnosprawnym, jak to się ładne mówi intelektualnie, to jest pewne odium w społeczeństwie? Ludzie się boją takich dziwnych ludzi itd. Czy to, że ci ludzie są w pewnym sensie razem skupieni w tych ośrodkach, czy to pomaga, czy lepsza byłaby sytuacja, gdyby ci ludzie funkcjonowali osobno w społeczeństwie?
– Cztery to są domy stałego pobytu, tutaj trafiają osoby już po śmierci swoich rodziców bądź w wyniku, że sąd odbiera prawa rodzicielskie czy opieka społeczna do nas kieruje. To są domy, gdzie te osoby już mieszkają. Oczywiście, wszystkie domy są otwarte, w tym znaczeniu, że mieszkańcy tych domów uczestniczą w życiu kulturalnym, są dowożeni do warsztatów terapii zajęciowej, więc to są placówki bardzo dynamiczne.
Natomiast pozostałe 24 placówki to są ośrodki dzienne, tak jak mówiłem, przedszkola, szkoły, świetlice terapeutyczne, warsztaty terapii zajęciowej. I zawsze intencją naszą – jest kilka takich intencji – pierwsza zasadnicza sprawa, to jest współpraca z ludźmi, bo nie da się wychowywać czy przeprowadzić procesu terapeutycznego bez współpracy z rodziną.
Druga sprawa to jest współpraca z lokalnym środowiskiem. Niepełnosprawny nie może być traktowany jako osoba, która gdzieś tam jest w tym getcie, nawet dobrze urządzonym, ale zawsze getcie, więc tu chodzi o integrację. Jest to bardzo trudne w Polsce, dlatego że są ciągle różnego rodzaju uprzedzenia, mity najróżniejsze bądź taka gdzieś skrywana niechęć, czy lęki raczej, do kontaktu z niepełnosprawnym. Więc my staramy się tak prowadzić te ośrodki, żeby one przede wszystkim współpracowały z innymi placówkami, na przykład ze szkołami. Akurat to szkolnictwo dobrze funkcjonuje. Współpraca z innymi organizacjami młodzieżowymi czy z lokalnymi domami kultury... Chodzi o to, żeby niepełnosprawni właśnie wychodzili, żeby ludzie widzieli, że są, że to nie jest nic groźnego, że to są ludzie tak samo wartościowi. Między innymi wystawy, które organizujemy w całej Polsce, a teraz też i w Kanadzie, pokazują, że człowiek niepełnosprawny jest bardzo utalentowany, tak jak ten słynny malarz Nikifor, takich Nikiforów jest bardzo wielu.
I też ważne jest to, jeżeli chodzi o władzę, im niżej, tym jest lepiej. Na przykład współpraca z samorządami typu gmina, miasto, powiat, moim zdaniem, układa się dość dobrze. Ale jak się już wychodzi do tych urzędów wyżej, a już nie daj Boże do centralnych, warszawskich – nie chodzi o jakieś moje antagonizmy do Warszawy, tylko tych zbiurokratyzowanych, ja to nazywam pancerne urzędy, które są tak opancerzone, żeby tam się nikt nie dostał, zwykły obywatel – to jest fatalnie. I to jest chyba najgorsze, że nie ma dobrych tych ogólnopolskich relacji. Ale przecież jeżeli chodzi o integrację, to u nas funkcjonuje jeszcze harcerstwo, co roku odbywają się na przykład zawody sportowe, pływackie, między ośrodkami, na które zapraszana jest młodzież sprawna też, festiwal teatralno-muzyczny przedtem, teraz poszerzyliśmy formułę, prowadzony razem z Anną Dymną, Albertiana, eliminacje odbywają się w różnych szkołach. Później mamy bardzo dużo udziału w uroczystościach lokalnych. Na przykład są dni danego miasta. No to wtedy już od pewnego czasu nasze zespoły teatralne czy muzyczne występują, więc w takiej wielkiej imprezie piknikowej biorą udział.
– Zdaniem Księdza, poprawiła się sytuacja w ciągu tych 25 lat tego odbioru społecznego niepełnosprawnych?
– Tak, na pewno się poprawiła. To znaczy myślę, że jeżeli chodzi o przeciętnego Kowalskiego, to w ciągu tych ostatnich 25 lat więcej ten przeciętny Kowalski wie o niepełnosprawnych, i moim zdaniem, jeżeli są jakieś urazy, to raczej z niewiedzy, powiedziałbym, że jeszcze gdzieś tam pokutuje takie przekonanie, że człowiek niepełnosprawny to jest, jak dawniej mówiono, wariat z siekierą, który będzie biegał po wiosce. Więc dużo się zmieniło. Tutaj nawet media też odegrały pozytywną rolę.
– Nawet na wsiach, nawet w małych miasteczkach?
– Tak, chociaż to jest ciągle jeszcze praca, jak ja mówię, trzeba orać i siać non stop, to nie jest jeszcze ukończone. Są takie środowiska – ja się z tym spotykałem – że nawet protestowali przeciwko utworzeniu takiego ośrodka na terenie gminy, bo oni wszystkich w jednym worku mają, i chorzy na AIDS, i psychicznie chorzy i niepełnosprawni intelektualnie. Ale każdy z tych ludzi jest człowiekiem. Tutaj też trzeba edukacji. Często jest tak, że w danym ośrodku, w mieście większym czy mniejszym, uda się dogadać z samorządami, z parafiami i z innymi organizacjami, to – moim zdaniem – idzie dobrze, jak się te lokalne środowiska dogadają. Jest kilka takich miast, na terenie których naprawdę bardzo dobrze funkcjonujemy.
Ale był też taki przypadek, to z Krakowa, gdzie jedna z osób podarowała nam dom, willę, na utworzenie takiego niewielkiego ośrodka dla niepełnosprawnych i mieszkańcy przeciwko temu protestowali włącznie z samorządem tej dzielnicy. I doszło do tego, że nam zablokowano możliwość utworzenia tego ośrodka i wtedy musieliśmy to sprzedać i w innej części Krakowa taki ośrodek otworzyć.
– A gdzie to było?
– A w Krakowie to było na Olszy II, willowe, jeszcze przedwojenne osiedle.
ciag dalszy a tydzien
Można wpłacać darowizny na podane konto: (dla zagranicy) SWIFT (BIC): PKOPPLPW IBAN: PL2112404533111 1000054282421
Filmuję, jak pali się mój własny dom
Napisane przez Ewa Stankiewicz/Andrzej KumorZ Ewą Stankiewicz rozmawia Andrzej Kumor
Ewa Stankiewicz (ur. 6 czerwca 1967 we Wrocławiu) – polska reżyser, scenarzystka filmowa i dziennikarka. Ukończyła reżyserię w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi oraz polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. W czasie studiów pracowała jako stewardesa w liniach lotniczych Delta Air Lines. Autorka nagradzanych reportaży telewizyjnych i radiowych. Film Dotknij mnie, wyreżyserowany wraz z Anną Jadowską i zrealizowany na podstawie napisanego wspólnie scenariusza, uzyskał w 2003 nagrodę główną w Konkursie Polskiego Filmu Niezależnego na 28. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. W 2008 roku za film Trzech kumpli, zrealizowany wraz z Anną Ferens, Ewa Stankiewicz otrzymała m.in. Nagrodę Główną Wolności Słowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Założycielka i prezes Fundacji "Dobrze że jesteś", pomagającej osobom ciężko chorym i umierającym, oraz prezes Stowarzyszenia Solidarni 2010. Publikuje m.in. w "Rzeczpospolitej" i "Gazecie Polskiej Codziennie".
– Zrobiła Pani kilka filmów po katastrofie smoleńskiej, co wtedy się stało ze świadomością społeczną Polaków? W tych pierwszych tygodniach po tym straszliwym wydarzeniu wydawało się, że nastąpi przełom, że nastąpi odrodzenie, że Polacy masowo się przebudzili z tego matriksu i zaczęła być ważna ojczyzna, ludzie zaczęli wracać pod stare sztandary.
Wydawało się, że układ, który Polskę ma w szczękościsku przez tyle lat, pęknie; że ludzie zdołają odmienić sytuację polityczną.
A przynajmniej wydawało się, że te tłumy, setki tysięcy ludzi, że to przełoży się na wybory, na działalność polityczną, na zaangażowanie społeczne i Pani robiła o tym wtedy filmy. Dlaczego układ zdołał ludzi z powrotem zapędzić do zagrody?
– Potęga szczękościsku, to po pierwsze.
To był atak i pałowanie społeczeństwa ze wszystkich stron, nikt nie było na to przygotowany, tzn. z jednej strony, media rzuciły się do gardeł i słowo "zamach" było słowem tabu. Pytania o coś, co pierwsze nasuwało się na myśl, były kompromitowane, ludzie ośmieszani, wyszydzani, wystawiani pod pręgierz społeczny. To była wielka siła, zmasowana; spójne działanie największych mediów.
– Bo ta katastrofa obnażyła nieprawdopodobną klęskę państwa polskiego. Po pierwsze, państwo polskie nie zdołało obronić najważniejszej instytucji, prezydenta, bo co by mówić, to jest instytucja państwowa.
Po drugie, jak potraktowano ciało tego prezydenta. Przecież ludzie z BOR-u składają przysięgę na to, że będą bronić również ciała. Na lotnisku stał samolot, którym można było te zwłoki natychmiast przetransportować do Warszawy itd. Kolejna sprawa, że oddano – pomimo istniejących porozumień co do lotów wojskowych – oddano śledztwo Rosjanom. Państwo polskie pokazało nieprawdopodobną słabość i ona unaoczniła się, wszyscy mogli to zobaczyć. Dlaczego nie było siły politycznej, która tę oczywistość mogła wykorzystać?
– Na naszych oczach dokonał się rozpad państwa i to nie jest żadna figura retoryczna.
– Może to państwo nie istniało już wcześniej?
– Myśmy to dopiero zobaczyli po katastrofie, mówię o sobie.
Ja dopiero sobie to uświadomiłam po tym, a właściwie w momencie katastrofy. Bo jeśli coś takiego jest możliwe, to znaczy to, że w ogóle służb nie ma, nie ma ani wywiadu, ani kontrwywiadu, żadnych służb tak naprawdę. Polskie państwo nie ma suwerennych służb. Władze reprezentują interes na pewno nie polski.
– Nie wiadomo do końca jaki?
– No właśnie, czyj? Też nie wiem, ale nie polski, bo nie oddaje się śledztwa w najważniejszej sprawie, w sprawie bezpieczeństwa. A jeżeli nie potrafimy zapewnić bezpieczeństwa głowie państwa, no to komu potrafimy? Nikomu.
A to jest podstawowa, pierwsza potrzeba społeczna, poczucie bezpieczeństwa. Nie ma państwa! Myślę tak, że to był gangsterski majstersztyk wcześniej przygotowany.
Na moich spotkaniach mówię tak: to zachowanie rządu po katastrofie smoleńskiej jest nieludzkie, nielogiczne, nie mieści się w głowie, i nie można tego inaczej wytłumaczyć, jak tylko tym, że to są ludzie, którzy reprezentują tutaj obcy interes, czyiś inny. Moim zdaniem, to jest w przeważającej mierze interes rosyjski; którzy gwałtownie – jakby byli przeszkoleni po prostu, albo prowadzeni na sznurku – tuż po katastrofie rozpoczęli akcję poszerzania wpływów rosyjskich w Polsce.
Wszyscy dowódcy polskiej armii, którzy zginęli w Smoleńsku i byli szkoleni w NATO, zostali zastąpieni dowódcami, generałami przeszkolonymi w ZSRS. Armia polska w tym momencie zupełnie zmieniła orientację, to nie jest ta sama armia. To jest pytanie o ten organizm.
Natomiast media jedno, władze drugie...
– No ale gdzie są patriotyczne elity, gdzie są ci ludzie, którzy wykorzystując sytuację społeczną, która powstała po katastrofie, mogli sięgnąć po władzę?
– Dla mnie to jest największy ból...
– Jesteśmy tutaj świadkami podpisywania petycji, marszów itd. Tego rodzaju środki stosuje się w państwie kolonialnym, którego ludność chce kolonizatorom dać do zrozumienia, że potrzebna jest większa sfera wolności i dłuższa smycz , ale w normalnym państwie bierze się władzę, bo państwo to my, państwo to ludzie.
– No właśnie, tylko że tutaj jest na przeszkodzie ten matriks.
Sporo ludzi jest przekonanych, że skoro budzimy się, słońce świeci, w sklepach są towary, nie ma wojska na ulicy, wprawdzie od czasu do czasu zdarza się jakieś niewyjaśnione samobójstwo; zawsze będzie jakiś człowiek, który jest krytycznie wobec władzy nastawiony albo obnaża jakieś złe rzeczy, ale zawsze jest jakieś tam wytłumaczenie. Wszystko można, jak się nie chce dochodzić prawdy, jak człowiek się boi, jest w lęku...
– Każde społeczeństwo ma konformistów, ludzi, którzy nie chcą znać prawdy, ale gdzie są elity, ludzie odpowiedzialni za naród?
– Nie ma elit. W tej chwili, po katastrofie, zaczynają się wyłaniać tak bardziej wyraźnie ludzie na horyzoncie. To jest taki czas "sprawdzam" i zaczyna być widać, kto jest kto, i o tyle to jest rzeczywiście dobra sytuacja, że możemy rzeczywiście dostrzec te autentyczne elity i dostrzec to, że te dotychczasowe, to po prostu większość tych ludzi – przepraszam za wyrażenie – to są szmaty.
Ludzie, którzy skompromitowali się, a do tej pory byli forsowani i promowani na autorytety, a okazali się miałcy. O to, o co pan pyta, gdzie jest opozycja, gdzie są elity, bo to, że byliśmy w kleszczach, to jedno, ale to, że nie było żadnej reakcji, to że po katastrofie smoleńskiej w kampanii prezydenckiej Jarosława Kaczyńskiego było zalecenie, żeby nie mówić o Smoleńsku.
Dla mnie to jest tak, jakby ktoś krzyczał o pomoc, a ktoś mu zatyka ręką usta. I to nie mówię teraz o tych gangsterach, którzy przeprowadzili tę akcję, tylko właśnie o opozycji.
– To może ci gangsterzy są po prostu wpływowi i mają wpływy również wśród tej opozycji?
– Ja myślę, że na pewno tak. Ta opozycja musi być bardzo zinwigilowana. Pierwszego dnia po katastrofie smoleńskiej trzeba było otworzyć drzwi Pałacu Prezydenckiego. Napływali wtedy ludzie, wezwać tych ludzi, żeby zostali na ulicy, przejąć władzę, ponieważ jest to niezwykle niebezpieczna sytuacja dla Polski, zginął prezydent, nie wiemy, co się dzieje.
Gdyby w tej opozycji byli ludzie, którzy rzeczywiście mają taki kręgosłup właśnie nie rodem z państwa postkolonialnego, tylko wolnego człowieka, który jest świadom powagi sytuacji, to to by się wydarzyło.
Ci ludzie by nie odeszli z Krakowskiego Przedmieścia. Moglibyśmy mieć rzetelne śledztwo, mam taką nadzieję, moglibyśmy być suwerennym krajem. A w tej chwili jesteśmy rzeczywiście kolonią Rosji.
– Nie wiem czy Rosji, nie jestem przekonany.
Pani dokumentuje stan świadomości społecznej w wielu swoich filmach. Wie Pani, co mnie najbardziej bolało tam, na Krakowskim Przedmieściu? Przed wojną tego rodzaju sytuacja byłaby nie do pomyślenia, nawet gdyby była ta "strona sikająca na krzyże".
Przed wojną ludzie bili się o swoje na kastety, jeśli trzeba było, dlatego że bronili swoich przekonań i swoich interesów, bo to byli wolni ludzie. To, czego mi tam brakowało, to wokół tych modlących się ludzi szpalerów warty, młodzieży, która jest wyszkolona w sztukach walki itd. i która broni swoich rodzin, swoich klęczących matek, swoich ciotek.
– Tak, mi też tego brakowało.
– Tam się ujmowali za tymi napadanymi kobietami jacyś obcy pojedynczy mężczyźni, odpychali... A przecież tam trzeba było jednemu czy drugiemu dać w zęby.
– Tak. Ja się z panem całkowicie zgadzam i niestety się zastanawiam, czy my zasługujemy jeszcze na to, żeby tworzyć państwo.
Być może całe to dziedzictwo, w którym pojawia się i gen. Fieldorf-Nil, i rotmistrz Pilecki, być może myśmy to przegrali w karty, nie wiem, zaprzepaścili.
Być może nie ma już ludzi, którzy potrafią mówić to, co myślą, własnym ciałem stanąć w obronie podstawowych wartości, mieć takie poczucie elementarnej wspólnoty z ludźmi, których powinny łączyć historia, tradycja, kultura, język. Być może tego już nie ma, być może jest już tylko zbiorowisko dziczy, barbarzyństwa.
– Ale może właśnie ta elita... ludziom nikt nie powiedział tej podstawowej prawdy...
– Ale nie ma elity.
– ...że to państwo powinno ich reprezentować i bronić ich interesów, że państwo leży w interesie każdego obywatela i polskie państwo powinno bronić polskich rodzin i to państwo jest potrzebne; że nikt w taki sposób tego nie przedstawił. Bo w końcu minęło dwadzieścia lat od upadku, przemiany komunizmu w nowy system. Urodziło się całe pokolenie.
– To była hodowla ludzi o przekonaniu wręcz przeciwnym. To całe pokolenie było hodowane. To jest termin używany przez Służbę Bezpieczeństwa reżimu komunistycznego.
Wyhodowane w przeświadczeniu, że patriotyzm to jest niepotrzebny balast, że to jest przestarzałe, że się im to do niczego nie przyda. Wręcz przeciwnie, że to jest obciach i poczucie jakiegoś mitu – żerując na ich własnych kompleksach – że oni nie muszą być Polakami, oni zaraz będą Europejczykami.
– Ale w ten sposób mogą postępować tylko zdrajcy Polski. Dlaczego druga strona nie oskarża tych ludzi, którzy w ten sposób mówią, o zdradę narodową?
– To nie tylko zdrajcy Polski, ale przede wszystkim hochsztaplerzy, którzy utrzymując tych ludzi w takim fałszywym przekonaniu, chcą po prostu ich drenować, żeby ci byli na pstryk, na aport, żeby zaharowywali się na śmierć, gdy grupa gangsterów będzie drenowała całe dobro, które oni wypracują.
To jest takie utrzymywanie człowieka w myśleniu niewolnika, po to by móc go wykorzystywać, na nim żerować.
– Czemu nie ma więcej takich ludzi jak Pani, jak pan Grzegorz Braun; ludzi, którzy dokumentują te sytuacje; ludzi, którzy pokazują, a przede wszystkim zadają pytania? Gdzie się podziały Pani koleżanki, gdzie się podziali Pani koledzy?
– Powiem tak, ja wyniosłam to z domu. Podam przykład. Jak byłam świadkiem w kłótni w gronie towarzyskim, co jest wyższe, wodospad Niagara czy wodospad Wielka Siklawa, i wszyscy, że oczywiście Niagara, a mój ojciec przeciwko wszystkim, którzy się śmiali z tego, co on mówi, że nie, że to Wielka Siklawa jest wyższa o cztery czy sześć metrów. I każdy się zaśmiewał, póki nie sprawdzili w encyklopedii. Ale on miał odwagę, nie wiem, skąd to wiedział, mówić to co myśli i przeciwstawić się w gronie, nawet przyjaznym, ale potrafił powiedzieć coś, co wszyscy uważali za jakiś absurd.
– Dlaczego nie było więcej takich rodzin, gdzie się podziały te rodziny?
– Ja to wyniosłam z domu, że nawet gdy mi sześćdziesiąt osób mówi: wszyscy wiemy, że jest tak i tak, a ja chcę sama porównać w swojej głowie te bodźce, które do mnie dochodzą, zapytać jedną stronę, zapytać drugą stronę, wyciągnąć samemu wnioski.
Myślę, że to, że jesteśmy teraz tak spsiałym społeczeństwem, zaczyna się w przedszkolu. W przedszkolu i w szkole, kiedy łamie się kręgosłupy ludziom, moralne, psychiczne i emocjonalne.
– No tak, ale były lata 80., była "Solidarność", był polski Papież, Wałęsa, który był takim symbolem wolności.
– Honorowy obywatel miasta Bolków.
– I co się stało z tym narodem, który się wtedy przebudził przecież? Wtedy był dumny z Papieża Polaka, stanął mocno na swoim, co się stało?!
Dlaczego to mnie tak interesuje? Ten mechanizm jest bardzo ciekawy, bo pokazuje, jak można ludzi zniewolić. Dlatego że dzisiaj Polak ma mentalność niewolnika.
– Marian Zacharski w "Rosyjskiej ruletce" mówi coś takiego: mam człowieka; czyli jak łatwo jest zwerbować kogoś, czyli zniewolić w pewnym sensie, kiedy pozna się jego charakter. Najpierw pozna się jego charakter, to jedna rzecz, a druga, to dowiedzieć się, na czym mu zależy.
Przekładając to na społeczeństwo, myśmy byli przedmiotem takiej wieloletniej operacji, jako całe pokolenia; że wyszliśmy z tej niewoli, z komuny z wielkimi kompleksami. W związku z tym ten bat, żebyśmy nie byli zacofani i śmieszni w oczach Europy. Europa jest takim batem w tej chwili; a co w Europie o nas powiedzą...
– To jest zaściankowość, to jest dowód prowincjonalizmu intelektualnego.
– No tak. Przez lata całe wyrzynanie tych najlepszych, fizyczna eliminacja tych ludzi najbardziej wartościowych. Lata komuny – selekcja negatywna.
Autorytetami zostawali ludzie, którzy kolaborowali z władzą, którzy byli miałcy intelektualnie, ale za to słuszni ideologicznie, czyli mieli przetrącony kręgosłup i łatwość zgięcia karku. A ci, którzy nie zginali karku, to płacili mniejszą lub większą cenę.
– Czy, Pani zdaniem, jest możliwość odbudowy tej elity polskiej? Pani powiedziała, że nie wiadomo, czy ten naród jeszcze zasługuje na Polskę, czy ta Polska go interesuje itd., ale czy Pani zdaniem Polska może się podnieść?
Np. pan Stanisław Michalkiewicz kiedyś mówił, że to już jest niemożliwe, że tego narodu praktycznie rzecz biorąc nie ma, mówimy o rzeczach, które są sprzed pół wieku czy stu lat. Pan Grzegorz Braun uważa, że ten naród ma jeszcze ten potencjał, a o tym świadczą środki, które przeciwko niemu są kierowane, tzn. że gdyby już był całkowicie podporządkowany, to nikomu by nie zależało, nie wytaczałby takich armat do walki. Jakie jest Pani zdanie, czy Polacy jeszcze mają szansę, żeby się podnieść?
– Myślę, że w takiej naszej tkance społecznej tkwi siła i tę siłę zawdzięczamy wierze i naszej tradycji, naszym korzeniom.
Myślę, że jest siła; w pewnej masie ludzi, do której można się odwołać, bazując na takich najprostszych wartościach, z którym można znaleźć wspólny język, odwołując się do takiego prostego systemu wartości, co jest dobre, co jest złe, co jest czarne, co jest białe. Wierzę w to, że jednak większość ludzi nie ma wynaturzonych sumień, i to jest klucz, wydaje mi się. Że jest duża siła, duża liczba ludzi, którzy mają sumienia, do których można by się było odwołać.
Tylko problem polega na tym, że te elity, które są, nawet te po naszej stronie, to są elity postkolonialne, które nie chcą się odwołać do ludzi, które po wielu doświadczeniach takiego namacalnego działania agentury, otoczyły się murem i uważają, że za pomocą paru ruchów i swoich kolegów mogą tutaj coś zdziałać.
Brak odwołania się do ludzi, do tej tkanki, przekonania ludzi i dotarcia do tych ludzi, którzy mają niezwichrowane sumienia. Odwołanie się do tych ludzi jest szansą na zbudowanie suwerennego, silnego, porządnego państwa.
– No tak, ale żyjemy też w czasach realizacji projektu globalistycznego, gdzie elity, nie tylko w Polsce, ale również w Europie, nawet tutaj, po tej części Atlantyku, nie chcą odwoływać się do ludzi, dlatego że realizują swego rodzaju bolszewizm intelektualny – my wiemy lepiej, my wiemy, jak wygląda przyszłość; my wiemy jak was do tej przyszłości doprowadzić. Ludzie tylko im przeszkadzają, dlatego trzeba realizować pewien projekt.
I w tym projekcie polskie elity i ich stosunek do własnego narodu bardzo ładnie się plasują. Czy, Pani zdaniem, jest w tym momencie jakakolwiek szansa? Jest więc projekt globalny, jest projekt Unii Europejskiej. Wśród tej elity coraz więcej karier ma podłoże europejskie.
Mówi się, że premier Tusk zostanie wynagrodzony stanowiskiem w Unii Europejskiej. Tak samo jest w większości innych państw typu Łotwa, Estonia, gdzie płace na miejscu są wiele niższe niż te, które są w "centrali" w Brukseli. W tym momencie elita europejska dba sama o siebie. Dokooptowuje tylko nowych ludzi.
To jest elita wykształcona na odpowiednich uniwersytetach, będąca członkiem może masonerii, bractw akademickich, różnych tajnych związków itd. I nasz projekt polski stoi nie tylko w obliczu złej jakości własnej elity, jej upodlenia i zaszłości historycznych, ale również kontrprojektu czy alternatywnego projektu globalistycznego.
– No, ale Węgry robią wyłom...
– I są atakowane.
– Są atakowane, ale na razie trwają. Kilka tysięcy Polaków pojechało na marsz, żeby wesprzeć Węgrów, czyli jest tutaj taka społeczna tęsknota i taka potrzeba pójścia tą drogą.
– No właśnie, czy jest tęsknota za Polską wśród Polaków?
– Myślę, że poważnie obudzona po katastrofie smoleńskiej, w wyniku takiego zagrożenia państwa i polskości. Myślę, że jest, ale rzeczywiście jest też ten bolszewizm, bolszewizm intelektualny.
Być może w równej mierze także po stronie opozycji, co jest przerażające, bo znowu nie widzę tutaj dobrej drogi, która by się rozpoczynała, na którą można by było dzisiaj wejść. Jedyną nadzieją tak naprawdę znowu jest ten społeczny zryw, np. liczba niezależnych mediów, które powstają.
– Ale społeczny zryw jest zazwyczaj kierowany na boczny tor, wykorzystywany przez agenturę, przez ludzi, którzy są przygotowani na to, że zrywy społeczne się zdarzają, w związku z tym oni też mają scenariusze.
– Tak, ale ponieważ to się dzieje w sferze mediów, czyli docierania z informacją do ludzi, to te media mogą zaszczepiać...
– To co, praca organiczna jest jedyną rzeczą, która zostaje? Zmiana świadomości?
Jak Pani chce zmieniać świadomość, nie mając do dyspozycji środków przekazu, programów szkolnych, wpływu na wychowanie dzieci, na kulturę masową, na polskie filmy, na to wszystko, co tworzy przekaz?
Dla mnie jest rzeczą tragiśmieszną, że jeżeli tu w Kanadzie chce Pani oglądać TV Polonia, to dzisiaj w tym programie lecą dwa seriale: "Czterej pancerni i pies" i "Stawka większa niż życie". To tutaj ma wychowywać polskie dzieci?!
– Coraz częściej to słyszę i ja się do tego też przychylam, że powinniśmy budować struktury państwa, być może państwa podziemnego. To jest węzeł gordyjski.
Jeszcze chciałam panu powiedzieć jedną rzecz. Żeby odwołać się do ludzi, do ich sumień, do prawych ludzi...
– Przede wszystkim trzeba tych ludzi szanować, poważać i rozumieć, czuć, trzeba z nimi wyrastać.
– Właśnie tak, ma pan rację. Ale z drugiej strony, przecież pokazuje to Piłsudski i przewrót majowy. Jest w nas jakiś rodzaj autodestrukcji, w nas, Polakach, i gdyby nie zdecydowana postawa marszałka Piłsudskiego i przelana wtedy krew...
– Myślę, że nie można tego porównywać, to są zupełnie inne sytuacje.
– Nie, ja mówię o sytuacji, w której odwołanie się do społeczeństwa to jedno, a z drugiej strony, rzeczywiście silne przywództwo.
– Ale marszałek Piłsudski się odwołał do społeczeństwa, do kolejarzy, którzy nie dopuścili wojsk idących na odsiecz itd.
– A pan jak myśli, co trzeba zrobić? Bo ja jestem zdruzgotana.
– Nikt nie jest wróżką, nikt nie ma magicznej różdżki, za pomocą której wyciągnie Polskę z kapelusza, ale pierwsza rzecz, to jest przekonanie ludzi do tego, o czym cały czas mówię z Panią, że państwo to jest ich interes własny.
Ja bym się nie odwoływał do altruizmu ludzi i do ich postaw prospołecznych. Ja bym mówił: dbaj o swoją rodzinę, dbaj o swoje dzieci, dbaj o swoje wnuki, zrób dla nich państwo polskie.
Kiedy tutaj spotykałem się z kombatantami – teraz ich już nie ma wielu, nawet czasem myślę sobie, że źle robiłem – kiedy ktoś mi zarzucał, że źle myślę, bo urodziłem się w komunizmie, albo że przyjechałem z PRL-u i to był argument w dyskusji, to moja reakcja zawsze była taka: "no tak, ja się urodziłem w komunizmie, proszę pana, dlatego że pan przegrał wojnę, pan mnie nie obronił; ja się urodziłem w kraju, z którego pan uciekł, a przecież to pana wojsko miało do tego kraju wrócić. Ja bym się w tym kraju nie urodził pod panowaniem komunizmu, gdyby pan obronił swoje przyszłe pokolenia, swoje dzieci, swoją rodzinę".
Trzeba sprowadzić wszystko do prostego myślenia, to jest jedyna metoda.
Druga rzecz – miałem nadzieję, kiedy Polacy wyjeżdżali na Zachód pracować, że choć to jest straszny upust krwi, bo wyjeżdżają ludzie przedsiębiorczy itd., ale tam jest blisko; tam latają samoloty – godzina i jest się z powrotem w domu; że oni poznają, jak wygląda normalna organizacja państwowa, jak się ludzie organizują w Wielkiej Brytanii, jak bronią swoich interesów, również jak bronią swoich interesów przed nimi, dlatego że ich nie lubią, że bronią swoich miejsc pracy itd.
I gdy ci ludzie wrócą do Polski, gdy będą do niej przyjeżdżać, to będą mieli pewne oczekiwania, przywiozą oczekiwanie tych samych standardów ze sobą.
Tak się, niestety, nie stało, dlatego że większość tych ludzi pracuje w zawodach poniżej swojego wykształcenia, a jeżeli nie, to wrasta w tamtejsze społeczeństwo i po prostu zostaje stracona dla Polski.
Wierzę w Polskę nie tylko dlatego, że jestem Polakiem. Dla mnie Polska to jest fajny projekt. To jest solidarność, która wynika właśnie z języka, kultury, solidarność etniczna. I obserwując, już nie mówię o Żydach, którzy są takim skrajnym przykładem troski o własne państwo niezależnie od tego, gdzie się mieszka, to uważam, że taka solidarność się opłaca.
Stworzyć silne państwo bardzo się wszystkim opłaca, i tym na górze, i tym na dole.
Dlatego jeszcze powalczmy o tę Polskę, jeszcze nie szukajmy sobie wśród przodków krwi niemieckiej, żydowskiej, rosyjskiej, żeby się asymilować czy przekabacać. Niestety, historia pokazuje, że silne narody asymilują. No bo ci wszyscy konformiści do nich lgną.
Polska to nie jest pustka i da się w Polsce powalczyć.
Myślę, że z tego rodzaju przesłaniem można w Polsce stworzyć ruch społeczny; ruch, który wykraczałby poza partyjność, poza układ i przede wszystkim kierowałby swoje przesłanie do ludzi młodych, którzy mają życie przed sobą. Tym ludziom, którzy teraz maturę zdają i dla których szanse gospodarcze nie są takie duże, tym ludziom trzeba powiedzieć, że ich największa szansa to nie jest emigracja, w której łatwo się pogubić, tylko budowa silnej Polski. I że oni są w stanie tę Polskę zbudować, bo jedno pokolenie jest w stanie zbudować państwo. Jedno pokolenie zbudowało Polskę po wojnie. Nie trzeba kapitału, trzeba ducha, wiary i pracy. To jest wszystko do zrobienia, tylko żeby chciało się chcieć.
Inna rzecz, która jest w Polsce bardzo istotna i zła. Janusz Szpotański mówił, że czekiści sowieccy mieli ideę państwową w żyłach; oni imperium budowali – powtarzał, że w przeciwieństwie do PRL, Związek Sowiecki był państwem niepodległym. I dlatego teraz – mój wniosek jest taki – tym putinowcom w Rosji jest dużo łatwiej.
Niestety, nie możemy naszych nadziei ulokować u czekistów polskich, choć są to ludzie wpływowi, z informacjami – kościec obecnego układu. Dlaczego? Bo to są gangsterzy, którzy dbają tylko i wyłącznie o interes grupowy, nie widzą swojej przyszłości w silnym państwie.
Ja bym się nawet zgodził na tych czekistów polskich, żeby byli w państwie czy też budowali państwo – gdyby oni byli narodowi.
Tymczasem oni są międzynarodowi od kołyski, oni są z innej elity, z innej bajki. Taki jest mój obraz rzeczy.
– A pan bywa czasem w Polsce?
– Często, mam tam rodzinę. Mam to szczęście, że mam informacje z wielu środowisk, rodzina mojego ojca jest ze wsi, rodzina mojej śp. mamy z małego miasteczka. Chodziłem do szkoły w dużym mieście.
Co Pani zamierza teraz robić? Patrząc z punktu widzenia dokumentalisty, to piękny czas, w którym można wiele rzeczy pokazywać przynajmniej dla pokoleń, które przyjdą po nas, żeby było się do czego odwołać, żeby kultura trwała.
– Tak, aczkolwiek ja wcześniej nie narzekałam na nudny czas.
Jako dokumentaliście, było mi znacznie lepiej być w cieniu, bo pewnych rzeczy już nigdy nie zrobię w tej sytuacji, w której jestem teraz, i tego bardzo żałuję.
Z drugiej strony, zrobiłam rzeczy, mówię tu o filmie "Solidarni 2010" i filmie "Krzyż", których bym nie oddała za żadne skarby, nawet za możliwość pozostania w cieniu i robienia dobrych dokumentów, bo niektórych tematów już nie podejmę, część drzwi się przede mną zamknęła. To jest fascynujący czas, czas bardzo dużego zawirowania w moim życiu.
Natomiast ja jestem Polakiem, żyję w Polsce i ten bonus dla dokumentalisty jest jednocześnie wielkim... nie wiem, jak to powiedzieć, żeby nie zabrzmiało patetycznie – dużą raną, którą odczuwam jako Polak.
To tak jakbym jako dokumentalista mogła filmować mój dom, który się pali, i to obserwować.
Tzn. co, że coś ciekawego mam zarejestrowanego, ale widzę, że na moich oczach rozpada się mój świat, wszystko co kocham, cenię, skąd pochodzę.
Wydaje mi się, że my w tej sztafecie pokoleń – tak jak pan mówił, że urodził się w zniewolonym kraju, bo ten pan z pokolenia wcześniej przegrał wojnę – wszystko na to wskazuje, że my... Mam nadzieję, że tak nie będzie, że Polacy się jednak rzeczywiście obudzą i teraz jakieś pierwsze ruchy widać, że jednak budzi się ten naród. Ale to wszystko jest niewystarczające.
My straciliśmy suwerenność jako państwo.
Naprawdę nie ma państwa, a takiej świadomości nawet nie ma. Gdyby przeciętnemu Polakowi to powiedzieć w twarz...
– Nie sądzi Pani, że tej suwerenności nigdy nie odzyskaliśmy?
– Tak, nigdy. Może były jakieś błyski za rządów Olszewskiego. Ale wyraźnie widać, że te rządy natychmiast upadały, były przewroty, w ciągu jednego dnia upadł rząd kopany po kostkach od samego początku.
Ten wściekły atak na Prawo i Sprawiedliwość w momencie, kiedy byli władni zmieniać jakoś tę rzeczywistość, to też pokazuje.
Tak, ma pan rację, myśmy nigdy nie odzyskali niepodległości. Ale gdyby pan to powiedział przeciętnemu szesnastolatkowi, toby ten popatrzył na pana, jakby pan opowiadał, że się urodził na księżycu. To jest jeden z dramatów, że ludzie żyją w matriksie.
– To jest najwyższa forma niewolnictwa, gdy niewolnik nie wie, że jest pozbawiony wolności.
Jedną z moich najbardziej ulubionych lektur jest "Nowy wspaniały świat" Aldousa Huxleya, gdzie każda warstwa niewolników uważa, że ma najlepiej, i jest z tego zadowolona.
Niewolnicy w czasach rzymskich mieli przewagę nad niewolnikami dzisiejszymi między innymi dlatego, że: a. zdawali sobie sprawę z własnego statusu, a b. znali cenę swojej wolności; mogli oszczędzać i się wykupić. W dzisiejszych czasach nie ma takiej możliwości.
– Nie, zawsze jest taka możliwość i zaczyna się właśnie...
– Jest możliwość, żeby zrozumieć, a do tego jest potrzebny film, telewizja, środki przekazu, rozmowa. Przekonywanie niewolników, że są niewolnikami, jest jednym z najbardziej niewdzięcznych zadań pedagogicznych...
– Tak. Zrobiłam taki króciutki cykl filmów, spotów do muzyki właśnie pt. "Ćwiczenia na wyobraźnię", i motywem przewodnim tych spotów jest hasło, że jesteśmy w stanie tyle wywalczyć wolności , ile jesteśmy jej w stanie sobie wyobrazić, i że wolność powstaje w głowie. I też zniewolenie rodzi się w głowie. Można być wolnym człowiekiem w więzieniu, a można być zniewolonym człowiekiem drepczącym po supermarkecie pełnym towarów.
– Takich niewolników jest mnóstwo. Dziękuję bardzo za rozmowę, bo wyszła nam z tego rozmowa, a nie wywiad...
Czas wyobrazić sobie Polskę - Ewa Stankiewicz w Kanadzie:
Rozmowa z majorem rezerwy WP, Janem Gajdzisem, przeprowadzona w Polsce przez Krystynę Starczak-Kozłowską.
Rok temu odszedł Jan Gajdzis, niezapomniany, przystojny i postawny major rezerwy Wojska Polskiego. Pogrzeb w Szczecinie, gdzie mieszkał z rodziną, był swoiście piękny, głęboko zapadający w serce, bo niezwykły majestat stwarza sam rytuał wojskowy: najpierw miała miejsce żołnierska warta honorowa przy trumnie, potem wśród ogromnego tłumu uczestników ostatniej drogi majora jego trumna górowała na lawecie, a nad otwartym grobem zabrzmiała gromko salwa honorowa przybyłej kompanii WP.
Z Jasiem Gajdzisem przed paru laty przeprowadziłam wywiad na temat jedynej w swoim rodzaju konspiracji, w której uczestniczył za czasów trwania PRL-u. Bo był to chyba jedyny w Polsce, a może w całym Układzie Warszawskim oficer byłego Ludowego Wojska Polskiego, który został magistrem teologii, będąc czynnym majorem LWP. Będąc już majorem rezerwy WP, opowiedział mi, jak udało mu się podczas służby wojskowej ukończyć zaocznie Akademię Teologii Katolickiej w Warszawie, a potem pracować m.in. jako teolog w Rodzinnej Poradni Diecezjalnej pod kierunkiem biskupa szczecińskiego Stanisława Stefanka.
– Zaoczne studia na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie rozpoczął Pan w 1984 roku pod kierunkiem ks. arcybiskupa Kazimierza Majdańskiego. Jak to było w owych czasach możliwe?
– Nie ma rzeczy niemożliwych, zwłaszcza że dla mnie owe studia były sprawą ważniejszą niż awans wojskowy. Mimo oficjalnego panowania ideologii marksistowskiej zawsze byłem jej przeciwny i Akademia Teologii Katolickiej stanowiła rodzaj mojej prywatnej opozycji. Byłem oczywiście świadom konsekwencji, wiedziałem, że jest to równoznaczne z rezygnacją z dalszych awansów.
– Jak mi wiadomo, każdy studiujący oficer LWP musiał powiadamiać przełożonych i mieć zezwolenie od dowódcy Okręgu Wojskowego. Jak Pan ominął tę przeszkodę?
– Studiowałem bez zezwolenia, bo gdybym zgłosił chęć takich studiów, zostałbym najprawdopodobniej dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Wdzięczny jestem władzom kościelnym, które nie skreśliły mnie z listy, chociaż w ankiecie podawałem, że jestem czynnym oficerem.
– Nie rozumiem jednak, jak mógł Pan "niezauważalnie" przez 5 lat dojeżdżać ze Szczecina na egzaminy do Warszawy, a na zajęcia Akademii Teologii uczęszczać w Szczecinie?
– Wykorzystywałem w tym celu urlopy, a gdy nie było innej możliwości – brałem czasami zwolnienia lekarskie.
– Czy był Pan na tyle niesubordynowany, by wiedzę zdobytą na Akademii Teologii wykorzystywać w pracy z żołnierzami? Wobec konfidentów, od których roiło się w LWP, było to chyba niemożliwe?
– Zawsze wobec żołnierzy podkreślałem wagę zachowania najwyższych wartości chrześcijańskich. Jakoś udawało mi się bezkarnie mówić żołnierzom, że nie ma moralności socjalistycznej czy kapitalistycznej – istnieje tylko jedna moralność, zawarta w Dekalogu. Oni mnie chyba rozumieli i żaden nie doniósł.
– Wiadomo powszechnie, że w PRL-owskim wojsku kadra polityczna była rozbudowana do rozmiarów monstrualnych. Proszę to jakoś unaocznić.
– Oto przykład: byłem w pułku jedynym szefem rozpoznania, tzn. w razie podjęcia decyzji walki pierwszy zobowiązany byłem podać dowódcy pułku wiadomości o nieprzyjacielu. Powtarzam: tylko sam jeden byłem powołany do pełnienia tej ważnej służby, natomiast zawodowych oficerów politycznych było w pułku około 15 plus czterech podoficerów.
– Do czego sprowadzało się ich zadanie?
– W razie decyzji walki podać w raporcie, ile kościołów jest na danym terenie, ile kaplic, jaka mniejszość narodowa go zamieszkuje...To było po prostu marnowanie czasu i państwowych etatów. Praca politruków w czasie pokoju była pozorowana: liczyli, ile kar i wyróżnień było w pułku, ile wypadków się zdarzyło – a tak naprawdę badali bez przerwy nastroje w wojsku. Mieli swoich żołnierzy – agitatorów, którzy rozsiewali propagandę wśród kolegów, bacznie obserwując ich reakcje – by potem o tym meldować, gdzie trzeba...
– W każdym okręgu był zarząd polityczny LWP?
– ...i mógł on podejmować decyzje poza zasięgiem dowódcy okręgu. Jak działali politrucy, najlepiej świadczy pogrzeb mojego brata, Stefana Gajdzisa, zawodowego pilota wojskowego, który stracił życie w wypadku lotniczym w Pruszczu Gdańskim. Oficerowie polityczni pilnowali wówczas, aby na trumnie nie znalazł się przypadkiem krzyż, zastraszyli też zrozpaczoną żonę mego brata, aby nie urządzała pogrzebu katolickiego, bo wówczas straci wszystkie przywileje wdowy po wojskowym...
– Jak daleko sięgała indoktrynacja korpusu oficerskiego w PRL?
– Generał Jaruzelski rzucił hasło: "Każdy oficer – oficerem politycznym!". Politrucy zmuszali nas, aby każdy oficer liniowy prowadził zajęcia polityczne, sami natomiast nie prowadzili musztry jak my. Nienawidziliśmy ich za to, rosły antagonizmy.
– Jak wykorzystuje pan zdobytą na Akademii Teologii wiedzę religijną?
– Byłem nauczycielem religii w schronisku dla nieletnich, a także w szkole podstawowej, a teraz pracuję jako teolog w Rodzinnej Poradni Diecezjalnej pod kierunkiem biskupa szczecińskiego, Stanisława Stefanka.
– Niektórzy antagoniści twierdzili, że wprowadzenie religii do szkół uczyniło z niej jeszcze jeden przedmiot do wkuwania...
– Religia powróciła do szkół, a nie została wprowadzona. Kto może sugerować, że nasza wiara wprowadza zło do szkół...?!! Uczy przecież kochać człowieka, stawia wymagania etyczne, co niełatwe jest w społeczeństwie częściowo zdeprawowanym przez totalitaryzm. Wykorzystując pewien chaos okresu przejściowego, w którym się ciągle jeszcze znajdujemy i związane z tym trudności ekonomiczne – zwolennicy filozofii materialistycznej pragną odzyskać utracone pozycje, ale jest to niemożliwe, nie da się bowiem cofnąć biegu historii.
– Czy wykorzystuje Pan pozycję świeckiego teologa dla dobra swych dawnych kolegów wojskowych?
– Często "ratowałem" ich w sytuacjach niełatwych, gdy po latach ich dzieci chciały wziąć ślub kościelny, a nie zostały dotąd ochrzczone. Pięciu pułkowników rezerwy zwróciło się do mnie, bym dał w tej sprawie poręczenie. No i zostałem ojcem chrzestnym pięciu 24-latków...
Rozmawiała
Krystyna Starczak-Kozłowska
Halina Kaczmarczyk: – Od jak dawna wiesz, że jesteś piękna?
Marta Stępień: – Od zawsze.
– Wszyscy mówią?
– Tak.
– Kiedy zadecydowałaś pokazać się światu?
– Jak miałam niecałe 14 lat. Koleżanki mojej mamy kazały coś zrobić z tą moją twarzą. Żeby się odczepiły, wysłałam kilka e-maili z fotkami i po kilku dniach dostałam ofertę spotkania, ale właśnie wylatywałam do Polski na wakacje. W dwa dni po moim powrocie agentka pukała do drzwi. Mama podpisała kontrakt, jakbym nie umiała pisać (śmiech), i zostałam wysłana na sesję zdjęciową do Toronto. Nie miałam portfolio, w e-mailach posłałam zdjęcia, które sama sobie zrobiłam na kanapie.
– Po pierwszej sesji natychmiast zostałaś zaangażowana do magazynu Lush. Jak poszło?
– W końcu dobrze, ale na początku byłam drewniana.
Mama: – Jak Pinokio.
– Fotografowi opadły ręce. Zeszłam z planu i dla relaksu, żeby nie płakać, zaczęłam się wyginać po swojemu. A on wtedy prawie krzyknął: właśnie o to chodzi!
– Ile miałaś lat w czasie tej sesji?
– Czternaście.
– Co potem?
– Castingi, jak miałam czas.
– To brzmi, jakby agencja bardziej starała się o ciebie, niż ty o nią.
– ...
– Żadnych sugestii z ich strony?
– Chcieli, abym zaczęła modeling na pełny etat, a szkołę kończyła internetowo. W końcu czytać i pisać już umiem...
– Szefowa widziała cię w Victoria Secret.
– Mam warunki, szczególnie biust, niepotrzebny na innych wybiegach, a tutaj raczej pomocny (uśmiech). Victoria Secret również wybacza niepełne 180 cm wzrostu – jak w przypadku Heidi Klum. Potrzebna jest jednak wiza pracownicza, a to kosztowna zabawa.
– Wakacje i propozycja Paryża, chyba dreszcz na samą myśl o byciu wziętą modelką w stolicy światowej mody?
– Na początku tak, potem powszednieje, szczególnie jak po całym dniu zdjęć trzeba wyjść na szóste piętro w szpilkach. A mieszkałam wtedy z jeszcze jedną dziewczyną w północno-wschodniej części Paryża. Mieszkanie było niezłe, dwa pokoje, dobrze wyposażona kuchnia. Ale nie wychodziłyśmy pojedynczo, bo zaczepiali nas mężczyźni, szczególnie Arabowie. Zaalarmowałyśmy agencję. Właścicielka zabrała nas do swojej willi na Trocadero. Wtedy znów uwierzyłam w bajki.
Mama: – Marta opowiedz, jak pozowałaś w sejfie.
– To było dla arabskiego jubilera w jego skarbcu, do którego wchodziło się przez śluzę grubości ponad pół metra jak na filmie o skoku na bank. W środku naokoło stały sejfy, a przy każdym ochroniarz w pełnym uzbrojeniu. Wszyscy w czerni od stóp do głów, z zasłoniętymi twarzami, w kamizelkach kuloodpornych, z automatami gotowymi do strzału. Proszę mnie nie pytać o rodzaj broni, bo się na tym nie znam. Cofnęłam się na ich widok, ale stylista powiedział, żebym się nie bała, bo jesteśmy w lepszych rękach niż prezydent Stanów Zjednoczonych. (śmiech)
– Powrót do domu, parę dni w szkole i ponowny wyjazd do Paryża.
– Opuściłam wtedy trzy tygodnie, ale zostało uzgodnione, że dostanę pomoc nauczycielską w nadrabianiu zaległości. Po powrocie zaszczuto mnie tak, że zrezygnowałam z tej szkoły.
– Marta, twoje koleżanki po fachu?
– Różnie. Są takie, które stawiają na zawód modelki i nie robią niczego innego. Śpieszą się, można nią być nie dłużej niż do dwudziestego szóstego – siódmego roku życia. Są takie, które między zdjęciami, przygotowują się do egzaminów. Pewnie niedługo do nich dołączę.
– To wszystko to przygody natury poznawczej, zaskakujące obyczaje innych krajów, ale wieść niesie, że modelki w sposób nieuzasadniony zarabiają krocie.
– Nie wiem, czy w nieuzasadniony. To kilometry na wybiegu, na wysokich obcasach, często w za dużych albo za małych butach. Nie ma czasu na grymasy. Przebranie zestawu razem z biżuterią trwa jakieś trzydzieści sekund. Kilkaset modelek na całym świecie zarabia świetnie, reszta różnie, tyle że ma możliwość objechania świata, co na takim poziomie mogłoby się w innych warunkach nie udać. Ja należę do jeszcze innej kategorii – wychodzę na zero.
– Jak to na zero?
– Zaciągam dług w agencji, a następnie go spłacam.
– Ale to oni ciebie zapraszali na sesje.
– Za pierwszym razem agencja uznała, że może we mnie zainwestować. Zapłaciła za studio, fotografa, prąd, czas, podatki, mój bilet na pociąg do Toronto, hotel i szklankę wody, którą mi w trakcie podano. W zamian z najbliższej mojej sesji dla magazynu Lush odjęto koszty.
Mama: – Zostało kilkaset dolarów, które zatrzymano na wypadek, gdyby Marta okazała się mniej rentowna w przyszłości.
– Rentowność Marty jednak nie spada, bo zaproponowano jej Paryż. Wylądować na paryskim wybiegu to szczyt szczęścia.
– I tak, i nie, poza tym nie występuję na wybiegach, jestem fotomodelką. Zresztą aby pracować na wybiegu w Kanadzie, trzeba mieć skończone osiemnaście lat, we Francji i Stanach nie. Mnie wysłała do Paryża moja macierzysta agencja, za co policzyła sobie 10 proc. wszelkich moich zarobków. Agencji, która mnie przyjęła w Paryżu, należało się 20 proc. Potrącono również 30 proc. na podatek jako od osoby spoza Unii Europejskiej. Teraz już wiem, do Europy należy zabrać ze sobą paszport polski. Dalej odliczono koszt mieszkania. Również należało oddać za przelot samolotem ponad 2500 dol. i nie była to klasa biznesowa. Musiałam spłacić komórkę, która służyła jedynie do przesyłania sms-ów, kiedy i gdzie mam się stawić na zdjęcia.
– Zatem stąd ta duma w głosie: wyszłam na zero.
– Tak, inne dziewczyny wyjeżdżały z Paryża z długami.
– Wróćmy do Victoria Secret. To nęcąca oferta.
Mama: – Nęcąca, ale wolałabym, aby Marta skończyła studia, bo tego jej nikt nie zabierze.
– Nie podlegasz aby stereotypom? Czy Marta nie powinna skorzystać z bogactwa, które Bóg jej sprezentował? Nie potrzebuje zaciągać pożyczek, wystarczy, aby więcej pracowała. Tak?
Mama: – Tak, ale istnieje ryzyko, że nie zarobi tyle, aby wystartować, kiedy już nie będzie modelką.
– Studia też nie dają obecnie żadnych gwarancji. Nawet tak mało obstawione jak elektryka, a ja Martę porównałam z innymi modelkami – choćby z tymi które ostatnio pozowały do Lush – Marta jest poza konkurencją.
Mama: – Myślę, że jak przerwie naukę, to do niej nie wróci. To moje przekonanie przywiezione z Polski.
– Marta, czy nie lepiej, abyś nie zadłużała się na co najmniej 100 tys. dolarów? W sytuacji, gdy prawie 50 proc. absolwentów nie pracuje, już nawet nie w swoim zawodzie, ale w ogóle nie pracuje?
– Chciałabym skończyć studia.
– A modeling?
– W czasie wakacji. Zobaczę, chyba jeszcze nie zadecydowałam.
– Jakie plany, oprócz ochoty, aby tracić urodę nad podręcznikami elektryczności?
– Prawdopodobnie Japonia.
– Życzę zatem powodzenia i dziękuję za rozmowę.
Halina Kaczmarczyk
Detroit
Ludzie przestają się bać
Napisane przez Artur Górski/Andrzej KumorZ posłem Arturem Górskim o sytuacji w Polsce i współpracy z Polonią rozmawia Andrzej Kumor.
Goniec – Panie Pośle, jesteśmy świadkami wielkich marszów w obronie wolności słowa i Telewizji Trwam – ostatnio w Warszawie protestowało ponad 200 tys. osób. Polacy coraz bardziej zdają sobie sprawę z tego, że w Polsce źle się dzieje, czy Pana zdaniem jest szansa na "odwojowanie" Polski; na to by z Polski uczynić normalny, prężny kraj, który stanie się niezależnym ośrodkiem politycznym w tym miejscu Europy, a nie – jak Pan to powiedział niedawno podczas bankietu – miejscem rywalizacji między "mniejszym" a "większym" pałacem, by realizować w Polsce różne obce interesy?
Poseł Artur Górski – Rzeczywiście mamy wiele symptomów pokazujących, że Polacy się budzą, że wreszcie zaczynają dostrzegać, iż przez ostatnie lata byli okłamywani przez ten rząd, zwodzeni różnymi obietnicami bez pokrycia. Pokazują to choćby komentarze w Internecie, które w ciągu ostatnich miesięcy zmieniły się nie do poznania – kiedyś obrońcy Prawa i Sprawiedliwości byli nieliczni, przeważnie zastraszeni, piszący anonimowo, dzisiaj widać wyraźnie, że większość internautów w sposób otwarty, czasem wręcz brutalny, krytykuje obecną rzeczywistość i władzę, która nami rządzi. Ludzie przestają się bać. Przestają się lękać, gdy mogą wyrazić swoje poglądy, zarówno przez manifestowanie ich na ulicach, jak i poprzez opowiedzenie się w badaniach ulicznych, kogo popierają, a kogo nie. Widzą, że stawką jest ich wolność lub ostateczne zniewolenie. Jeden z ostatnich sondaży wywołał panikę po "tamtej stronie" sceny politycznej. Przewaga PiS nad PO wynosi już 6 proc. Od kilku tygodni to jest tendencja stała. Kiedyś ta bańka mydlana propagandy i oszustwa musiała pęknąć. Krasomówcze sztuczki premiera Tuska przestały działać.
– Ale czy Prawo i Sprawiedliwość jest w stanie rządzić? Do tej pory wszystkie rządy polskie były koalicyjne, również z uwagi na ordynację wyborczą, która obowiązuje, i system polityczny, który utrwala "klasę polityczną" praktycznie przez jedno pokolenie. Czy Pana zdaniem, możemy mieć zaufanie do kogokolwiek, kto mówi piękne słowa, pokazuje program polityczny, zapowiada, że będzie robił to i to, ale później rzeczywistość skrzeczy i okazuje się po wygranych wyborach, że partia, która wygrała, nie jest w stanie rządzić sama i realizować program; powstają koalicje i mamy tę samą przepychankę polityczną i znowu nie ma przywództwa kraju?
– Diagnoza generalnie trafna, ale przykład Węgier pokazuje, że można mieć rząd większościowy spójny programowo. Socjaliści, którzy rządzili przed Fideszem, doprowadzili kraj do totalnej ruiny. Długo ukrywali tę sytuację, ale gdy się wydało, że okłamywali społeczeństwo, ponieśli druzgocącą klęskę wyborczą. W tej chwili w Polsce mamy podobną sytuację; jeżeli nie widać ruiny, do której ten rząd doprowadził nasz kraj, to dlatego, że utrzymywane są pozory i mamy kreatywną księgowość budżetową. Tymczasem jeżeli chodzi tylko o zadłużenie Polski, to według metodologii unijnej mamy już ponad 900 mld zł długu, a zatem dawno przekroczono próg ostrożnościowy 55 proc. PKB. Bezrobocie na koniec roku osiągnie 14 proc.; wiadomo także, że coraz więcej firm likwiduje lub zawiesza swoją działalność, praktycznie rozszerza się tylko sieć sklepów monopolowych w Polsce.
Obawiamy się, że za chwilę polityka tego rządu sięgnie dna, od którego tylko będzie się można odbić i Prawo i Sprawiedliwość będzie tą siłą polityczną, która rzeczywiście odwojuje Polskę i zwróci ją Polakom, prawowitym właścicielom, choć nie będzie to proces łatwy i krótkotrwały.
Trzeba jeszcze dodać, że nasz system wyborczy jest tak skonstruowany, że promuje partie zwycięskie. Jeżeli Prawo i Sprawiedliwość uzyska poparcie 45 procent Polaków, będzie miało powyżej 51 procent posłów w parlamencie, co pozwoli nam wziąć w ręce władzę i odpowiedzialność za państwo, najpierw zatrzymać jego degradację, a następnie, punkt po punkcie, krok po kroku, mozolnie je odbudowywać. Pewnych rzeczy nie da się już naprawić, odwrócić, wiadomo np., że ten rząd bardzo przyspieszył wyprzedaż majątku narodowego i trudno będzie te procesy cofnąć, ale to, co dzisiaj możemy zrobić, to sprzeciwić się sprzedaży grup Orlen i Lotos Rosjanom. Wiemy, że jeszcze za kadencji tych rządów Rosjanie chcą kupić te czołowe przedsiębiorstwa paliwowe, które częściowo gwarantują energetyczne bezpieczeństwo Polski. Jeśli Rosja nimi zawładnie, będzie trzymała Polskę w garści, a właściwie w paliwowym uścisku. Ponieważ nie ma w Polsce rzeczywistej dywersyfikacji źródeł dostaw paliw i jesteśmy energetycznie zależni od Rosji, ta przez cały czas może nam stawiać warunki i dyktować ceny.
– Mówił Pan o "dwóch pałacach", które rządzą Polską, większym – prezydenckim, dbającym o interesy rosyjskie w Polsce, i mniejszym – Kancelarii Premiera, który stoi – wraz z MSZ – na straży interesów niemieckich w Polsce. Nie zapominajmy jednak, że jest też inne silne lobby – lobby żydowskie, o którym wiele osób boi się mówić, tymczasem każdy niezależny rząd polski powinien jasno określić swój stosunek wobec interesów żydowskich w Polsce – które są rozległe, występują czasem pod flagą interesów amerykańskich, czasem pod flagą interesów izraelskich. Polska ściśle współpracuje w dziedzinie obronności z Izraelem. Czy nie sądzi Pan, że w obecnej sytuacji, kształtując program polityczny, kształtując politykę bezpieczeństwa, powinno się wymieniać nie tylko naszych bezpośrednich sąsiadów, ale również relacje do państwa Izrael i interesów żydowskich w Polsce, a zwłaszcza do roszczeń żydowskich, które niedawno zostały "pobłogosławione" przez państwo Izraeal – otrzymały od tego państwa placet?
- Jeżeli chodzi o roszczenia żydowskie, ma Pan zapewne na myśli roszczenia wynikające z dekretów Bieruta i z całej polityki zagrabiania majątku po wojnie przez komunistów.
- Elity żydowskie w Stanach Zjednoczonych znacznie szerzej formułują te roszczenia.
- Ludzie boją się roszczeń żydowskich i realizowane z pominięciem przepisów prawa, za "gotówkę", mogą budzić poważny niepokój. Ale jeśli roszczenia żydowskie spowodują uchwalenie uniwersalnej ustawy reprywatyzacyjnej – bo nie wyobrażam sobie, by taka ustawa dotyczyła wyłącznie mienia postżydowskiego – to, paradoksalnie, dzięki tym roszczeniom zostanie przeprowadzona powszechna reprywatyzacja, czyli zlikwidujemy jedną z pozostałości komuny. Bowiem w Polsce nie przeprowadzono ustawowo reprywatyzacji, choć PO zapowiadała to w swoim programie wyborczym już przed 5 laty. W każdym razie własność, która została zagrabiona czy w czasie wojny, czy w PRL-u, powinna być oddana prawowitym właścicielom niezależnie od ich narodowości i pochodzenia.
Natomiast jest inny poważny problem. Na całym świecie, tak jest i w Polsce, Żydzi mają duży wpływ na media, a w tych mediach realizują nie interes Polski, tylko interes międzynarodowy, rozciągający się od Brukseli po Waszyngton. Tutaj trzeba stworzyć alternatywę, aby zbudować silne polskie media, które będą skutecznie popierać interes Polski i skutecznie konkurować z mediami, za którymi stoi międzynarodowy kapitał i obce wpływy. Nie będzie to łatwe zadanie, bo nasz potencjał i nasze możliwości są znacznie mniejsze, ale po to musimy stworzyć silne polskie media, by stały na straży naszego interesu narodowo-państwowego, co jest szczególnie istotne teraz, wobec projektów jeszcze głębszej integracji Unii Europejskiej, co nie wydaje się być zbieżne z polskim interesem.
– Wspomnieliśmy o systemie wyborczym. Pojawiła się ostatnio ponownie inicjatywa związana z wprowadzeniem w Polsce jednomandatowych okręgów wyborczych – wprowadzenia w Polsce tego systemu politycznego, który obowiązuje w krajach anglosaskich, między innymi tutaj w Kanadzie. Czy, Pana zdaniem, to jest dobry pomysł, żeby wyborcy wybierali określoną osobę na posła, żeby kampania odbywała się bardziej na poziomie lokalnym niż centralnym?
- System większościowy, który obowiązuje w Polsce od ostatnich wyborów do Senatu, pokazuje, że Polacy nie są przygotowani do tego systemu. Nie można wprowadzać wyborów większościowych, jeżeli nie ma normalnej rywalizacji kandydatów w mediach; jeżeli media "głównego ścieku", jak to mówi Ewa Stankiewicz, popierają tylko kandydatów lewicowo-liberalnych. Do wyborów większościowych niezbędna jest rzeczywista konkurencja w mediach oparta na zdrowych zasadach.
- No, ale na poziomie okręgów nie trzeba prowadzić kampanii w mediach, można chodzić od drzwi do drzwi.
- To jest mit, że w wyborach większościowych głosuje się na kandydata, a nie na partię. Wybory te pokazują – także w krajach anglosaskich – że pomimo wystawienia jednego kandydata, a może właśnie dlatego, że jest jeden kandydat – wyborcy i tak kierują się przede wszystkim sympatiami partyjnymi i tylko kandydaci głównych partii zdobywają mandaty. Powiem tak. Wyborcy często nie interesują się polityką, programami i kandydatami, i jeśli jest jeden kandydat, nawet mieszkający w tym okręgu, to często go nie znają, a jeśli znają, to mogą nie lubić, nie szanować, zarazem popierając samą partię. I wówczas, w takiej sytuacji, mają poważny kłopot z wyborem. Gdy na liście, jak w Warszawie, jest 38 kandydatów, to wyborca zawsze może znaleźć kogoś, kogo zna, z kim się identyfikuje i na kogo zechce zagłosować niezależnie od tego, które miejsce kandydat zajmuje na liście. Mnie siedem lat temu wyborcy "wyłuskali" z 20. miejsca na liście…
Jest jeszcze jeden argument pokazujący słabość tego rozwiązania. Były przypadki – w Warszawie po praskiej stronie i w jednym z okręgów na Mazowszu, że główne partie zmawiały się przeciwko jednej, byle tylko ona nie zdobyła mandatu. Ta zmowa polegała na tym, że w Warszawie w jedynym okręgu, gdzie kandydat PiS-u do Senatu mógł zdobyć mandat, mam tu na myśli marszałka Zbigniewa Romaszewskiego, PO zrezygnowała z wystawiania swojego kandydata i poparła kandydata postkomunistycznego. I nasz kandydat poległ z kretesem.
– Czy PiS nie może robić tego samego?
– Naprawdę chciałby Pan, byśmy spiskowali z lewicą postkomunistyczną i wchodzili z nią w jakieś układziki? Ponieważ nasza partia jest w pewnym sensie antysystemowa, bo sprzeciwia się interesom, układom i powiązaniom polityczno-gospodarczym oplatającym PO, SLD i PSL, teoretycznie partie te mogłyby się zmówić i wzajemnie popierając w różnych miejscach, niemal całkowicie wyeliminować PiS z Senatu. Właśnie za sprawą wyborów większościowych. Dziwi się Pan? To jest ta nasza niedojrzała, uwikłana demokracja. Dlatego tylko w wyborach proporcjonalnych do Sejmu mamy szansę mieć szeroką reprezentację, podczas gdy w wyborach większościowych zmowa "bandy trojga" mogłaby wyeliminować w znacznej mierze PiS z życia publicznego.
- Pozostańmy przy ordynacji. Przyznam się Panu szczerze, że nie głosuję w wyborach parlamentarnych poza granicami Polski, ponieważ ordynacja jest tak skonstruowana, że większość Polaków za granicą głosuje w zasadzie w jednym okręgu w Warszawie. Czy, Pana zdaniem, to nie powinno być zmienione?
– Naród jest jeden, wszyscy Polacy, niezależnie od tego, czy mieszkają w kraju, czy w odległym zakątku świata, powinni mieć takie same prawa polityczne. Polaków poza granicami mieszkają miliony i ci ludzie powinni mieć możliwość posiadania własnej politycznej reprezentacji, bardziej realnego oddziaływania na polskie ustawodawstwo, które w jakimś wymiarze także dotyczy Polonii.
- Co można zrobić, jak zreformować ordynację?
– Przede wszystkim jeśli posiada się czynne prawo wyborcze trzeba głosować, niezależnie od tego gdzie się mieszka na świecie. Jeżeli jest się Polakiem, trzeba współdecydować o polskich sprawach, brać za nie współodpowiedzialność, być tym "jednodniowym królem". Myślenie, że jeżeli się mieszka gdzieś na świecie, to polskie sprawy mnie nie interesują, bo nie dotyczą, jest bardzo błędne. Prosta sprawa, można wybrać taką partię, która będzie ułatwiała kwestie związane z paszportami, bo będzie jej zależało na zbliżeniu Polonii do kraju, a można wybrać taką, która będzie negatywnie nastawiona do Polonii, a jej dyplomatyczni przedstawiciele będą mnożyli trudności przed polonijnym petentem.
Prawo i Sprawiedliwość traktuje Polonię po partnersku, chcemy zbliżyć Polonię do spraw kraju, dostrzegając w niej wielki potencjał. W programie PiS dla Polonii zapisaliśmy, że chcemy doprowadzić do tego, aby w przyszłości Polonia miała prawo do zgłaszania i wybierania własnych przedstawicieli do Senatu. Nie głosowałaby na kandydatów wystawionych w Warszawie, jak to ma obecnie miejsce, ale mogłaby zgłaszać własnych kandydatów; ci kandydaci będą ze sobą rywalizowali o kilka mandatów – 5-7. Przy czym pragnę zauważyć, gdyby został utrzymany system wyborów większościowych do Senatu, to Polonia kanadyjska nie miałaby szans na wybór swojego kandydata wobec liczebności Polonii amerykańskiej. Dlatego uważam, że okręg obejmujący Amerykę Północną powinien być dwumandatowy. Wówczas Polonia kanadyjska, działając aktywnie i zgodnie, miałaby szanse wybrać swojego przedstawiciela do polskiego Senatu.
– Pozostańmy przy naszych sprawach polonijnych. Chciałem zapytać, czy można do Pana zwracać się o interwencję w sprawach trudnych? Jest wiele takich kłopotów, które wynikają ze zmiany przepisów, zmiany ustaw. Spotkałem się z taką sprawą, gdzie ktoś, kto był obywatelem polskim, przyjechał tutaj, posiadając paszport polski, tego paszportu bardzo długo nie przedłużał i okazuje się, że teraz każe mu się przeprowadzać procedurę potwierdzenia obywatelstwa. Tego rodzaju przykładów jest dużo. Mamy tutaj problemy ze służbą konsularną. I druga rzecz, coraz częściej wydaje się, że konsulat rozgrywa Polonię, to znaczy prowadzi tutaj swoją politykę, a zazwyczaj jest to polityka rządzącego układu politycznego; wspiera się te organizacje polonijne czy formy życia polonijnego, które odpowiadają aktualnemu interesowi politycznemu.
- Poruszył Pan dwie oddzielne sprawy, zacząłbym od tej drugiej. Od jakiegoś czasu obserwujemy, że rząd powraca do starej praktyki peerelowskiej budowania "Polonii ambasadzkiej". Ma temu służyć m.in. przeniesienie pieniędzy na Polonię z Senatu do MSZ-etu, które rękami konsulów rozdaje te pieniądze. To dyplomaci mają rozstrzygać, kto jest godzien, by otrzymać wsparcie rządu. Mamy już takie sygnały zarówno ze Wschodu, jak i Zachodu, że tym organizacjom, tym mediom polonijnym, które były krytyczne wobec władzy PO czy krytykowały politykę MSZ-etu, odmówiono wsparcia finansowego. Nie ma wątpliwości, że MSZ będzie "kupował" przychylność liderów Polonii dla obecnej władzy, a jeśli okaże się to niemożliwe w konkretnym kraju, przystąpi do tworzenia nowych lub popierania konkurencyjnych ośrodków. Typowa polityka agenturalna, zmierzająca do rozbijania i dezintegracji środowisk polonijnych. Ta polityka bardzo nas niepokoi, uważamy, że Polonia powinna być traktowana po partnersku, o co zresztą na Światowym Kongresie Polonii apelowała prezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej p. Teresa Berezowska, która słusznie zauważyła, że obecny rząd nie traktuje po partnersku organizacji polonijnych.
Jeśli chodzi o pierwszą kwestię, to uważamy, że należy maksymalnie zbliżać Polonię do Polski; jesteśmy jednym narodem, niezależnie od tego, gdzie kto mieszka, i trzeba stworzyć optymalne warunki, by nie tylko więzy kulturowe, duchowe istniały między Polonią a Polską, ale także więzy bardziej formalne. Nie może być tak, że są ograniczenia w dostępie do konsulatu; że zmniejsza się liczbę konsulatów. Nie może być tak, że są poważne utrudnienia w procedurach aktualizowania dokumentów. I nie może być tak, jak to ma miejsce dzisiaj, że z chwilą, gdy paszport traci ważność, to de facto traci się polskie obywatelstwo; traci się prawa obywatelskie, jak choćby prawo do głosowania. Niewątpliwie, jeżeli Prawo i Sprawiedliwość dojdzie do władzy, to będziemy prowadzili politykę otwarcia na Polonię; będziemy Polonię zapraszać do bardziej aktywnego udziału w życiu politycznym w Polsce i na pewno będziemy stwarzać ułatwienia, aby ci Polacy, którzy chcą mieć paszporty, którzy będą chcieli głosować, żeby faktycznie mieli to ułatwione. Chcemy uprościć procedury i wprowadzić ułatwienia. Już obecnie pracujemy nad tym w Komisji Łączności z Polakami za Granicą. Chcemy m.in. znowelizować kodeks wyborczy, aby usunąć te wszystkie mankamenty, na które zwraca uwagę także PKW, a które spowodowały, że było wiele nieważnych głosów oddanych korespondencyjnie.
Czekam na wszelkie uwagi od Czytelników "Gońca" o problemach przy udziale w wyborach czy w relacjach formalnych z konsulatami. Jako członek Komisji Łączności z Polakami za Granicą i Polsko-Kanadyjskiej Grupy Parlamentarnej, jestem do dyspozycji Polonii kanadyjskiej w sprawach, gdzie będzie potrzebna interwencja poselska do MSZ-etu. Mój e-mail to Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Zależy mi bardzo, aby mój kontakt z kanadyjską Polonią nie zakończył się na tej wizycie, ale aby ta wizyta dała impuls do bliższego kontaktu i bardziej owocnej współpracy.
– Na pewno tak będzie. Dziękuję bardzo za rozmowę.
Bez selekcjonowania na lepszych i gorszych...
Napisał Andrzej Kumor
Z nowym konsulem generalnym w Toronto, Grzegorzem Morawskim, m.in. o paszportach i finansowaniu Polonii rozmawia Andrzej Kumor.
Goniec: Panie Konsulu, jest Pan już drugi raz w Toronto, był Pan wcześniej w Chicago. I w jednym, i w drugim mieście żyje wielka społeczność polska. Jak Pan postrzega współpracę z Polonią? Jak by Pan ocenił te dwa środowiska polskie – nas, Polaków mieszkających w Toronto i w Chicago?
Konsul Grzegorz Morawski: Jak pan wspomniał, jest to mój drugi pobyt w Kanadzie na placówce konsularnej.
W latach 1998–2003 byłem konsulem ds. wizowo-obywatelskich. Wyjechałem stąd 9 lat temu i w latach 2005–2010 byłem w konsulacie w Chicago, gdzie pełniłem również funkcję zarówno kierownika wydziału paszportowo-wizowo-obywatelskiego, jak również przez dwa i pół roku funkcję zastępcy kierownika urzędu konsularnego.
W Chicago placówka jest większa, więcej osób tam pracuje i jest tam etatowy zastępca konsula generalnego. Tutaj takiej funkcji nie mamy – w momencie, kiedy muszę opuścić urząd, wyznaczam jednego z pracowników, który tę funkcję pełni. Pytał pan o porównanie środowisk polskich...
– Pytałem, bo czytając stenogramy Pana przesłuchania przed komisją sejmową, podkreślano umiejętność współpracy z Polonią.
– Jestem tutaj dopiero drugi tydzień i poznaję wszystko na nowo. Miasto się zmieniło, sytuacja Polonii też się zmieniła. Wydaje mi się, że tutejsze środowisko polonijne jest zorganizowane, czego przykładem są chociażby ostatnie wybory parlamentarne, gdzie dwóch posłów polskiego pochodzenia uzyskało mandaty w parlamencie federalnym. Stany Zjednoczone tym się nie mogą pochwalić, tamto środowisko jest bardziej rozbite, działania jednoczące Polonię nie zawsze się udają.
– Pomimo tego że jest to środowisko liczebniejsze od naszego?
– Mówi się o tym, że Chicago jest drugim pod względem wielkości miastem Polski. Przez wiele, wiele lat było największym miastem polskim, obecnie trochę większa jest Warszawa, oblicza się, że to jest ponad milion osób. Toronto, z tego co wiem, oceniane jest na 400 tys. Polaków i osób polskiego pochodzenia, osób przyznających się do więzi z Polską, do korzeni polskich. Jest to wciąż bardzo duże środowisko i jeśli mówimy o kontaktach petentów czy w Chicago, czy w Toronto, to odnoszę wrażenie, że poruszamy się w obrębie błędu statystycznego, bo przy milionowej Polonii wydawanie 10 tys. paszportów rocznie to jest procent. Wystarczy, by przyszło 2 proc., to już mamy 20 tys.; gdyby przyszło 10 proc., konsulat byłby niewydolny.
To samo ma miejsce tu, w Toronto. Zarówno jedna, jak i druga placówka bardzo dobrze radzą sobie z czynnościami konsularnymi. Placówka w Toronto była bardzo obciążona, gdy był ruch wizowy między Polską a Kanadą. Obecnie, kiedy nastąpiła liberalizacja, liczba tych czynności spadła, ponieważ większość osób w Kanadzie posiada uregulowany status, albo landed immigrant, albo obywatelstwo kanadyjskie. Te osoby, które mają obywatelstwo kanadyjskie, zaczęły jeździć z paszportami kanadyjskimi i kontakt z urzędem nie jest potrzebny.
– A ile jest przypadków interwencji konsulatu? Polacy przyjeżdżają do Kanady bez wiz, ale mają często problemy na lotnisku. Czy te sprawy "docierają" do konsulatu, czy są zgłaszane przez kanadyjskie służby?
– Wszystkimi zgłoszonymi przypadkami zajmujemy się, mamy uruchomioną linię alarmową, na którą można dzwonić 24 godziny na dobę. Zgłaszane są przypadki osób, które poproszą władze kanadyjskie, żeby powiadomić konsulat, lub też zwrócą się o to ich rodziny. Podejmuję wtedy "interwencję". Odmowa wjazdu jest suwerenną decyzją władz kanadyjskich, nie możemy jej zmienić ani w nią ingerować, ale uzyskujemy informację, co było przyczyną niewpuszczenia na terytorium Kanady. Te przypadki, które do nas docierają, są analizowane i staramy się uzyskiwać informacje o powodach, ale to jest wszystko, co możemy zrobić.
– Od jakiegoś czasu w gestii Ministerstwa Spraw Zagranicznych znajdują się środki, dawniej będące w gestii Senatu, na pomoc dla organizacji polonijnych i szkolnictwa polonijnego. Jak to wygląda, jaką politykę polonijną Polska prowadzi? Mnożą się zarzuty, że konsulaty czy placówki polskie za granicą ingerują w życie polonijne, wybierając sobie te organizacje czy tych ludzi, których "bardziej lubią", wpływając na działanie organizacji polonijnych czy kształt życia polonijnego.
– Zmieniły się zasady finansowania działalności polonijnej kulturalnej i promocyjnej. Środki, które były do dyspozycji Senatu, przeszły do MSZ-etu. W tej chwili sytuacja wygląda tak, że organizacje występują z projektami...
– W jaki sposób można się ubiegać o takie środki, jakie są kryteria przyznawania wsparcia przez państwo polskie? Na ile jest to proces transparentny?
– Takie projekty składa się do konsulatu. Projekt musi zawierać opis i kosztorys przedsięwzięcia.
– Kto może go złożyć? Osoba prywatna, grupa osób prywatnych? Organizacja polonijna? Jak się definiuje w tym wypadku organizacje polonijne?
– Każdy podmiot, który chciałby coś interesującego zrobić, może złożyć wniosek o dofinansowanie projektu działalności kulturalnej, promocyjnej, edukacyjnej. Każdy podmiot może taki wniosek złożyć i my jako konsulat opiniujemy je i przekazujemy do MSZ-etu, gdzie jest specjalna komisja oceniająca, które projekty warte są zrealizowania, i przyznaje na nie środki.
– To mają być projekty "celowe", a nie dofinansowanie bieżącej działalności – jak to jest? Bo słyszymy, że jakaś gazeta polonijna na Ukrainie czy Białorusi upada, ponieważ nie ma środków z Polski.
– Sytuacja wygląda zupełnie inaczej, jeżeli porównujemy Kanadę czy Stany Zjednoczone, a Ukrainę lub Białoruś. Tam sytuacja jest taka, że te państwa są biedne, organizacje są biedne i tak naprawdę mogą liczyć tylko i wyłącznie na wsparcie państwa polskiego. Jeżeli państwo polskie im tych środków nie dostarczy, to znikąd ich nie dostaną. Tu sytuacja jest o tyle lepsza, że Polonia jest zamożniejsza i jest w stanie część rzeczy sfinansować samodzielnie. Ale nie wyklucza to również starania się o dofinansowanie. Więc na pewno ciężar i preferencje idą na Wschód, ale nie tylko tam. W tym roku wiele inicjatyw polonijnych otrzymało dofinansowanie właśnie tutaj, w Kanadzie. Myślę, że podobnie było również w Stanach Zjednoczonych.
– Te listy, kto ile dostał, są oczywiście jawne, można taką informacją uzyskać?
– Proszę mi wybaczyć, ale nie znam jeszcze tak dokładnie tych przepisów, jestem tutaj dopiero drugi tydzień.
– Zakładam tak, sądząc po standardach kanadyjskich...
– Myślę, że tak. Rozliczamy się z MSZ-etem, wszystko jest transparentne, jawne. Natomiast jeżeli chodzi o jakąś publikację zewnętrzną, kto, co, ile, to w tym momencie nie chciałbym się wypowiadać na ten temat, bo nie sprawdzałem tego.
– Czy w ramach tych środków można liczyć na materiały pomocne w nauce języka polskiego, promocji Polski...
– Są środki np. w ramach projektów, jest wiele możliwości ich uzyskiwania. Jednym z naszych celów jest również docieranie do odbiorcy kanadyjskiego i promowanie Polski, ale są to głównie materiały promocyjne, a nie edukacyjne.
– Chodzi mi o materiały historyczne, "tożsamościowe".
– Jeżeli chodzi o szkolnictwo polonijne, szkoły sobotnie, bo na tym skupia się głównie nauczanie języka polskiego tutaj, to zarówno dofinansowujemy je, jak również częściowo zaopatrujemy w książki z Polski. Mamy na to środki i to robimy.
– Czy przez konsulat można z takiej dystrybucji otrzymać również materiały Instytutu Pamięci Narodowej; IPN produkuje filmy, wytwarza wiele materiałów edukacyjnych – czy te materiały są osiągalne tutaj dla szkół polonijnych?
– Musiałbym zapytać kolegi, który zajmuje się działalnością polonijną – jest jeszcze za wcześnie, bym wiedział dokładnie o takich sprawach.
– Przepraszam, że tak Pana męczę, ale przychodząc z pytaniami do konsulatu, mam zawsze listę problemów.
– Będziemy mogli o tym porozmawiać za trzy miesiące, gdy się dokładniej zorientuję.
– W takim razie kolejne pytanie. Krąży pogłoska o "czarnej liście". Chodzi o to, że polski MSZ nie chce utrzymywać kontaktów z pewnymi działaczami polonijnymi, konkretnie działaczami, którzy mają związki z Unią Stowarzyszeń i Organizacji Polskich w Ameryce Łacińskiej czy jej prezesem Janem Kobylańskim. Dotyczy to na przykład działaczy polonijnych w Ottawie. Czy jest coś takiego jak "czarna lista"? Czy są jacyś obywatele polscy czy działacze polonijni, z którymi dyplomacja polska nie chce utrzymywać kontaktów? Jak wiemy, ma to miejsce na Białorusi, gdzie MSZ nie chce utrzymywać kontaktów z działaczami oficjalnych organizacji polonijnych popieranych przez tamtejsze władze.
– Nic nie wiem o istnieniu tutaj, w Toronto, "czarnej listy" osób współpracujących z USOPAŁ-em czy z innymi organizacjami, nic na ten temat nie słyszałem. Moim zadaniem, celem, jaki sobie postawiłem, jest zaangażowana, partnerska i pełna współpraca ze wszystkimi środowiskami polonijnymi bez selekcjonowania na tych "lepszych", "gorszych", na tych, z którymi powinno utrzymywać się kontakty, i na tych, z którymi nie należy. Reprezentuję urząd, urząd reprezentuje państwo polskie; jesteśmy otwarci na Polonię i będziemy współpracować ze wszystkimi środowiskami. Nic nie słyszałem, jakoby tutaj w Toronto taka lista miała funkcjonować.
– Wie Pan, poprosiłem o ten wywiad, ale trochę oczekiwałem, że Pan zwoła jakąś konferencję prasową. W tym mieście liczba tzw. polonijnych środków przekazu jest imponująca. Gdyby zsumować nakład magazynów, wychodzi co najmniej 50-60 tys. różnego rodzaju periodyków , są programy radiowe i telewizyjne. Dlaczego Pan nie zaczął od konferencji prasowej?
– Codziennie spotykam się z wieloma osobami, politykami, działaczami polonijnymi. W żaden sposób nie pomijam osób związanych ze środkami masowego przekazu. Planowałem zrobić takie spotkanie z przedstawicielami środków masowego przekazu w troszeczkę późniejszym terminie. Może w grudniu postaram się zorganizować nie tyle konferencję, ale spotkanie. Część z państwa już poznałem podczas różnych uroczystości, w których miałem okazję w tych pierwszych dniach uczestniczyć. Chciałbym zaprosić państwa wszystkich do konsulatu na takie spotkanie, jeszcze w troszeczkę późniejszym terminie. Zacząłem od spotkań z przedstawicielami Polonii, politykami.
– Ale udzielił już Pan wywiadów...
– Tak, udzieliłem. Jest pan drugą osobą, której udzielam wywiadu, wcześniej, w ubiegłym tygodniu, była pani Bonikowska z "Gazety".
– Na koniec chciałem zapytać o konkretną sprawę. Pan zajmował się wizami, sprawami paszportowymi. Słyszałem o osobie, która miała polski paszport, przez długi czas go nie odnawiała i nagle okazało się, że wymaga się od niej potwierdzenia obywatelstwa polskiegoJaka to jest procedura? Czy obywatelstwo można w jakimś sensie utracić przez zaniedbywanie odnawiania paszportu polskiego?
– Nie, obywatelstwa nie można utracić przez zaniedbywanie odnawiania paszportu, tak to nie działa. Natomiast generalnie sytuacja wygląda tak, że jest oczywiście procedura potwierdzania posiadania obywatelstwa polskiego bądź jego utraty.
Organem kompetentnym do tego jest wojewoda ostatniego miejsca zamieszkania w Polsce, a jeżeli ktoś nie mieszkał w Polsce, to wojewoda mazowiecki. Natomiast tę procedurę stosuje się – mamy dużo tych przypadków – do osób, które po raz pierwszy występują o paszport polski, a są już dorosłe, dlatego że tak są skonstruowane przepisy, bez tego nie ma możliwości wydania pierwszego paszportu osobie, która jest już pełnoletnia. Dopóki nie jest pełnoletnia, pomimo tego, że nic się nie zmienia (w polskim prawie jest prawo krwi, wystarczy więc, że jedno z rodziców tej osoby posiada obywatelstwo polskie), posiada to obywatelstwo automatycznie. Więc dopóki jest dzieckiem, to można bez żadnej procedury – poza oczywiście umiejscowieniem aktu urodzenia, który musi być wpisany w polskie księgi stanu cywilnego, wydać taki paszport. W momencie, kiedy ta osoba staje się osobą pełnoletnią, nie ma możliwości wydania jej tego dokumentu bez stwierdzenia posiadania obywatelstwa polskiego. Tak są skonstruowane przepisy.
Tych przypadków jest dużo. Jeżeli chodzi o osoby, które przez iks lat nie odnawiały polskiego paszportu, to wszystko zależy od tego, czy figurują w krajowych bazach danych.
– Pan mówi o systemie PESEL?
– Systemie CEWUP i systemie PESEL. CEWUP to jest system, w którym znajdują się wszystkie wydane paszporty począwszy od paszportów granatowych, ale tylko te, które były zaraz przed bordowymi, czyli od lat 90–92.
– Czyli jeśli ktoś ma paszport wydany w 82–83 roku, to tam go nie będzie?
– Nie zawsze, zaraz panu powiem, jak ta sytuacja wygląda. Jeżeli ktoś miał paszport wydany w 1982 roku, siłą rzeczy tej osoby w tym systemie nie będzie, ale możemy napisać pismo, wysłać faks do urzędu wojewódzkiego – wydawcy tego dokumentu paszportowego – o potwierdzenie wydania oraz o potwierdzenie braku przeciwwskazań do wydania paszportu (zrzeczenia się obywatelstwa, jego utraty i tak dalej). Urzędy z reguły odpowiadają nam pozytywnie.
– Przepraszam, czy można utracić obywatelstwo polskie, nie zrzekając się go?
– Po 90 roku można było otrzymać decyzję konsula o zmianie obywatelstwa na obce, jednocześnie nie oddać paszportu. Teoretycznie mogło być tak, że osoba posiadająca paszport z 82 roku, w 83 roku wystąpiła do konsula w Berlinie o wyrażenie zgody na zmianę obywatelstwa, utraciła polskie, a teraz z tym polskim paszportem przychodzi i jej tam w tej bazie paszportowej nie będzie. Musimy więc potwierdzić, że ta osoba nie utraciła obywatelstwa polskiego. Jeżeli urząd wojewódzki nam potwierdzi, to paszport wydajemy. W niektórych przypadkach jest tak, że urząd wojewódzki też już tych danych nie ma, bo zarchiwizował lub przekazał i nic nie może potwierdzić. W tym momencie taka osoba musi wystąpić z wnioskiem o stwierdzenie posiadania obywatelstwa polskiego.
To nie są częste przypadki. To są pojedyncze przypadki. Dotyczy to paszportów wydanych przed 90 rokiem. W różnych urzędach wojewódzkich różnie to wygląda, część urzędów wojewódzkich wszystkie stare akta wysłał do archiwum IPN i nie są w stanie potwierdzić; inne województwa mają je u siebie i nam to potwierdzają.
– Bardzo dziękuję za rozmowę.
Ci ludzie za nic mają Polskę... (II)
Napisane przez Wojciech Sumliński/Andrzej Kumor
Wojciech Sumliński – polski dziennikarz, absolwent psychologii Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Pracował w "Życiu", "Gazecie Polskiej" i "Wprost". Autor licznych reportaży i programów w TVP: "Oblicza prawdy" o działalności SB i magazynu śledczego "30 Minut". Autor książek "Teresa. Trawa. Robot" o tajnych operacjach specjalnych SB, "Kto naprawdę go zabił?" o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki, "Z mocy bezprawia" o aresztowaniach i stawianych dziennikarzowi zarzutach. Obecnie współpracuje z Frondą i magazynem śledczym "Focus", pisze kolejne książki i jest redaktorem naczelnym "Tygodnika Podlaskiego".
Podczas spotkania w Ottawie, fot. Jolanta Szaniawska
Andrzej Kumor: Mówił Pan, że ludzie, którzy chodzą po ulicy, widzą to państwo inaczej niż Pan miał okazję zobaczyć, czy w związku z tym może Pan cokolwiek powiedzieć o ludziach, którzy rzeczywiście w Polsce rządzą?
Czy to są zepsuci gangsterzy, czy to są cyniczni sprzedawczycy, czy też są to ludzie, którzy – tak jak na czekistach w Rosji – można oprzeć nadzieję, że w ich interesie będzie silne państwo? Czy ci ludzie wewnątrz, czy oni mają w ogóle ochotę na Polskę, czy też ich Polska nie interesuje i tylko robią swoje interesy?
Wojciech Sumliński: Myślę, że sytuację Polski dobrze obrazowałaby rozmowa zawarta na kartach Sienkiewicza, Andrzeja Kmicica z Bogusławem Radziwiłłem, gdy Bogusław Radziwiłł w chwili szczerości mówi do Kmicica, że Polska to takie wielkie czerwone sukno i trzeba z tego sukna rwać, ile się da, dla siebie.
Myślę sobie, i nie jestem w tym myśleniu odosobniony, że dzisiejsza Polska w myśleniu ludzi, którzy rządzą dziś Polską, to jest właśnie takie wielkie czerwone sukno, że trzeba rwać, ile się da, póki się da, a jak się skończy, to nas już tu nie będzie.
Będą tam gdzieś w strukturach Unii Europejskiej, myśli sobie jeden bardzo ważny polityk, pan Donald, ktoś inny myśli sobie o tym, że tyle się nakradnę, tyle zrobię rzeczy, że niech to tonie, po mnie choćby i potop. Jestem głęboko przekonany, że ci ludzie za nic mają Polskę.
Mówię to zupełnie otwarcie, bo patrząc na to, co robią, absolutnie nie mam żadnych złudzeń, że ludzie, którzy obecnie rządzą Polską, nie interesują się polską racją stanu.
To tak dumnie brzmi "polska racja stanu", nie interesują się po prostu tym, co będzie się działo z Polską za parę lat, ich interesuje tylko jedno – trzymać się jak najdłużej władzy, a jak ją oddadzą, to choćby to była spalona ziemia, ale jeszcze rok, jeszcze dwa, jeszcze można jakiś interes zrobić, jeszcze można lasy państwowe sprzedać, bo już wszystko zostało sprzedane, a teraz jeszcze lasy chcą sprzedać.
Podam taki przykład, kto w Polsce robi dzisiaj interesy? Ja to mówiłem otwarcie na spotkaniu, napisałem to w książce, ja mówię tylko rzeczy, które można udowodnić.
Dwie wielkie inwestycje w Warszawie, największe ostatnich lat, Stadion Narodowy i budowa mostu Północnego, czyli mostu wysuniętego najbardziej na północ, najdłuższego mostu w Warszawie. Dostała to firma Aqua, firma Aqua to jest firma, w której jest cała masa pułkowników, generałów Wojskowych Służb Wewnętrznych, później Wojskowych Służb Informacyjnych. Udziałowcem tej firmy był m.in. mój informator Aleksander L. Tam jest cała armia tego typu ludzi.
Stadion Narodowy, najdroższy stadion świata, grubo ponad miliard. Most Północny tak samo, grubo ponad miliard. Autostrady też dostają ludzie z klucza. Oni potem dają podwykonawcom, ci podwykonawcy jeszcze podwykonawcom i dopiero gdzieś tam na końcu jakaś firma ma to wykonać za powiedzmy 20 proc. środków.
– Tak jest w krajach Trzeciego Świata.
– Tak się to odbywa w Polsce. Więc dochodzi do takich paradoksów, ja to opisywałem na przykładzie jednej spółki.
Są pewni ludzie, którzy mogą w Polsce robić interesy na niebywałą skalę. Wychodzę po swoim załamaniu ze szpitala, gdzie byłem trzy miesiące, i na mnie czeka chyba sześć pozwów, między innymi od firmy, która się nazywa Megagaz.
Ta firma się mieściła w mniejszym pomieszczeniu niż to, w którym jesteśmy. Tę firmę założyło paru pułkowników, generałów Wojskowych Służb Informacyjnych i SB, m.in. pan admirał Waga, m.in. były opozycjonista pan Andrzej Celiński, działacz Solidarności.
Oprócz tych ludzi syn ministra ówczesnego SLD Jan Michał Piłat, oprócz niego Roman Kurnik.
– Czy to nie jest wszystko efekt Magdalenki, czy nie jest to efekt dogadania się?
– Ja tylko dokończę, bo to jest bardzo ciekawa firma. Paru ludzi umawia się, żeby zrobić interes. Zakładają firmę Megagaz, firmę bez żadnego doświadczenia.
Startują do przetargu na miliard złotych na budowę trzeciej nitki rurociągu naftowego Przyjaźń. Wygrywają ten przetarg, zaczynają budować przez sieć podwykonawców. Ale że pieniądze zagrabili, nie starcza na budowę. Inwestycja kończy się rurą w lesie. Ponad pół miliarda zdołali już sprzeniewierzyć.
Zaczynam o tym pisać jako jedyny dziennikarz, oni się mnie nie czepiają. Piszę o tym w roku 2004.
Dopiero w 2008, gdy ABW się za mnie wzięło, oni wytaczają mi procesy. Ja nie mam dokumentów, bo oni mi wszystko zabrali, chcą mnie zniszczyć. Później się okazało, w roku 2010, że napisałem prawdę i tylko prawdę. Wie pan, jaka spotkała ich kara za sprzeniewierzenie, w sumie 700 milionów z miliarda zostało zmarnowane? Dla człowieka, który stał na szczycie tej piramidy, dwa lata w zawieszeniu. Czyli za kradzież 700 milionów zł, bo tak to trzeba nazwać, nie przesiedział nawet jednego dnia!
– Stąd było moje pytanie o Pana doświadczenia z sądami, bo te sądy właśnie na telefon, tak działają, są w ramach całego oligarchicznego układu, który w Polsce funkcjonuje od czasów Magdalenki, kiedy część WSW dogadała się z ludźmi tzw. opozycji, czyli ze swoją własną agenturą...
– Na pewno zna pan taką postać jak ks. Stanisław Małkowski, z którym mam zaszczyt się przyjaźnić od wielu lat, jest przyjacielem mojego domu, wspaniały kapłan.
W jednej z telewizji, w której byliśmy razem, zadano mu pytanie – kiedy jeszcze zadawano takie pytania, parę lat temu, dzisiaj już nikt o to nie pyta, nie ma takiej telewizji poza Telewizją Trwam, gdzie można by zadać takie pytanie – jak ksiądz wytłumaczy, dlaczego tak się dzieje.
A on na to odpowiedział tymi słowami: bo na Węgrzech, w Rumunii, w Niemczech, w Czechach, Słowacji, wszędzie komunistów od władzy odsuwano, a u nas się z nimi dogadano. I to jest całe clou. Na bazie tego dogadania było, że pewnych tematów się nie rusza, nie rusza się takich tematów jak zbrodnia na ks. Jerzym, nie rusza się wielu innych, nie rozliczamy tego. Natomiast wy macie to poletko, a agentura, esbecja, w III RP w tej chwili czuje się jak ryba w wodzie.
– Panie Wojciechu, czy warto było to wszystko robić? "Ziemia rodzi", rodzą się nowe pokolenia ludzi, ludzi, którzy wyrośli już w latach 90. Oni powinni być zainteresowani prawdą, oni powinni być zainteresowani swoim państwem, swoją gminą, miastem, tym żeby tam było sprawiedliwiej, żeby to było dobrze urządzone.
Czy Pana słowa, Pana narażanie się, Pana działalność trafiała na jakiś podatny grunt? Czy Pan miał oddźwięk? Czy też może ludzie są już zmęczeni tzw. aferami i reagują na to obojętnością?
– Powiem panu tak. Bardzo trudne pytanie, sam się nad tym pytaniem wiele razy zastanawiałem, czy było warto, i tak do końca nie umiem na nie odpowiedzieć.
Z jednej strony, jak patrzyłem na łzy moich dzieci, na załamanie mojej żony, ja sam przeżyłem głębokie załamanie, jak to wszystko się stało, to tak naprawdę myślę, że część odpowiedzi powinna brzmieć: nic nie jest warte tego, żeby narażać swoją rodzinę, żeby narażać swoje dzieci, narażać swoją żonę, a ja to zrobiłem.
Więc z tej perspektywy nie było warto. Ale z drugiej strony – miałem całkiem niedawno takie spotkanie, bo jeżdżę po Polsce na różne spotkania z moimi książkami, i podszedł do mnie taki chłopak, może 19, może 20 lat, taki student, po spotkaniu – rzecz się działa w Bydgoszczy – i mi mówi: panie Wojtku, przeczytałem pana książkę "Z mocy bezprawia" i po raz pierwszy od kilku lat poszedłem do kościoła, wyspowiadałem się, wróciłem do Boga. Dziękuję panu za tę książkę, dziękuję za to, co pan zrobił, jestem z panem.
Jedno spotkanie, ktoś mógłby powiedzieć bez znaczenia, ale ten chłopak do mnie podszedł. Nie wiem, ilu innym ludziom ta moja praca w jakiś sposób pomogła. Jeżeli takich ludzi było choć kilku, to już odpowiedź na pytanie, czy było warto, już nie jest taka jednoznaczna. Jeżeli takich ludzi było więcej jak ten chłopak, no to może właśnie było warto. Bo tak naprawdę ja coś zasiałem i nie wiem, jaki będzie z mojej pracy plon.
Może się okazać, że żaden, że cała moja praca poszła na marne, że tylko naraziłem na cierpienie żonę, dzieci i że tak naprawdę trzeba było się w to nie mieszać, trzeba było sobie spokojnie żyć. Nie miałbym dziś problemów, żyłbym sobie być może spokojniej i wygodniej, tak jak moich wielu kolegów, którzy byli kiedyś dziennikarzami, a w pewnym momencie założyli firmy public relations po to, by za gigantyczne pieniądze bronić tych, których kiedyś opisywali.
Tak np. zrobiło dwóch świetnych, kapitalnych dziennikarzy, którzy w latach 90. opisali aferę w Cetniewie z Kwaśniewskim, Jacek Łęski i Rafał Kasprów. Jacek Łęski jest piarowcem Donbasu, Rafał Kasprów jest piarowcem wielu innych firm, założonych przez ludzi, których kiedyś opisywał. Ale zarabiają tyle, ile ja w życiu nie będę zarabiał.
– Może to jest tak, że dziennikarzem śledczym można być tylko w okresie, kiedy – jak Pan powiedział – nie ma się wystarczającej wyobraźni, żeby sobie wyobrazić, jakie są zagrożenia. Z drugiej strony, cóż jest warte życie, czy praca w ogóle, bez zabiegania o prawdę; w końcu wszyscy umieramy i to, że Pan naraża swoją rodzinę czy dzieci – każdy żołnierz to robi, idąc walczyć za słuszną sprawę i być może Pana poświęcenie, tak jak Pan mówi, wyda właśnie ten owoc, że ktoś się zdecyduje Pana naśladować, że ktoś się nie zgodzi na zło. Bo ta sytuacja, która jest w Polsce, jest dlatego, że ludzie się zgadzają na zło, że uważają, że nie może być inaczej.
– No więc takie myślenie, jak pan teraz mówi, też mi towarzyszy, że jak by pan popatrzył tylko na cierpienie bliskich, to że nie było warto, ale że jak ileś osób zrobi, co do nich należy, może takich osób będą tysiące, to musi zakiełkować. Ja sam nic nie zrobię, bo ja jestem pyłek, ale jak takich pyłków będzie ileś tysięcy, to już coś może się dobrego stać. Więc na pytanie, czy było warto, odpowiem: chcę wierzyć, że było warto.
– Czy Pan wróci do zawodu, bo Pan jest w tej chwili dziennikarzem, wydaje tygodnik, pisze, ale czy można żyć bez tej adrenaliny, bez tego posłannictwa, bez tego poczucia misji, które Panu w pewnym momencie zaczęło przecież towarzyszyć?
– Powiem tak. Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Bo z jednej strony, wydawało mi się, że robię coś, co trzeba robić, z drugiej strony, my wszyscy przeszliśmy przez jakieś przedpiekle, nie chcę używać wielkich słów, ale rzeczywiście zostaliśmy zaszczuci.
Od kilku lat jestem na takim poboczu głównego nurtu dziennikarstwa, dlatego że po tym wszystkim, co się stało, co przeżyła moja rodzina, ja po prostu chciałem być bliżej niej. Wróciłem do Białej Podlaskiej, tam prowadzę regionalny tygodnik, mam audycję w radiu Wnet, ale to cały czas nie jest to dziennikarstwo, które uprawiałem przez wszystkie lata. W najbliższym czasie musi mi wystarczyć pisanie książek z okresu dziennikarstwa śledczego. Tej jesieni wydam dwie, jedna wyjdzie w październiku, druga w grudniu. Więc to jest taka forma, która pozwala mi na pisanie o bardzo trudnych sprawach, śledczych sprawach, a jednocześnie nieoddalanie się od rodziny. Bo ja przez całe lata funkcjonowałem tak, że moja rodzina mieszkała w Białej Podlaskiej, ja wyjeżdżałem w poniedziałek do Warszawy i wracałem w piątek.
– Był Pan takim weekendowym ojcem...
– Tak. I po tym wszystkim, co się stało, obiecałem rodzinie, że będziemy bliżej siebie.
– A jakie były naciski na Pana, jeżeli Pan w skrócie może o nich mówić, jeżeli można o tym mówić? Co Panu zrobiono, co zrobiono Pana rodzinie?
– To jest bardzo długa opowieść, spróbuję to opowiedzieć w pigułce, bo wiem, że tego nie da się opisać. To były takie naciski, które zaczęły się od tego, że próbowano mnie wsadzić do więzienia. Przeszliśmy kilkakrotne, dogłębne kontrole. Skontrolowano nam wszystko, co się tylko dało, Urząd Skarbowy, tak skrupulatnie, i to dwukrotnie w ciągu dwóch miesięcy, na zasadzie, że zrobiono kontrolę źle. Skontrolowano wszystkie moje kontrakty telewizyjne, przesłuchano wszystkich moich współpracowników, niekiedy w sposób zawoalowany im grożąc. Szukano na mnie wszystkich możliwych haków, próbowano stawiać mi zarzuty także w innych sprawach. Próbowano ze mnie zrobić nie przestępcę, wielokrotnego przestępcę. Rozpuszczono poprzez tzw. czarny piar plotki na mój temat. Byłem chyba już wszystkim, nie byłem tylko pedofilem, poza tym to byłem już wszystkim, współpracownikiem bin Ladena, wszystkie przestępstwa, wszystkie łotrostwa przypisano mi.
To się robi na zasadzie takich informacji gdzieś tam rzucanych pobocznie, które potem żyją swoim życiem. Więc próbowano zdezawuować nas totalnie, na wszystkie sposoby. To się cały czas dzieje, to się wcale nie skończyło. Zastraszano moją żonę poprzez jakieś anonimowe telefony, listy.
Był czas, gdy moja najstarsza córka bała się chodzić do szkoły, bo my byliśmy przez długi czas obserwowani, i to obserwowani tak, żebyśmy wiedzieli, że jesteśmy obserwowani. Jak na przykład szliśmy gdzieś w jakieś miejsce publiczne, do restauracji, naprzeciwko nas siada dwóch panów w garniturze, którzy piją przez godzinę kawę i się nie odzywają do siebie ani słowem.
Wiadomo, że tak się nie robi obserwacji, obserwację robi się tak, żeby ktoś nie wiedział, że jest obserwowany. A u nas to robiono tak, żebyśmy czuli na sobie, patrzymy wam na ręce, bójcie się.
Jak jeszcze mieszkaliśmy w mieszkaniu – mieszkaliśmy na pierwszym piętrze – na dole był domofon, więc dzwoniono na ten domofon, funkcjonariusze ABW dzwonili, nie do nas, dzwonili do sąsiadów: Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, idziemy do państwa Sumlińskich, proszę otwierać.
O godzinie szóstej rano. Cały blok wiedział, że znowu ABW przyjechało do nas. Po tym jak dostali się na klatkę, to dopiero do nas pukali do drzwi. I robili to tylko po to, żeby np. dostarczyć mi wezwanie. Mogli to zrobić przez listonosza, ale chodziło to, żeby była taka forma udręczenia.
Znowu szósta rano, znowu przychodzą, żebyśmy znowu myśleli, że może przyjdą mnie aresztować, żeby znowu ten stres wyzwolić. Takie sytuacje się powtarzały wielokrotnie przez długi czas.
Na dłuższą metę to wszystko, te oskarżycielskie artykuły nieprawdziwe, te informacje, te rozpuszczane plotki bez autora, te wszystkie kontrole, to ciągłe widmo, że dorzucą mi jakieś nowe zarzuty karne nie wiadomo za co, to powodowało, że – jakby mnie pan poznał pięć lat temu, ja byłem brunetem. Osiwiałem w ciągu kilku tygodni.
Moja żona przez długi czas była na środkach psychotropowych. Myśmy zwątpili – szumnie to nazwę – w państwo.
– Myślę, że Państwo odkryli tę prawdę, którą teraz coraz więcej Polaków odkrywa, patrząc na to, co się w Polsce dzieje, patrząc na pokłosie katastrofy smoleńskiej, patrząc teraz na to wszystko. To państwo jest zawłaszczone przez tych ludzi, z którymi miał Pan nieprzyjemność styczności.
– Dokładnie tak jest. My zawsze 1 sierpnia chodziliśmy na Powązki, tam gdzie powstańców jest najwięcej – mi bardzo zależało, żeby dzieci poznawały tych powstańców, póki jeszcze są. Oni zawsze byli chętni do rozmowy i wspominali itd. Zawsze mówiłem moim dzieciom, że sobie nie wyobrażam, żebyście mieszkały gdziekolwiek indziej niż w Polsce, a po tym wszystkim córka mnie zapytała, najstarsza córka, bo ja mam czwórkę dzieci, najstarsza ma 16 lat, najmłodszy dwa i pół roku.
Powiedziałem najstarszej córce, i zresztą generalnie wszystkim dzieciom, uczcie się dzieci języków obcych. Tak im powiedziałem. Bo myślę sobie, że ja już chyba jestem za stary na to, za bardzo wsiąkłem w pewne rzeczy. Wiadomo, że wyjechać człowiekowi w moim wieku nie jest łatwo, tym bardziej że mam jeszcze dużo spraw do uporządkowania. Ale moje dzieci... Nie wiem, czy chcę, żeby mieszkały w Polsce, nie wiem. Na pewno nie w takiej Polsce, bo to nie jest moja Polska. To jest Polska ludzi, którzy ją zawłaszczyli, zniszczyli.
– No ale czy właśnie nie trzeba tego kraju odbić po prostu, czy da się odbić, czy sądząc po tym układzie, którego Pan był świadkiem, jest taka siła, żeby ulica, ludzie odbili swój kraj?
– Wie pan, cały czas mam nadzieję, że tak. Gdyby tej nadziei w ogóle nie było, to naprawdę bym się już załamał. Paradoksalnie, po tych wszystkich trudnych dla mnie chwilach poznałem dużo dobrych ludzi, których wcześniej nie znałem, którzy okazali wsparcie, życzliwość. Choćby to że tu jestem. Przecież państwo Kardynał nie byli moimi znajomymi wcześniej, myśmy się nie znali. Na jednym ze spotkań podeszła pani, czybym zgodził się przyjechać do Kanady, opowiedzieć o tym wszystkim. Jestem w tej chwili w mieszkaniu ludzi, których parę dni temu jeszcze nie znałem, a oni mnie ugościli jak przyjaciela. Na mojej drodze spotkałem wiele takich życzliwych osób.
– Czy to właśnie nie w ten sposób należy odbudowywać solidarność narodową, więzi narodowe, które zostały zniszczone?
– Więc to przywraca nadzieję, bo państwo Kardynał mnie tu zaprosili i okazali taką przyjaźń i wielką gościnę jak najbliższemu przyjacielowi, ale poznałem też sporo takich osób w Polsce, naprawdę życzliwych i wspaniałych, i to przywraca nadzieję. Z drugiej strony, mam wrażenie, że wiele osób w Polsce wciąż śpi w letargu. Bo jak czasami z kimś rozmawiam, to mam wrażenie, że wielu ludzi nie widzi rzeczy oczywistych.
Jak już brakuje argumentów, i mówię: zobacz, co oni zrobili, i to zawłaszczyli, to sprzedali, tu oszukali, tu nie dotrzymali obietnic, tu zniszczyli ludzi, więc jak ty możesz mówić, że oni dobrze rządzą Polską. Jak już nie ma żadnych argumentów, to czasami słyszę taki argument: fakt, nie rządzą dobrze, ale gdyby rządził Kaczyński, oj, to ten by doprowadził Polskę, to już by była tragedia.
– To jest efekt prania mózgów, efekt działania środków przekazu, które nie są polskie.
– Dokładnie tak jest. Ludziom zrobiono tak totalne pranie mózgu, że taka afera, jak z tym sędzią – myślę – w większości państw demokratycznych spowodowałaby tak potężne trzęsienie ziemi, że nawet doszłoby do załamania rządu.
– Minister sprawiedliwości powinien podać się do dymisji, może premier powinien podać się do dymisji, a przynajmniej powinno być głosowanie nad wotum zaufania.
– Dokładnie, bo to godzi w podstawy demokracji. Jeżeli sędzia sądu okręgowego, nie byle jaki sędzia, tylko ważny sędzia w ważnym mieście staje na baczność przed asystentem asystenta premiera i wykazuje pewną gotowość na pytanie, czy pan jest pewny tych sędziów – proszę się nie martwić. To znaczy, że ta demokracja tak naprawdę nie istnieje. A co się stało w Polsce? Z Kanady to obserwuję. To już tak naprawdę jest wyciszone. Gdzieś tam jeszcze ktoś o tym wspomni, ale czy rząd się zatrząsł?
– Bo nie ma dziennikarzy, są piarowcy.
– Dokładnie tak. Minister sprawiedliwości się zmienił? Nie. Podejrzewam, że nawet ten sędzia się nie zmieni, będzie tam, gdzie jest.
– Dziękuję bardzo za rozmowę.
Rozmawiał Andrzej Kumor
Mississauga
http://www.goniec24.com/wywiady-gonca?start=224#sigProId1f89ff0337
W końcu sierpnia gościliśmy w Kanadzie ks. Marka Siekierkę, katolickiego misjonarza z Kamerunu. Ks. Marek znany jest wielu osobom w Toronto i Mississaudze, które zaangażowały się w pomoc jego dziełu misyjnemu, zwłaszcza sponsorując edukację dzieci pozostających pod opieką misji. Krótko przed jego wyjazdem udało nam się przeprowadzić z nim krótką rozmowę.
Ks. Marek Siekierko jest kapłanem diecezjalnym z diecezji drohiczyńskiej nad Bugiem. Ponieważ w większości przypadków spotykamy się z misjonarzami należącymi do wspólnot zakonnych, gdzie misje wpisane są w ich charyzmat, zapytaliśmy ks. Marka, jaka była jego droga do pracy misyjnej jako księdza diecezjalnego.
Ks. Marek Siekierko: Zacznijmy może od duchowej strony tej decyzji, która polega na tym, że w powołaniu kapłańskim odczuwa się jeszcze szczególne powołanie, które nazywa się powołaniem misyjnym. Jest to taki dodatkowy głos Boży, który skłania do podjęcia decyzji, aby pracować na misjach. Ja osobiście dziękuję Panu Bogu, że to się stało dosyć wcześnie, bo jeszcze jak byłem w seminarium, miałem wielkie pragnienie wyjechania na misje. Kontynent, jaki sobie wtedy wybrałem w marzeniach, to była wyłącznie Afryka. Pragnienie to dojrzewało, a jego owocem była konkretna decyzja przedstawiona własnemu księdzu biskupowi, że chcę wyjechać na misję. Ksiądz biskup po długich rozważaniach zgodził się na mój wyjazd.
Dla księży pragnących wyjechać na misje istnieje specjalny program przygotowawczy w Warszawie, który trwa rok, ze szczególnym naciskiem na język kraju, do którego się jedzie. Chodzi oczywiście o język oficjalny, a nie narzecze, których np. w Kamerunie jest ponad 250.
Moja droga misyjna była nieco inna, gdyż nie byłem w centrum przygotowawczym, ale miałem szczęście przygotowywać się w międzynarodowej grupie misjonarzy-kombonianów, którzy są nastawieni tylko na działalność misyjną w Afryce.
Moje przygotowania zaczynałem od Włoch, następnie były dwa etapy przygotowań we Francji. Po przygotowaniach we Francji, przełożeni zadecydowali, że tym pierwszym moim krajem misyjnym będzie Czad. Sam nie wybierałem kraju misyjnego. Czad, północny sąsiad Kamerunu, jest krajem muzułmańskim w ponad 90 procentach. Kościół katolicki, kiedy tam przybyłem, miał zaledwie 50 lat, a więc był kościołem bardzo młodym. Trzeba było w wielu przypadkach zaczynać pracę ewangelizacyjną od absolutnych podstaw.
Była to dla mnie solidna zaprawa misyjna, tym bardziej że toczyła się wtedy wojna domowa i każdy dzień był niepewny. Niebezpieczeństwo utraty życia czyhało na każdym kroku. Walki toczyły się również na terenie mojej misji i byłem świadkiem palących się wsi i innych okrucieństw wojennych. Wielokrotnie trzeba było szukać rannych w sawannie i w buszu. Wiązało się to z ogromnym ryzykiem, ale jednocześnie stanowiło dla mnie wyzwanie, aby nie pozostawiać tych ludzi bez otuchy i być pasterzem do końca.
Wojciech Porowski: Jak długo przebywał Ksiądz w Czadzie i w jakich okolicznościach znalazł się Ksiądz w Kamerunie?
Ks. M.S.: W Czadzie nie byłem zbyt długo, bo tylko dwa lata. Warto wspomnieć, że gdy przybyłem do Czadu, byłem tam pierwszym misjonarzem Polakiem. Natomiast gdy decyzją przełożonych zostałem przeniesiony do Kamerunu, w diecezji na południu, gdzie pracuję, zastałem wielu misjonarzy polskich, którzy pracują tam już od wielu lat. Gdy tam przybyłem, misjonarzy białych było więcej niż rodzimych. Po wszystkich tych latach proporcje się odwróciły i obecnie w mojej diecezji jestem jedynym białym kapłanem, nie mówiąc już, że jedynym Polakiem.
W.P.: Znaczy to, że pozostali kapłani rekrutują się już z ludności miejscowej?
Ks. M.S.: Oczywiście. Mamy bardzo wiele powołań. Jeśli mogę się pochwalić – w czasie mojej pracy misyjnej w misji Misimi, tam gdzie pracuję na południu Kamerunu, przy wspólnym wysiłku, do kapłaństwa doszło dwóch księży. Dwóch następnych jest już diakonami i zostaną wyświęceni jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Z tej perspektywy widać, jak potrzebna jest to praca i jakie piękne owoce przynosi. Tym bardziej że była to ewangelizacja od zupełnych podstaw, gdyż misja, w której jestem, przedtem nie istniała. Trzeba ją było dopiero założyć.
W.P.: Wyobrażam sobie, że na początku nie było łatwo.
Ks. M.S.: Na początku nie było kompletnie nic, tylko dżungla. Zjawiłem się tam jedynie z torbą podróżną wśród nieznajomych ludzi. Nie był to zresztą żaden przymus, że muszę tam zostać. Była to moja suwerenna decyzja, zgodna z Bożą podpowiedzią, że skoro już wybrałem drogę misyjną, nie można stawiać Panu Bogu warunków. Jest to powołanie, którego bym dzisiaj nie zamienił na inne.
Dla ludzi, do których przybyłem, założenie misji również stanowiło pewne wyzwanie, jako że sami mieli bardzo niewiele. Zorganizowanie najprostszych sprzętów stanowiło poważny problem. Zamieszkałem na początku w jakiejś opuszczonej, starej chacie, we wiosce, gdzie też kiedyś ktoś chciał założyć misję, ale wtedy nic z tego nie wyszło. Mieszkańcy natomiast przyjęli mnie niezwykle życzliwie z wielką otwartością. Angażowali się niezwykle mocno przez te lata i wspólnym wysiłkiem oraz dzięki pomocy z zewnątrz udało nam się wybudować kościół, skromny wprawdzie, ale wystarczający na nasze warunki, salę spotkań, a także kuchnię wiejską. A wszystko to przy pomocy wielu ofiarnych ludzi, zwłaszcza z Kanady. Niech mi będzie wolno wspomnieć w tym miejscu Państwa Mikołajczyków, którzy mnie tu do Kanady zaprosili i z których gościny korzystam.
Chciałbym również serdecznie podziękować wszystkim kapłanom, księżom proboszczom, począwszy od kościoła Chrystusa Króla, poprzez kościół św. Kazimierza, po kościół św. Maksymiliana Kolbe, za serdeczne i pełne zrozumienia przyjęcie, które mi zgotowali. Wielkie Bóg zapłać. Spotkałem tutaj wielu, wielu ludzi dobrej woli, otwartych i życzliwych, dzięki których pomocy mogę spełniać marzenie, zwłaszcza dzieci, marzenie zupełnie podstawowe, którego my syci, nawet nie jesteśmy w stanie pojąć. Marzenie, aby codziennie mieć co jeść. Aby przeżyć dzień bez uczucia głodu.
Inna akcja, którą prowadzimy, ma umożliwić dzieciom pójście do szkoły. Opiera się ona na opłaceniu dziecku czesnego przez osoby, które są w tę akcję zaangażowane.
W.P.: Jaki obszar obejmuje misja, którą Ksiądz prowadzi, i jak wygląda praca duszpasterska na takim obszarze?
Ks. M.S.: W skład misji wchodzi jedenaście wiosek, w każdej wiosce jest kaplica. Odległości już nie są tak ogromne jak kiedyś, gdyż jak już powiedziałem, mamy liczne powołania i dzięki temu wzrosła gęstość ośrodków misyjnych. Odległość przeciętna od centrum do poszczególnych wiosek to nie więcej niż ok. 30 km. Do wiosek nie jedzie się w każdą niedzielę. Objazdy wiosek zaplanowane są na ok. dwóch do trzech razy do roku. Jedzie się wtedy na cały dzień i załatwia wszystkie sprawy duszpasterskie. Do takich objazdów wykorzystuje się porę suchą, gdyż w porze deszczowej dotarcie gdziekolwiek ze względu na kiepskie drogi jest niemal niemożliwe.
Za to na wielkie święta mieszkańcy wiosek schodzą się do kościoła.
Oczywiście jeden człowiek nie jest w stanie wszystkich tych spraw ogarnąć, dlatego też ważną rolę odgrywają katecheci, bez których pomocy praca na misji byłaby niemożliwa. W każdej wiosce mamy przynajmniej trzech katechetów – jedną katechetkę, zajmującą się dziećmi, przygotowującą dzieci do chrztu, pierwszej komunii czy bierzmowania, i dwóch katechetów mających pod opieką dorosłych.
Dodatkową rolą katechetów jest także ułatwianie porozumienia się w lokalnym dialekcie. Gdy idzie o sprawy językowe, to liturgię i wszystkie sakramenty sprawuję w ich najbardziej popularnym narzeczu – eundo.
W.P.: Na zakończenie naszej krótkiej rozmowy chciałbym Księdzu serdecznie podziękować za spotkanie i przybliżenie nam spraw misji. Pozostaje tylko życzyć Księdzu przede wszystkim dużo zdrowia, jako że w tamtym klimacie to niezwykle ważne, wielu łask Bożych oraz wielu duchowych owoców wśród ludzi, z którymi Ksiądz pracuje, a nam tu wszystkim poczucia solidarności z naszymi misjonarzami, abyśmy chętnie wspierali ich modlitwą i ofiarą. Szczęść Boże.
Ks. M.S.: Szczęść Boże i jeszcze raz wielkie Bóg zapłać wszystkim wspierającym misje zarówno afrykańskie, jak i na innych kontynentach.
PS Wszelką pomoc dla misji ks. Marka prosimy kierować na adres: Fundacja Charytatywna Kongresu Polonii Kanadyjskiej, 28 Roncesvalles Ave., Toronto, ON M6R 2M4 z dopiskiem na czeku 24583 Kamerun. Wszelkich innych informacji udzielą Państwo Wiesława i Piotr Mikołajczyk (Mississauga), tel. 905-277-2759.
Premiera nowego programu IN[kul’tura] już w sobotę, 6 października 2012, o godz. 19.00 na OMNI.
IN[kul’tura] to nowy, cotygodniowy magazyn w języku polskim.
IN[kul’tura] będzie poszukiwaniem niezwykłości w codzienności, będzie wsłuchaniem się w opowieści i dyskusją o wspólnych sprawach. Film, słowo pisane, sztuka i muzyka poprowadzą widzów tam, gdzie powstaje kultura, tam gdzie określa naszą tożsamość i stawia przed nami zwierciadło. Kultura zawierająca więcej niż rozrywkę, będąca więcej niż dodatkiem.
IN[kul’tura] to polska historia, język i zwyczaj. To, czym się różnimy. Program będzie również dostępny w sieci...
Program przygotują i poprowadzą znane już z "Na luzie" i "Z ukosa" Agnieszka Kiesz, Ada Mlostek, Irmina Somers i Ania Piszczkiewicz.
W nowej formule "nie zmieścili się" Wojciech Śniegowski i Agata Pilitowska.
•••
Z producentem Dariuszem Bareckim o nowym polskim programie na kanale OMNI rozmawia Andrzej Kumor.
– Jaki będzie format nowego programu?
– Jest to jednogodzinny program, którego formuła jest rezultatem sondażu przeprowadzonego przez stację po tym, jak zlikwidowano wcześniejsze programy polskie.
– Program nazywa się in-kultura, dlaczego? Dlaczego tak, a nie, na przykład ,"Kalejdoskop polski"?
– Tłumacząc to trochę na około, wynik sondażu nasunął nam pomysł, że jest zapotrzebowanie na rzeczy, które dotyczą nas samych; w jaki sposób i gdzie żyjemy. Obejmuje to szerokie spektrum tematów.
Szliśmy drogą eliminacji od rzeczy, na które nie ma zapotrzebowania, które nie mieszczą się w nowym modelu mediów czy telewizji. Bo cały ten pejzaż medialny zmienia się z roku na rok. I tak, na przykład, okazuje się, że w cotygodniowym magazynie wiadomości nie są już tak ważnym elementem jak były 10 lat temu. Dyskusje nie są tak śledzone jak kiedyś, dlatego że ludzie korzystają z Internetu czy 50 innych kanałów telewizyjnych.
To, co w naszym przypadku jest unikalne, to właśnie nasze środowisko, nasz sposób widzenia świata.
– Będziecie pokazywać sprawy lokalne?
– Lokalne tutaj i te, które mają na nas wpływ z Polski, ale też z innych zakątków świata – to w jaki sposób kształtujemy nasz światopogląd. Żeby uniknąć formatu nadmiernie publicystycznego, który w jednej godzinie trudno zrobić atrakcyjnie, chociażby wizualnie.
Drogą eliminacji doszliśmy do czegoś, co miałoby szukać odpowiedzi na pytanie, co to jest kultura. Okazuje się, że kultura to nie jest definicja rozrywki, sztuki jako takiej, czy literatury; kultura to jest wszystko, co robimy.
Kultura to definicja, przy pomocy której określamy, czym się różnimy od innej osoby, innej grupy; to jest nasza tożsamość. Czyli kultura jest słowem równoważnym słowu toż-samość.
Ciekawe jest to, że kultura zawiera wszystkie dobre rzeczy, którymi chcemy się pochwalić, ale kultura zawiera też te rzeczy, które idą w parze z tymi szlachetnymi, a które są problematyczne czy dyskusyjne.
Kulturą jest zwykła praca, ale kulturą jest przeżycie, sposób, w jaki sobie radzimy z tragedią, w jaki dzielimy się mądrością. To jest część kultury.
– Kto będzie przygotowywał program, czy będą to osoby, które znamy z poprzednich programów polskich? Rozumiem, że ty jesteś główną osobą odpowiedzialną?
– Pracuję przy różnych programach, ale najbardziej leży mi na sercu polski program, bo jakże mogło być inaczej. Osoby, które pracują w nowym programie, były w poprzednim składzie. Zostały dobrane do tego, co nam zlecono.
Zobaczymy prawie te same twarze. Do grupy, która tworzyła "Na luzie", przybędzie Agnieszka Kiesz, która wniesie bardziej publicystyczny element, jaki mieliśmy w programie "Z ukosa".
Będziemy starali się zmieniać elementy programu i zmieniać osoby, które będą ich autorami. Będzie to wizualnie inny program.Tematy będą oscylowały...
Zdradzę, że pierwszy program będzie poświęcony w znacznej części polskiemu filmowi. Skończył się właśnie festiwal TIFF, który miał kilka polskich premier. Bardzo dobrych premier. Nie będzie to program o filmie, festiwalu, jako wydarzeniu, czerwony dywan, gwiazdy i tak dalej, ale chodzi o tematy, które ci filmowcy poruszają. Na przykład Andrzej Jakimowski zrobił film o ludziach niewidomych, który dzieje się w Portugalii, grają portugalscy aktorzy, jest to film zrobiony po angielsku. Można powiedzieć, to nie jest polski film, jest to temat widziany oczami polskiego reżysera – bardzo przejmujący obraz. Mamy coraz więcej właśnie takich koprodukcji czy produkcji za granicą. Coraz więcej reżyserów robi to, co Agnieszka Holland robiła od lat, co robił Roman Polański.
– Rozumiem, że to jest kultura z wyższej półki, a co z programami tożsamościowymi, o naszej historii, programami czy filmami, jakie przygotowuje na przykład IPN, które drugiemu czy trzeciemu pokoleniu Polaków pokazują, "skąd Polacy się wzięli, skąd przychodzą" – że tak to ujmę, pokazują naszą tożsamość?
– To jest kolejny ważny temat, o który chcielibyśmy zahaczyć. Programy będą tematyczne tylko ze względu na to, że jakiś temat przeważa w danym czasie, w danym tygodniu.
W naszym rozumieniu wszystko jest kulturą; praca w hucie jest kulturą, życie spędzone na roli jest kulturą. Ktoś kto ma warsztat czy wózek z hot dogami to też jest treść kultury i będziemy się starali do takich ludzi dotrzeć i ich zauważyć. Absolutnie nie ograniczać się do sławnych, znanych i takich, którzy są za cokolwiek podziwiani.
– Zacząłeś mówić o modułach programu, czy jest stała ramówka, od czego program będzie się zaczynał?
– To jest pierwsza rzecz, na którą zwróciliśmy uwagę. Powtarzalność, wchodzenie w rutynę nie jest odpowiednim podejściem. Tak jak zmienia się rzeczywistość, tak jak zmieniają się tematy, które się pojawiają, tak powinno zmieniać się zwracanie naszej uwagi na te tematy. Program będzie miał siedem segmentów. Będzie w nim kilka stałych elementów. Będą – wiadomo – rzeczy z naszego podwórka, będą ciekawostki z Polski, będzie jakiś tam teledysk, jakiś lżejszy element.
– Kto za to wszystko płaci, skąd pieniądze? Będą reklamy?
– To jest podstawa, i bez tego nie byłoby tego programu. Na tej podstawie są tutaj podejmowane decyzje. Jeżeli program zarabia, to istnieje, jeżeli nie zarabia, to go nie ma. Telewizja jest rzeczą kosztowną w produkcji. Reklamy, jak było poprzednio, tak i będą teraz.
Być może niektóre osoby tego nie wiedzą, a spotkałem się z przekonaniem, że nasza stacja dostaje finansowanie rządowe czy jakieś ulgi podatkowe. Nie ma nic takiego! Jest to po prostu okręt, który musi być szczelny, aby sam mógł pływać.
– Program finansowany jest w ramach koncernu Rogers?
– Nie jest finansowany; on musi na siebie zarabiać. Każdy program zależy od tego, jaka jest oglądalność, jakie jest zainteresowanie reklamodawców reklamowaniem się w polskim środowisku.
W tej chwili dla reklamodawców spoza środowiska polskiego jest to jedyny wehikuł, w którym mogą się ogłaszać, i muszę powiedzieć, że w tej chwili jest większe zainteresowanie spoza środowiska polonijnego. To trochę przykre, bo chodzi o to, byśmy to robili wspólnym wysiłkiem.
Na przykład magazyn "Na luzie", który już nie istnieje w tej chwili, w dużej części był finansowany przez reklamodawców, którym podobała się formuła; którzy może nie rozumieli języka i nie wiedzieli, o czym jest program, ale patrząc na niego, mówili, OK, to jest program, gdzie mogę włożyć swoją reklamę.
– Rynek etniczny jest doceniany przez ogłoszeniodawców?
– Absolutnie, to jest oczywiste, ale wybierają sobie te programy, które uważają, że będą dobrym nośnikiem.
– Kiedy zaczynacie?
– 6 października wieczorem.
– Będzie jakaś wielka inauguracja?
– Nie, po prostu od razu bierzemy się do roboty, bez wygłupów i szampanów.
Jednym z założeń tego programu jest eliminacja rzeczy zbędnych, ozdobników; po prostu idziemy do roboty.
– Program będzie w Internecie?
– Tak, nad tym pracujemy i mam nadzieję, że zdążymy. Program będzie na stronie internetowej OMNI. Na stronie znajdą się ogłoszenia o wydarzeniach kulturalnych, będą przez to bardziej kompletne. Nie będzie już tego wyścigu po ołówek, by spisać numer z ekranu. Wszystkie informacje będą tam umieszczone.
– Program będzie miał własną stronę?
– To będzie jedna ze stron stacji, ale będzie do niej bezpośrednie wejście. Będziemy w Facebooku, Twitterze, tak by mieć otwarte wszystkie kanały informacji. Prawdę mówiąc, przy tym ograniczeniu czasu, bo jednak straciliśmy 50 procent czasu antenowego, musimy się bardziej koncentrować na tym, co program zawiera, a jednocześnie, chcąc być obecnymi dłużej niż przez godzinę, musimy być obecni w sieci. W ten sposób program będzie żył przez tydzień, będziemy się starali zachowywać co bardziej interesujące rzeczy, by w sieci można było to oglądać.
– Trzymam kciuki i życzę powodzenia.
Nasze teksty
Maria Władysława Nowicka (1924-2019)
Maria Władysława Nowicka, urodzona we Warszawie 8-go września 1924r, zmarła spokojnie we śnie o 11:11 rano 6-go kwietnia br. w Mississauga, Ontario. Żona śp. kap. Mariana Nowickiego, matka Ani w Kanadzie, Zbyszka w Nowej Zelandii, Isi w Australii, ciocia Ewy w Kanadzie, B... Czytaj więcej
I co nowego na wiosennym rynku?
Niewiele. Ciągle to samo. W Izraelu nasz ‘ulubieniec’ Benjamin Netanjahu został ponownie premierem. Co to dla nas znaczy? Nic nowego. Zagrożenie izraelsko-amerykańskie postępuje swoim trybem. Właściwie już nie zagrożenie, ale realizacja dawno ustalonych planów. Podsumujmy więc w wielkim skrócie: &n... Czytaj więcej
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…