farolwebad1

A+ A A-
piątek, 22 czerwiec 2012 12:06

Musiałam stamtąd wyjechać...

Napisane przez

  RatajewskaJestem tutaj przy starszym małżeństwie niemieckim. Przyjechałam do nich sześć dni temu, dokładnie 12 czerwca. Na moje poprzednie miejsce firma kieruje mężczyznę- opiekuna, bo pani jest zazdrosna o swego 92-letniego męża. Ja bym też chyba była zazdrosna, gdyby koło męża kręciła się młodsza kobieta. Od rana do wieczora.

      Bardzo mi szkoda tamtego miejsca, bo było tam pięknie, a w ogrodzie rosły i dojrzewały czereśnie wspaniałe i czerwone porzeczki, których kwaśny smak uwielbiam. I herbatkę co wieczór robiłam sobie z melisy. I dziadek pozwolił mi malować mój obraz, czyli moje bazgroły. W bazgrołach najważniejszy jest dobór kolorów, a ja to potrafię. Więc szkoda, że nie powstanie mój pierwszy obraz.

      To ciekawe, jak mało człowiek wie o sobie. W wieku ponad 50 lat można się dowiedzieć, że się dobrze pisze... a może i się dobrze maluje. Szkoda, musiałam stamtąd wyjechać.

      I przyjechałam znów do innego małżeństwa niemieckiego. Dziadek były lekarz, 92 lata, zdrowy. Babcia po operacji niedawnej na raka żołądka. Bardzo wesoła i rozporządzająca ze swojego łóżka. Dziadek jeździ z instrukcjami z góry na dół i odwrotnie na swojej windzie fotelowej, która oplata swoim biegiem schody. Dziadek jest bardzo poważny i bardzo poważnie zjeżdża tą swoją windą.

      I przybyłam ja, żebym biegała po schodach, od kuchni do pani pokoju. Wcale mi to nie przeszkadza, lubię schody. Trochę może będę chudsza? Żeby tylko mi nie umarli. Mam tu być tylko dwa tygodnie, potem firma planuje dać tutaj, do pracy przy nich, polskie małżeństwo. Szykowane jest dla nich mieszkanie, w którym aktualnie jestem. Telewizor przybył mi tu dwa dni temu. Przedtem miałam tylko przedpotopowe radio. Polubiłam to radio. W TV zaczęły się mecze. Przegapiłam niektóre, bo to akurat jechałam od jednych staruszków niemieckich, do drugich. Trzema pociągami, z dwoma przesiadkami. I firma kupiła mi bilet bez miejscówek. Nawet nie wiedziałam, że powinnam mieć miejscówkę. Było mi bardzo niemiło, gdy stanęła nade mną jakaś pani, mówiąc, że to miejsce jest jej. Sprawdziłam, inni też mieli miejscówki, tylko ja nie. To nie w moim stylu taka jazda. Poszłam do konduktora i wskazał mi przedział, gdzie już mnie nikt nie niepokoił.

      W następnym pociągu znów ta sama sytuacja z miejscówkami. Można było się naprawdę bardzo zdenerwować. Stacja za stacją, a ja patrzyłam na wchodzących ludzi, czy mnie nie wyproszą z mojego miejsca... Dojechałam. Mieszkam obok małżeństwa, mamy wspólny ogród. W ogrodzie żadnego drzewa ani krzaka owocowego. Jak Niemcy mogą tak żyć. Czy oni sądzą, że najlepsze jest wszystko w markecie? W tamtym roku zbierałam kilogramami rydze. To było niedaleko Stuttgartu. Nikt z tubylców niemieckich nie znał tych grzybów. Za to kupowali ukraińskie kurki. Moja starsza pani niemiecka nie mogła spać w nocy, bała się, że nie dożyję następnego dnia po tych dziwnych grzybach. Rosły one sobie koloniami, w lesie. Wcale nierobaczywe. Pyszne.

      Tutaj będę jeszcze prawie dwa tygodnie. I już więcej nie pojadę opiekować się małżeństwem. Ci tutaj trzymają ze sobą sztamę. Tamci wcześniej sztamy nie trzymali, ale za to Frau była zazdrosna. Najbardziej chyba o moje stopy. Dopiero potem o tym pomyślałam. Jako opiekunka trzeba bardzo uważać. Pani starsza niemiecka miała dziwne stopy. Dwa palce nóg sterczały w górę i leżały na pozostałych palcach. Stopa od środka szła pod dużym skosem, do środka. Była już po operacjach. To defekt rodzinny. Żaliła mi się, opowiadała, ale ja jakoś na to nie mogłam patrzeć. Przecież rok temu widziałam taka stopę u pani w Duesseldorfie. Taką stopa powoduje, że powierzchnia, na której dana osoba chodzi, jest zmniejszona. Powinno być to ze szkodą dla zdrowia. Ale nie. Pani z Duesseldorfu do lat 60 grała w tenisa i była w tym bardzo dobra.

      A ja zrobiłam błąd, dzięki któremu pani zazdrosna zrobiła się jeszcze bardziej zazdrosna. Było gorąco, więc założyłam klapki. Paznokcie u nóg pomalowane jeszcze w Polsce. No i efektem był mój wyjazd stamtąd.

      Tutaj, nowa pani Niemka też spojrzała zaskoczona na moje pomalowane paznokcie u nóg. Na kolor różowo-czerwony. Od razu jej wyjaśniłam, że w Polsce wszystkie kobiety się malują. Że to u nas normalne. Że maluje się paznokcie u nóg i u rąk także.

      Teraz jednak, jak do niej idę, to nie zakładam klapek. Pani starsza zapomni i pomyśli po niemiecku, że nowa opiekunka to jakaś prostytutka. U nich kobieta usta może lekko pomalować. Oczu nie powinna malować.

      W kościele też byłam. Dotarłam do niego, niestety, spóźniona. Siedzę i po kilku minutach uświadomiłam sobie, że msza jest po polsku. Po polsku! Więc wszyscy naokoło byli Polakami. Coś niesamowitego. Do domu odwiozła mnie pani, która od 25 lat mieszka w Niemczech i pracuje jako pielęgniarka. Rozmawiałyśmy po polsku. Pani była ładnie, elegancko ubrana, umalowana i włosy miała ufarbowane na blond. Starsze panie niemieckie rzadko farbują włosy. Przeważa typ sportowy, w wygodnych sandałach lub adidasach.

      To my, Polki, tak męczymy się na tych obcasach dla tych mężczyzn. Czy oni to docenią?

      Całkowicie zaniedbuję się w tych Niemczech. Człapię sobie często w wygodnych butach. Nikt mnie tu nie zna. Nie muszę wyglądać lepiej niż inne kobiety. Jaka to wolność. Ale i tak bez malowania nie wyjdę z domu. Tylko usta i rzęsy pomalować. Inaczej czuję się bezbarwną, nijaką blondynką.

      Oj, o czym ja tu piszę.

      Wczoraj tu był remont, musiałam ukrywać się z czytaniem książki, którą jako ostatnia w rodzinie czytam. Moja mama – 90 lat, przyniosła ją do mojego domu. Zaraz… zobaczę, jaki ma dokładnie tytuł. "Przypadek Adolfa H.". Już tę książkę skończyłam. Przeleciałam, bo niektóre strony wydawały mi się nierealne. Albo nie chciałam ich czytać. Nie takiej książki się spodziewałam. Jest to podejście do Hitlera jak do człowieka, ale za bardzo naciągane. Raziło mnie to, że wszystkie kobiety, które go otaczały, były podobne.

      Dziadek ma 92 lata, musiał brać udział w wojnie, więc nie chwaliłam mu się, jaką książkę czytam. Poza tym, zauważyłam, że Niemcy mają II wojnę światową całkowicie wypartą i czasem odczuwają strach, gdy o niej muszą pomyśleć. Jest to dla nich niewygodny temat.

      My, Polacy, nie.

      Ten czerwiec akurat jest bardzo ważny, dla mężczyzn zwłaszcza. Mecze piłki nożnej. I my, Polacy, dalej nie idziemy. Nie ma co rozpaczać. Znajdźmy sobie drużynę, której będziemy kibicować. Niech wygrywa ten lepszy i niekoniecznie ten nasz. Przez to gra jest ciekawsza.

      Nasi byli dobrzy, zespołowo. Brakowało jakiegoś talentu nieujarzmionego, niepodporządkowanego zespołowi. Żeby albo z daleka główkę strzelił, albo… W sytuacji, gdy są dobre dwa zespoły, tylko takie działania, których przeciwnik nie przewidzi albo ich się nie domyśla… tylko takie mogą dać bramkę. Ukochaną bramkę.

      Dobrze, że ci mężczyźni walczą na boisku, a reszta mężczyzn się tym entuzjazmuje. I utożsamia się z nimi. Polacy, wcale nie przegraliśmy. Czesi mieli po prostu szczęście, a my pecha. Na drugi raz dopuśćcie do gry młodych nieprzewidywalnych.

      Ale wracam do mojej rzeczywistości. Ludzie w wieku 90 lat mało jedzą. Brakuje mi jedzenia, ale już poczekam na Polskę. Tam się najem. U nas jest pyszny biały twaróg. W Biedronie i w Lidrze, z Kalisza. W wiaderku. Tęsknię za nim. To mój syn najmłodszy nauczył mnie mówić "w Lidrze". Niech sobie tak będzie, przynajmniej nikt nie pomyśli, że bawię się w reklamę.

      Upiekłam sernik, ale jest u nich w lodówce. Niemcy jedzą wszystko o określonej godzinie. Ja czasami zjem sobie w Polsce ciasto na śniadanie, czasami w południe spostrzegę, że śniadania jeszcze nie jadłam. U nich wszystko na zegarek. Żadnego polotu, żadnego czegoś innego. Toż to nuuuuda.

      Duszę się. Chcę do Polski!!!

      Zamiast kołdry mam dwa cienkie koce. Jeden z nich jest w poszewce. Ostatnie dni zimno mi w nocy. Na samym początku byłam przy tym, jak rodzina niemiecka rozmawiała na temat kołdry. Kołdra nie nadawała się do uprania, więc dano mi koce. I zimno mi w nocy. I muszę włączać klimatyzację, ogrzewanie, wypalać im energię. Taniej by było, gdyby mi za 10 euro kupili nową kołdrę. Można już chyba za tę cenę dostać. Teraz wyjeżdżając z Polski, do pracy do Niemiec, muszę brać ze sobą kołdrę albo śpiwór. Albo męża! On też jest ciepły. I grzeje. Gdybym miała być tu dłużej, tobym poprosiła o kołdrę, o dostęp do telefonu, do Internetu. A ponieważ wyjeżdżam za 10 dni, to nie warto niepokoić zadaniami ludzi starszych.

      I pod kątem dostępu do telefonu i Internetu będę teraz szukała w Niemczech nowej pracy. Dzwoni do mnie dużo firm z propozycjami. Czasami nie wiem, na który wyjazd mam się zdecydować. Zarobki podobne. Więc powinnam się spytać od razu – czy będę mogła telefonować do domu, bo ja mam dużą rodzinę i muszę mieć z nią kontakt i muszę wiedzieć, co się w mojej rodzinie dzieje. Ja płacę za telefon stacjonarny 15 euro na miesiąc. Po to tylko, żeby będąc w Niemczech, móc rozmawiać z moją rodzina. Niemcy wykupują wtedy opcję za 4 euro, że mogą telefonować na telefony stacjonarne na całym świecie. M.in. w Polsce. Więc ich to taniej kosztuje niż mnie.

      Z dostępem do kompa jest gorzej, bo Niemcy boją się dopuścić osobę ze Wschodu do swojego kompa. Mam więc swojego notebooka, ale nie chcą udostępnić hasła. Do Internetu. Tak ogólnie, bo są przecież różni Niemcy. Powinnam zmienić zawód w Niemczech. Na opiekunkę znam już za dobrze niemiecki i jestem za mądra. Tak mi powiedziała pani zazdrosna na odchodne. Ja jestem zu klug. Na inne zawody z kolei jestem za stara. Kto przyjmie prawie 58-latkę do pracy w szkole. Lubię też dziećmi się zajmować. Kocham dzieci. I mam spore doświadczenie w wychowaniu moich dzieci. I w pracy w szkole. Co z tego? Mogę być tylko opiekunką ludzi starszych. Jestem za stara na inne zawody.

      Ale przecież wyglądam młodo. Dowody, Pesel, wszystko mi teraz przeszkadza. Jak odchowałam dzieci i chcę rozwinąć zawodowe skrzydła, to mi przeszkadza mój rok urodzenia. Wszyscy pod jedno kopyto musimy być?

      Pająk jakiś łazi po krześle. Zabić go?

      Nic nie napisałam o mojej ciężkiej pracy opiekunki. Więc mój dzień pracy to 24 godziny na dobę, czyli całą dobę. Muszę być wciąż w tym domu. Mój aktywny dzień pracy to tutaj od 7.45 do 19. Potem idę do mojego pokoju, ale w każdej chwili starsze małżeństwo może mnie wezwać, gdyby potrzebowało mojej pomocy.

      Jest to dla nich idealne rozwiązanie, taka Polka. Nie muszą iść do domu starców, mogą mieszkać dalej w swoich domach. Opiekunka dba o nich i czasami mają dopiero teraz dobre życie i poznają pyszne polskie potrawy. Jak tu przyjechałam, to pani od razu się mnie spytała, czy robię pierogi. Polki robią pierogi. Na szczęście, umiem to robić. Polki gotują też zupy.

      Muszę zacząć jeździć samochodem. Ma automatyczną skrzynię biegów. Nie jestem za dobrym kierowcą. O, dlaczego kierowca jest tylko rodzaju męskiego? Może być – ta kierowca? Kierownica jest tylko chyba.

      Dzisiaj następny dzień. Zaczynam się tu przyzwyczajać. Zawsze najgorszy jest pierwszy tydzień. Dzisiaj przyszła miła Niemka, która była przyjaciółką zmarłej córki tego starszego małżeństwa. Przywiozła zakupy, truskawki, szparagi. Obierałyśmy je razem, na dzisiejszy obiad. Po jej wizycie zaproponowałam mojemu poważnemu dziadkowi, żebyśmy się umówili i jak przyjdzie ktoś z rodziny lub ktoś obcy... i jeśli ja będę niepotrzebna i będę mogła sobie pójść, to on pociągnie się za ucho. Nie, nie za ucho. On złoży ręce razem. Natomiast jeśli ja będę prosić o opuszczenie niemieckiego towarzystwa, to wtedy ja dwie ręce złożę razem. On zrobi to samo i to będzie jego zgoda. Jutro rano muszę z dziadkiem potrenować nasze umówione gesty, żeby nie zapomniał. Chodzi o to, żeby uniknąć sytuacji, w której czuję, że przeszkadzam.

      Dzisiaj przed pewnym sklepem zauważyłam dużo kobiet w chustach na głowie. Przebierały w rzeczach, które sklep wystawił jako przecenione. Każda rzecz była po 1 euro. Też się przyłączyłam do nich i kupiłam sobie spodnie w małą granatową krateczkę, na dole wąskie. Rozmiar 42, chociaż czasem 40-tka jest dobra. Jutro znów idę tam na łowy. Nie wiedziałam, że mogą być aż takie przeceny. Moje spodnie na początku kosztowały 30 euro prawie. Moja starsza pani niemiecka zaproponowała mi dzisiaj rzeczy po jej siostrze. Gdyby to było ze 25 lat temu, tobym się ucieszyła. Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć, żeby jej nie urazić. Kręciłam jakoś, a ona sama powiedziała, że w Polsce dużo sklepów z towarami noszonymi już. Odłożyłyśmy na potem przeglądanie tych rzeczy. To prawda. Kiedyś ciuchy były drogie. Teraz możemy je kupić w szmateksie, ale za to żywność, opłaty są drogie. W latach 90. jeździłam do ucznia, który mieszkał na wsi. Wszyscy chcieli mu pomóc, ale dając jakieś rzeczy, które zbywały w domu. A rodzina ucznia potrzebowała pieniędzy na jedzenie.

      Oglądam mecz Ukraina-Anglia.

      Dzisiaj wtorek, myłam okna razem z tą byłą Rosjanką w całym ich domu. Podczas mycia na 1. piętrze zażartowałam sobie do leżącej pani niemieckiej, co wydaje rozkazy, że może i dach domu też umyć.

      Nie trzeba, deszcz go już myje. Niemcy są za poważni na żarty. I nie zapłacą za dodatkową robotę. Potraktowałam tę pracę jak ćwiczenia gimnastyczne, których mi brak.

      Zimno mi było w nocy. Wreszcie o tym powiedziałam. Dodali kocyk cieniutki, już trzeci, chyba przedwojenny. Nadal mi będzie zimno.

Wanda Rat.

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

\

piątek, 22 czerwiec 2012 12:01

Obiady z Babcią Leokadią

Napisane przez

janszczepankiewicz Dziś każdy prawie ma spore pretensje do "państwa", które po czasach komuny automatycznie nieomal zwykł utożsamiać z "rządem". Tysiące roszczeń określają więc obowiązki abstrakcyjnego molocha, wśród których chętnie umieszcza się także powinności "patriotycznego wychowania", "nauki ojczystego języka", czy wreszcie aplikowania w system publicznej oświaty ostrych wymagań programu "edukacji historycznej" młodzieży.

      Nie zawsze jednak można się było spodziewać, że ktoś takich żalów wysłucha, a starania, "żeby Polska była Polską", trzeba było wbrew wszystkim przeciwnościom i klęskom przypisać wyłącznie sobie.

      Różne koleje naszego narodowego bytu sprawiły, że nawet pod nieobecność własnego, a przy terrorze wrogiego nam państwa Polak – katolik wykształcił te najpewniejsze, bo tradycyjnie rodzinne formy przekazu, które początek swój brały z "nauk polskiego szlachcica" w czasach potężnej i wolność wszystkim dającej – Pierwszej Rzeczypospolitej.

      Przypominając tę starodawną powinność osobistego świadczenia na rzecz Ojczyzny, przy zrozumieniu dla zmieniającej się często fortuny naszego państwa, chciałbym przywołać dziś postać mojej Babci Leokadii Szczepankiewicz z domu Majewskiej, która jak tylko mogła dbała o historyczny depozyt także w niesprzyjającym, zwłaszcza jego integralności, okresie Polski Ludowej.

      Działała przy tym solidnie i solidarnie z innymi, zasłużonymi dla kraju członkami mojej rodziny ze strony Ojca i Matki, którzy byli jeszcze wtedy wśród nas, dla których nawet danina krwi nie stanowiła ceny, jakiej za wolność nie byliby w stanie zapłacić, nie myśląc przy tym o żadnym innym osobistym proficie.

      Babcia Leokadia pojawiała się w naszym domu zaraz po Mszy Świętej trzymając w jednej ręce najnowszy numer "Gościa Niedzielnego", a w drugiej torebkę słodyczy. Układając fałdy staromodnej sukienki, sadowiła się sprawnie za owalnym stołem, ogarniając bystrym spojrzeniem swoich stalowych oczu całe szykujące się do obiadu towarzystwo. Preferowała wzory kwieciste, jednak w dość stonowanych barwach, a wokół niej unosił się zawsze dyskretny zapach lekko dusznawych perfum.

      Zanim jeszcze z kuchni zdążono przynieść pierwsze danie, Leokadia zdołała omówić wszelkie aktualności, by przy spokojnej konsumpcji niedzielnych potraw wprost niezawodnie nawiązać do czasów dawnych oraz związanych z nimi pouczających historii.

      Trzeba wiedzieć, że autentyczne zdarzenia, aczkolwiek jakoś umocowane w książkowej wiedzy, obowiązkowo musiały mieć swe odbicie w klimacie domów rodzinnych, przypadkach ojców czy dziadków, by wreszcie trafiać jak drzewo odporne na każde wiatry korzeniem długim i silnym w grunt niewzruszonej starożytności rodów.

      Z tego zapewne powodu chronologicznie poprawny porządek tradycyjnego przekazu Babcia Leokadia umiejscawiała zgrabnie w czasach starożytnego Rzymu, kiedy to władał nim nasz legendarny protoplasta Oktawian August, przy czym pretekst do rozpoczęcia tak długiej podróży w czasie odnajdywała z zadziwiającą łatwością.

      Ta "legendarność" zdawała się całkiem oddawać pola zwykłej genealogii, gdy podczas dłuższych posiedzeń cierpliwie powtarzała imponujący ciąg pokoleniowych następców władcy Imperium, których koleje losu zaprowadziły do kraju Wiślan i Polan. Potomkowie Cesarza ostatecznie mieli zatem osiąść w Czeszewie, by dać tam początek jednemu z najstarszych rycerskich rodów, w pierwotnym swym kształcie noszących herb Koźlarogi.

      Przez rozmaite krainy starożytnego świata oraz dzieje przyjaźni naszego "dziada" Nagoda z Lechem I – pradynastą Piastów, trafialiśmy wręcz obowiązkowo na pola rozmaitych bitew, w których zwycięstwa utorowały nam drogę do państwowego bytu wśród nieprzyjaznych i wrednych, lecz zawsze jakoś z Bożą pomocą gromionych "złych sąsiadów".

      Przeżywaliśmy zatem nie raz bój pod Płowcami, gdzie Florian Szary bił się, oberwał i cierpiał, by potem dostać od króla Łokietka wieś oraz już nominalnie swe chrześcijańskie Trzy Kopie w herbowe pole pod klejnot dawnego Kozła.

      Dalej przez chwilę cieszyły nas powodzeniem pola Grunwaldu, gdzie dowodzona przez Floriana z Korytnicy 48. Chorągiew Braci i Rycerzy Koźlarogi herbu Jelita gromiła w kolejnym już pokoleniu przewrotny niemiecki żywioł.

      Zdobione dumną sentencją wieki tryumfu i chwały nieomylnie wiodły jednak słuchaczy w tragiczne lata Konfederacji, powstań i wojen dwudziestowiecznych, czyli najgorszej zarazy, jaką jawiła się zawsze Polakom – Moskwa. Nieludzkie pod każdą postacią – Imperium Zła.

      Tak się złożyło, że jedno z najstarszych szlacheckich nazwisk, które nosimy, można odnaleźć w raportach wszystkich możliwych wojen, kampanii i powstań.

      Nie mogło go także zabraknąć w działaniach pozytywnych prowadzonych w parafiach przez duszpasterzy, czy wreszcie w kadrach uczelni całego świata, gdzie rozrzuciły nas losy popowstaniowej tułaczki. Synowie uciekinierów wracali zresztą przez Wielką Wodę natychmiast, gdy tylko ta wymodlona tragicznie wojna zaborców dała im szansę przywołać nadzieję Ojców z 1863, by wreszcie pobić Azjatę w 1920, ratując wskrzeszone państwo.

      Wiedzę z historii nie tak już dawnej i równie poprzez rozmaite opresje dotkliwej także aplikowała nam Babcia Leokadia w formie króciutkich opowieści. Tu mniej było jednak rodowych legend, a więcej smutnych i autentycznych historii. Poznawaliśmy zatem ulice miasteczek Jury, których normalny rytm ludzkich relacji i pracy dławił obecny wciąż na ulicach kozacki patrol. Kolejne przykłady zaborczego terroru były związane z dramatycznymi wydarzeniami mającymi miejsce w majątkach, domach oraz na polach bitewnych, gdzie zawsze mieli coś do zrobienia dla Polski nasi Przodkowie lub krewni. Towarzyszyło temu przesłanie niewzruszonego szacunku dla własnej barwy, religii i państwa.

      Zawsze wymuszone przez zaborcę i wybuchające w obliczu nowych zagrożeń powstania przynosiły kolejne konfiskaty majątków, po których obowiązywał obecny po obu stronach rodziny zakaz podejmowania pracy najemnej, tak by nie zbyć przyrodzonego obowiązku organizowania Polaków w wymiarze społecznym. Kreowano zatem w miejsce grabionych nowe źródła utrzymania – już nie liczone w tysiącach hektarów, lecz nawiązujące do systemowo nowych form gospodarowania.

      Po dwóch dekadach szczęścia II Rzeczypospolitej wraz z wejściem starych wrogów przyszły kolejne klęski. Patrioci znowu setkami tysięcy tracili wolność, majątek i życie.

      Tragiczną klamrą, którą Babcia Leokadia na tamten czas zamykała historię zmagań z Azjatą, była zatem opowieść całkiem niestety świeża i związana z wielkimi stratami w kręgu najbliższej rodziny. Przekaz oddawał wciąż niezmieniony charakter relacji z okupantem, jak dawniej godzącym w religijną i narodową tożsamość każdego podbijanego narodu.

      Terror w "wyzwolonych" miasteczkach pradawnej Jury był znów tak wielki, że jej mieszkańcy pozostawali w ukryciu niczym za czasów tatarskich najazdów, bojąc się nawet oddać ostatnią posługę poległym bliskim.

      Historie z tego okresu miały wręcz aktualny charakter, gdyż jeszcze dwa lata po wojnie zostali przy życiu synowie Leokadii pomimo młodego wieku działali w konspiracji, czekając na jakąś cudowną odmianę pojałtańskiego porządku. Następstwem tego uporu były więzienia, utrata zdrowia i nieustanna "opieka" przez wiele kolejnych lat.

      Perłą wśród historycznych precjozów zawsze były osobiste stawiennictwa najdroższej polskiemu rycerstwu Bogurodzicy Maryi, której królewska rodzina także pojawia się często w tradycyjnie sarmackim przekazie z minionych epok. W jednym przypadku, to właśnie cud z Jej przyczyny spektakularnie cofa wojenne kalectwo Pradziadka na Jasnej Górze, a kiedy indziej przynosi słowa otuchy w niewoli oraz pomaga przeżyć więzienie w czasach UB.

      Szczególny kult Matki Boskiej wciąż daje Polakom siłę oraz nadzieję, że nawet w najcięższych opresjach starym biblijnym sposobem można uprosić łaskę szczególną, trafiając z Jej polecenia do Miłosiernego Syna.

      Dzięki tej naturalnej edukacji w wieku trzech lat sprawnie już kojarzyłem postaci Mieszka I, Królowej Jadwigi, św. Stanisława BM czy Kazimierza Pułaskiego. Znałem też co ciekawsze momenty bitew pod Płowcami, Grunwaldem, Savannah czy szarży pod Somosierrą.

      Zaraz potem rodzinne starania pozwoliły mi zwiedzić święte miejsca Wawelu, Skałki, Tyńca i Częstochowy, a w pierwszych prawie lekturach poznać dorosłe już całkiem pozycje literatury Kraszewskiego, Bunscha i Sienkiewicza.

      Lektura kolejnych powieści historycznych sprawiła, z jako dziesięciolatek orientowałem się doskonale w biegu tysiącletniej historii swojego państwa, a znajdywane w nich osoby – Bolków i Kazimierzów, obrońców Głogowa i Częstochowy, powstańców i konspiratorów – zacząłem traktować co najmniej jak bardzo bliskich znajomych.

      Nie przeszkodziło mi to bynajmniej w swoim czasie zafascynować się nowymi trendami w sztuce czy duchem motoryzacji, poznawać uroki życia normalne dla ludzi młodych i bardzo wszechstronnie aktywnych.

      Przybliżając dziś klimat oraz charakter moich rodzinnych relacji, chciałbym, by obiady z Babcią Leokadią, do których z oczywistym sentymentem wróciłem w tej krótkiej opowieści, stały się teraz przyczynkiem do osobistych przemyśleń dla wszystkich tych, co troską o zachowanie wiary i tradycji narodowej Polaków obarczyć pragną jedynie lepiej lub gorzej działające instytucje, zaś sami często nie wypełniają właściwie swych obowiązków.

      Jakże często dziś bywa tak, że "zagonieni" rodzice jedyny wspólny czas wolny od pracy spędzają na weekendowych zakupach, a miast podróży do cudem wręcz zachowanych zabytków i miejsc dla Polaków świętych, wolą zabierać swe dzieci do "ciepłych krajów", upatrując w tym oznak należytego statusu "obywatela świata".

      Bywa, że wcześnie zgorzkniali, kontestujący i nie dość rozumiejący ducha obecnych czasów dziadkowie wolą od rozmów z wnukami posłuchać preferowanych audycji, czy też oglądać wstydliwe w swoim przekazie seriale – by wreszcie z czasem nie mieć już o czym rozmawiać z nielubianymi, bo całkiem dla nich mentalnie obcymi, odrzucanymi za swoją inność "młodymi".

      Skutecznej recepty na zachowanie ciągłości pokoleniowej także w wymiarze religijnym i narodowym nie należy zatem upatrywać jedynie w kolejnych "zbiorkach podpisów przeciwko", ulicznych "protestach", czy też chwilowym zwycięstwie preferowanej partii, gdyż stałym polem bitwy o polskość, tym najważniejszym i przypisanym od wieków, jest każdy dom.

      Niezbędne dla zachowania najcenniejszych wartości naturalne wspólnoty rodzinne, narodowe i religijne ostaną się nam jedynie w oparciu o własne, a przy tym powszechnie prowadzone działania, od których żadna sytuacja osobista, ani też polityczna zwolnić nikogo nie może.

      Jan Szczepankiewicz

Kraków  

piątek, 22 czerwiec 2012 11:47

Z Ost Frontu: GONIEC nr 25

Napisane przez

   Mądrość Lenina

  pruszynski   Jak zapewne czytelnicy wiecie, nie jest to mój bohater, ale choć podły był i krwiożerczy, to miał sporo swego sensu w głowie. Powiedział czy może też napisał, że źle jest, gdy chwalą was wasi przeciwnicy. Okazuje się, że Niemcy chwalą nie jednego "Polaka", order czy medal Stresemanna, polakożerczego niemieckiego ministra spraw zagranicznych, dostał lata temu imć Bartoszewski, a teraz podobne odznaczenie odebrał imć Tusk i nie wstydzi się tego. No cóż, czy można wiele więcej oczekiwać od człowieka, który dążył do oderwania Pomorza od Polski.

      Wakacje

      Znów wybraliśmy się do Juraty. Na dworcu w Warszawie sporo Irlandczyków wybierających się na mecz ich drużyny z Hiszpanią. Mocno piją polskie piwo i są dobrej myśli, bo nasi, mówią, grają często na mokrej trawie, a Hiszpanie pewnie rzadko. Niestety, ich optymizm się nie zrealizował.

      Do ośrodka MSW, teraz i dostępnego dla wszystkich, i tańszego niż inne, np. LOT-u, zaczęli zjeżdżać ludzie, głównie emeryci, i czasami z wnukami i trochę młodych małżeństw z przedszkolnymi dziećmi. Powoli ludzie czerwienieją, bo pogoda jak trzeba, nie tak gorąco jak w Krakowie, gdzie dochodziło do 27 stopni. Ale woda zimna. No i był wielki mecz z Czechami, na wielkim ekranie, przy piwie, beze mnie, zebrała się moc wczasowiczów i pierwsza połowa zapowiadała się dobrze, druga już fatalnie. Czesi przejęli inicjatywę i daliśmy d... Całe jednak szczęście, że Ruscy też przegrali, i nie wiem, czy Polacy i Rosjanie potem wspólnie opijali zgodnie swą i naszą porażkę. W każdym razie turniej nie spowodował pogorszenia stosunków między "zaprzyjaźnionymi" narodami.

      Jurata jeszcze pusta i wiele domów ma kartki, że czekają na gości. Sporo mieszkań i domów na sprzedaż, ceny niezłe po 20.000 zł za metr kw. Sama przyjemność to gościć w hotelu Bryza, apartament i pokoje dla może ciut mniej zasobnych jak pan Kulczyk i jemu podobni. Na plaży przed hotelem dla rozkoszy wiele, fotele, leżanki i namioty z zasłonami. Inna klasa gości niż w domu MSWiA.

      Prawdę powiedziawszy, trafiłem tam, choć chciałem się dostać bliżej tych u żłobu, co jadą trochę dalej do Domu Urzędu Rady Ministrów, tam ponoć jeszcze lepiej i, co dziwne... taniej.

      Jurata naprawdę zaczyna żyć po 1 lipca, a już od połowy miesiąca do połowy sierpnia istny festiwal nie tyle zamożnych, co możnych. Przyjeżdżają wszyscy i pokazują, co mają, zwłaszcza ich panie. Bywa tu i imć Tusk, i imć Sikorski, który chodzi z pochyloną głową, zadumany, i co pewien czas spojrzy tu lub tam, a ręce ma zwykle za sobą, tak jakby chodził wedle regulaminu na więziennym spacerniku. Nie wiem, czy się do tego tak przygotowuje.

      Pokazują się tu wtedy kioski z bursztynami, który ostatnio zaczął robić furorę w... Chinach. Na targach wiosną u jednego producenta Chinka zakupiła 35 kg wyrobów po 18 euro gram. Inni sprzedawcy tego i innego też żyją, ba, często z tego mogą odłożyć na spokojne bezrobocie w reszcie roku.

      Apartamenty, tu ich sporo, zaczynają się od 400 zł za dzień, a w hotelu Neptun nad samym morzem dwuosobowy pokój kosztuje tyleż. Naturalnie w superdrogim hotelu Bryza z czym kto tylko pragnie, w tym dwoma basenami i barem na plaży, jeszcze drożej i zapewniają mnie, że wszystkie miejsca wtedy są zajęte. Myślę, że za rok, jeśli przyjadę, to nie z końcem czerwca, ale już w lipcu, i będzie porównanie, co i jak było kiedy.

      Tamte czasy

      Jesień 1981 r. była ładna, pojechaliśmy z Grażyną Farmus i jej mężem Zbyszkiem na Paradę Pułaskiego, sprzedaliśmy 600 numerów "Słowa-Solidarność". W listopadzie był o mnie tekst w "New York Timesie" i numer po numerze wychodziła moja gazeta, choć stale były problemy ze zdobyciem "Tygodnika Solidarność", jaki był wewnątrz mego pisma.

      Feralnego 12 próbowałem dodzwonić się do redakcji TS, ale jakoś się nie udało i wieczorem mieliśmy w domu Janki Bartuli, gdzie mieszkałem, kilka osób i nagle Maciek Syrokomla przyniósł wieść, że w Polsce jest stan wojenny.

      Nie bardzośmy się tego spodziewali i wtedy rozdzwoniły się telefony. Proponowałem, by następnego dnia, w niedzielę, zrobić wielką demonstrację pod konsulatem PRL na Lakeshore, wielu twierdziło, że nie przyjdzie dużo osób, że lepiej pod pomnikiem Katyńskim, ale jakoś zwolennicy demonstracji pod konsulatem zwyciężyli i tam była piękna parada Polaków. Było nas z dwa tysiące, co może na 100.000 rodaków nie było dość, ale było, i na pewno komuchy nie były z tego zadowolone.

      Były potem inne demonstracje i wielką rolę w ich organizacji miała Polish Canadian Action Group, której przewodził między innymi Leszek Prusiński i chyba Andrzej Piekarski oraz moja redaktorka Grażyna Farmus, której Mama prowadziła "kancelarię" pisma, a Zbyszek stale pisywał.

      Trzeba przyznać, że ładnie zachował się premier Trudeau, który wszystkim Polakom dał przedłużenie wiz, często już sporo czasu przeterminowanych, oraz prawo ubiegania się o pobyt stały. Nie byłem jego wielkim zwolennikiem, bo "Czerwony Piotruś" był za bardzo prosowiecki, ale wtedy okazał klasę. Zresztą spartolił jedną okazję, by dostać Pokojową Nagrodę Nobla.

Aleksander graf Pruszyński

Mińsk

piątek, 22 czerwiec 2012 11:38

Zbiorowy samobójca przygotowuje podmiankę?

Napisane przez


michalkiewiczWiele wskazuje na to, że w naszym nieszczęśliwym kraju rodzi się nowa, świecka tradycja, a właściwie nie nowa świecka tradycja, ale wiele nowych, świeckich tradycji. Najpierw taka, że różne osobistości znane z zaangażowania politycznego popełniają samobójstwa, i po drugie – to do tego stopnia taktowne, że obywają się bez udziału osób trzecich. Zapoczątkował to dzisiaj już trochę zapomniany polityk lewicowy, piastujący w swoim czasie nawet funkcję wicepremiera, pan Ireneusz Sekuła. Jak pisała w jednej ze swoich pimpoletek noblistka Wisława Szymborska, "zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny". W przypadku pana wicepremiera Sekuły sprawdziło się to co do joty. Strzelał do siebie coś ze trzy, czy może nawet cztery razy, bo doniesienia w tej sprawie były sprzeczne, a w przerwach między kolejnymi śmiertelnymi strzałami jeszcze podobno zdążył pożegnać się z rodziną.

      Dzisiaj takich samobójców próżno szukać ze świecą; pośpiech sprawia, że żaden z nich nie pozostawia nawet listu pożegnalnego, w którym czarno na białym napisałby, iż pozbawia się życia bez udziału osób trzecich, w związku z czym ten brak musi potem w podskokach uzupełniać niezależna prokuratura. Weźmy takiego dyrektora generalnego Kancelarii Premiera Donalda Tuska, pana Grzegorza Michniewicza, który powiesił się ni z tego, ni z owego, nie pozostawiając listu pożegnalnego. To zaniedbanie musieli później naprawić funkcjonariusze niezależnych mediów głównego nurtu, taktownie nie okazując najmniejszego zainteresowania tą zagadkową śmiercią. Podobnie postąpił Andrzej Lepper, który też nie pozostawił żadnej wzmianki o ewentualnym udziale osób trzecich w jego spektakularnym powieszeniu się w łazience warszawskiego biura Samoobrony, w związku z czym udział osób trzecich musiała z góry wykluczyć niezależna prokuratura.

      Właśnie przy okazji śmierci pana Andrzeja Leppera rozwinęła się kolejna świecka tradycja, by energiczne śledztwo w takich sprawach rozpoczynać nie od razu, tylko zaczekać z jego rozpoczynaniem na początek następnego tygodnia. Jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy, a cóż dopiero w sytuacji, gdy śpieszyłby się nie jakiś zwykły człowiek, tylko funkcjonariusz niezależnej prokuratury? Cieszyłby się wtedy nie jeden, ale cały Legion diabłów. A czy to komukolwiek jest potrzebne, zwłaszcza w demokratycznym państwie prawnym?             W demokratycznym państwie prawnym nie można niczego rozpoczynać na łapu-capu. Najsampierw niezależna prokuratura musi naradzić się z oficerami prowadzącymi z tych bezpieczniackich watah, które akurat przejęły nad nią surveillance. Ci oficerowie – tak samo jak ewangeliczny setnik – są też ludźmi pod władzą postawionymi i muszą się skonsultować z Siłami Jeszcze Wyższymi, jaką przyczynę śmierci ma podać niezależna prokuratura i w jaki sposób mają później nawijać funkcjonariusze niezależnych mediów. I dopiero kiedy już upłynie czas, w jakim w organizmie denata mogą rozłożyć się bez śladu rozmaite substancje, można rozpoczynać energiczne śledztwo. Dlatego również w sprawie śmierci generała Sławomira Petelickiego, który zginął w garażu na Mokotowie od strzału w głowę, energiczne śledztwo zaczęło się nie od razu, tylko od poniedziałku. I co Państwo powiecie? Postępowanie zgodne z nową świecką tradycją natychmiast przyniosło pożądane efekty! Okazało się, że generał Petelicki nie tylko sam się zastrzelił, ale w dodatku zastrzelił się bez najmniejszego udziału osób trzecich! Wprawdzie żadnych osób trzecich przy tym nie było, ale to nie znaczy, że nie było świadków. Przewidział to zresztą już dawno Rejent Milczek, stwierdzając, że "nie brak świadków na tym świecie". Oficerowie BOR, świadcząc jeden przez drugiego, zaświadczyli, że powody samobójstwa generała były ściśle osobiste, a w dodatku wkrótce okazało się, iż generał cierpiał na chorobę Alzheimera, co podobnież było publiczną tajemnicą. Takie rzeczy generałom niekiedy się zdarzają; Antoni Słonimski twierdzi na przykład, że w armii austro-węgierskiej służył generał Potiorek, który objawiał zainteresowania naukowe. Badał mianowicie ciężar gatunkowy żołnierza. W tym celu w pełnym oporządzeniu zanurzał go w beczce z wodą i zapisywał, ile wody taki żołnierz wypiera. Potem obliczał wagę wypartej wody i w ten oto sposób poznawał dokładny ciężar gatunkowy pojedynczego żołnierza. Kiedy jednak postanowił rozszerzyć swoje naukowe zainteresowania na oficerów sztabowych, wsadzono go do plecionki i oddano w ręce infirmerów, którzy stwierdzili, że już od dawna miał fioła, co nawiasem mówiąc, wcale nie przeszkadzało mu dowodzić wojskiem w sposób nie zwracający niczyjej uwagi. Jestem pewien, że również w naszej niezwyciężonej armii nie brakuje oficerów przejawiających zainteresowania naukowe, dzięki czemu – jak powiadają gitowcy – w naszym nieszczęśliwym kraju "wszystko gra i koliduje".

      Dzięki postępowaniu ściśle według nowej, świeckiej tradycji, funkcjonariusze niezależnych mediów od razu mogli przystąpić do pryncypialnego dawania odporu zwolennikom skompromitowanych teorii spiskowych, którzy nie tylko próbowali traktować samobójstwo generała Petelickiego jako kolejne ogniwo łańcucha zagadkowych samobójstw, posuwając się do twierdzeń, jakoby w naszym nieszczęśliwym kraju grasował "zbiorowy samobójca" – ale w dodatku próbując doszukiwać się w nim ukrytego sensu politycznego. Na przykład takiego, że bezpieczniackie watahy, a konkretnie – razwiedka wojskowa, której, jak wiadomo, "nie ma", zaczyna eliminować przedstawicieli watahy bezpieczniackiej, która bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej próbowała wykorzystać konfuzję razwiedki wojskowej i odwojować sobie niektóre segmenty okupowanego kraju. Ponieważ wygląda na to, że o losach naszego nieszczęśliwego kraju zdecydują strategiczni partnerzy, którzy widać mają większe zaufanie do razwiedki wojskowej, ta szybko otrząsnęła się z początkowej konfuzji i zaczęła zuchwałych bezpieczniaków zapędzać w kozi róg. Wyrazem tego było ubiegłoroczne zatrzymanie generała Czempińskiego, który w związku z tym sprawę samobójstwa generała Petelickiego komentuje już jak się należy, no a poza tym – zgodne zeznania oficerów BOR, ochotników , co to wiedzieli o nękającej nieboszczyka chorobie Alzheimera, a przede wszystkim – odpór, jaki dają funkcjonariusze niezależnych mediów, unisono potępiając wspomniane teorie spiskowe. Żadnych spisków bowiem, jak powszechnie wiadomo, nie ma, a ich, funkcjonariuszy, z zasady nie interesują żadne samobójstwa, chyba że chodzi o samobójstwo Barbary Blidy. Oooo, w takim przypadku samobójstwem niczego wyjaśnić się nie da, bo wiadomo, że spiski są, ale oczywiście tylko w takich sprawach, albo wtedy, gdy Rywin przychodzi do pana redaktora Michnika. Wtedy nie tylko można, ale nawet pod rygorem wykluczenia z grona osób przyzwoitych, należy gorąco wierzyć w spiski. Ale generał Petelicki zginął zgodnie z nową, świecką tradycją, więc w jego zagadkowej śmierci nie ma i nie może by niczego interesującego. Już bardziej interesujące jest koko koko euro spoko, które, jak wiadomo, odbywa się bez udziału ekipy polskiej, więc mało kogo obchodzi nawet uwaga premiera Tuska, że nie martwi się o Platformę Obywatelską po swoim odejściu. Po swoim odejściu! Ale gdzie? Czyżby na trafikę, jaką Nasza Złota Pani Aniela przygotowała premieru Tusku w Brukseli? Może i słusznie nie obchodzi, bo o co tu się martwić, kiedy w odpowiednim momencie wszyscy Umiłowani Przywódcy z PO dostaną rozkaz: w lewo zwrot, do Palikota marsz!? Wprawdzie jeszcze razwiedka nie zdecydowała o podmiance, wprawdzie jeszcze trwają przepychanki na tle tajnego więzienia CIA w Starych Kiejkutach, ale przecież po koko koko euro spoko i olimpiadzie coś będzie musiało się zmienić, żeby wszystko zostało po staremu.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

piątek, 22 czerwiec 2012 11:31

Plecami do prawdy

Napisane przez

ligezaDoprowadzenie kostuchy pod wskazany adres to żadna filozofia. Podobnie żadna to sztuka – zabić. Poziom mistrzowski osiąga się, obudowując konkretną śmierć potiomkinowską fasadą profesjonalnie popełnionego samobójstwa.

      W Polsce nie zdarzają się morderstwa polityczne, gdzieżby! Są tylko wypadki drogowe, zawały serc, udary mózgów i samobójstwa. I są ekipy sprzątające bałagan, jaki się po tych wydarzeniach tworzy. Zaiste, sprzątających mamy niezłych. Chciałoby się rzec: towar eksportowy. Nieważne, kto zasiada w parlamencie, kto kieruje rządem, kim jest prokurator generalny czy apelacyjny, szef policji i kto nadzoruje więziennictwo. Kogo to obchodzi? Czyszczą, ino furczy. Porządek musi być, a ze służbami porządkowymi nikt nie wygrał, choć wielu próbowało. Służbom wszystko wolno.

      Mieczysław Cieślar, Marek Dulinicz, Michał Falzmann, Marek Karp, Krzysztof Knyż, Andrzej Lepper, Grzegorz Michniewicz, Walerian Pańko, Sławomir Petelicki, Wiesław Podgórski, Dariusz Ratajczak, Dariusz Szpineta, Henryk Szumski, Leszek Tobiasz, Eugeniusz Wróbel, Stefan Zielonka, Róża Żarska – to tylko kilkanaście nazwisk. Kilkanaście tajemniczych zgonów z ewidentnym podtekstem politycznym. Kilkanaście śmierci uzasadniających przekonanie, że Polska wpadła w łapy zorganizowanych grup przestępczych, których bossowie tylko czasami i od niechcenia starają się jeszcze przekonywać Polaków, że ci żyją w normalnym kraju. Ale to nieprawda. Nieprawda, ponieważ polska państwowość na dobrą sprawę nie istnieje, zawłaszczona przez bandytów – choć większość Polaków do tej prawdy ciągle ustawia się plecami.

      NIE PARLAMENT

      Prawnicy zmagający się z doświadczeniem (a przy tym zainfekowani chorobą zawodową: cynizmem) twierdzą, że praworządność mieszka na frontonach sądów i w gruncie rzeczy już tylko tam możemy ją spotkać. Z wagą w jednej dłoni, mieczem w drugiej i z opaską na oczach. Ów trzeci atrybut przydano jej nie wiedzieć czemu. Ślepe to powinno być raczej prawo. Bogini wystarczyłaby przyzwoitość.

      Tymczasem między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca od powojnia po dziś dzień praworządności nie tylko zasłania się, ale i wykłuwa oczy, zaś "autorytety prawnicze", czyli ludzie z tytułami profesorów prawa, bardziej przypominający szarlatanów niż prawników, robią z prawem to, czego żądają od nich ich tajemniczy mocodawcy. Nie pamiętając, dlaczego prawo musi być uczciwe i komu powinno służyć.

      Co najmniej od czasów afery Rywina wiemy, że w Polsce to nie parlament i nie rząd, lecz persony składające się na "grupę trzymającą władzę" ustalają reguły gry, nie przejmując ani "państwem prawa", ani demokracją, ani w ogóle niczym. Komisja śledcza ds. Orlenu ujawniła te patologie w stopniu bardziej niż dostatecznym, pokazując złowróżbną rolę postpeerelowskich służb specjalnych oraz mafijne powiązania politycznego establishmentu: od "prezia" poczynając, przez komendanta głównego policji, na "zwykłym" pośle czy senatorze kończąc. Niedługo potem ludzie rozumni dostali do rąk raport Antoniego Macierewicza, negliżujący praktyki środowisk powiązanych z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi.

      I TAK DALEJ

      I co, czy od tamtej pory cokolwiek uległo zmianie? Owszem, na gorsze. Za rządów Platformy Obywatelskiej mieliśmy do czynienia z większą liczbą tajemniczych śmierci niż przez wszystkie pozostałe lata III RP.

      Wcześniej prezes Głównego Urzędu Ceł Ireneusz Sekuła dwukrotnie strzelił sobie w brzuch, a gdy to nie wystarczyło, musiał nacisnąć spust po raz trzeci. Marek Karp, szef Ośrodka Studiów Wschodnich, co prawda wyszedł cało ze zdumiewającego wypadku drogowego, lecz zmarł kilka tygodni później, akurat gdy miał opuścić szpital. Ministra sportu Jacka Dębskiego zastrzelono niedługo po wywiadzie, jakiego udzielił, a który zatytułowano: "Zanim mnie załatwią". Inspektor Najwyższej Izby Kontroli, badający aferę FOZZ Michał Falzmann, umarł na serce, choć nigdy na serce nie chorował. Jego szef, prezes NIK Walerian Pańko, zginął w tajemniczym wypadku samochodowym. Wkrótce potem z życiem pożegnał się szofer Pańki, a także dwóch policjantów, którzy znaleźli się na miejscu wypadku... I tak dalej, i tak dalej.

      Dla ekip usuwających zagrożenie, zlecenie to zlecenie i nie ma znaczenia, czy ginie człowiek niewinny, czy bandyta. Ani to, czy dany cel współpracuje z wymiarem sprawiedliwości, czy nie. Na przykład Sławomir Kościuk, zamieszany w porwanie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika, złożył obszerne wyjaśnienia, lecz inny z oprychów, Robert Pazik, milczał jak głaz. Śmierć dopadła obu.

***

      "Nie mam zamiaru oskarżać Platformy Obywatelskiej o jakieś drugorzędne przestępstwa. Ja oskarżam o to, że współdziała z mafią, która niszczy państwo polskie" – wypalił kiedyś Antoni Macierewicz, człowiek, któremu przestępcza banda przez ostatnie ćwierć wieku usiłuje przykleić łatkę oszołoma. Zaiste, to, co rzekł, rzekł bezceremonialnie. Lecz czy ktokolwiek z grona ludzi przyzwoitych może dziś żywić jakiekolwiek wątpliwości, jak bardzo uzasadnione były to słowa?

      No i nie zapominajmy o gorzkim wyznaniu Janusza Kurtyki, poczynionym w obecności dziennikarki Anny Pietraszek ledwie cztery dni przed tragicznym lotem do Smoleńska: "Demontaż państwa już się skończył, teraz zaczną znikać ludzie".

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem:

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

piątek, 22 czerwiec 2012 11:28

Historia daty 22 czerwca 1941 roku

Napisane przez

      ZSRS to najbardziej niezwykły przypadek państwa, pozornie stojącego na uboczu ważnych wydarzeń europejskich przed wybuchem II wojny światowej, natomiast faktycznie odgrywającego sprawczą rolę zarówno w rozpoczęciu wojny jak i we wszystkich fazach II wojny, światowej na terenie europejskim.

      Nagły zwrot we wzajemnych stosunkach z hitlerowskimi Niemcami, prowadzący w pierwszym etapie do wspólnej agresji na Polskę i likwidacji polskiego państwa, ustalił nową, europejską granicę "przyjaźni". Tą drogą, nieprzerwanie w ciągu 1940 roku odbywał się intensywny transport rosyjskich paliw, surowców strategicznych, zboża i żywności do hitlerowskich Niemiec. Dzięki sowieckiej obfitości paliw, dostarczanych niemieckiej gospodarce, niemiecka machina wojenna mogła wyruszyć na podbój Francji.

      Rosyjską benzyną były zasilane samoloty Luftwaffe, atakujące Wyspy Brytyjskie, zmierzające do pokonania brytyjskiego lotnictwa w 1940 r. oraz terrorystycznych nalotów na Londyn, Coventry i inne miasta.

      Niemieckie łodzie podwodne Kriegsmarine zasilane ropą "radziecką" skutecznie zatapiały statki płynące z Kanady i Stanów ze strategicznym zaopatrzeniem dla broniącej się Anglii.

      Punktem zwrotnym stał się dzień 22 czerwca 1941 r. o godzinie 3.15.

Z tym historycznym momentem związane są kontrowersyjne opinie dotyczące pytania, czy rzeczywiście Związek Sowiecki, w swojej "pokojowej" strategii, nie spodziewał się niemieckiej agresji, czy też sam szykował się do zaatakowania Niemiec, powtarzając bolszewicką strategię lat 1919-20. Oba "przyjazne" sobie systemy totalitarne szykowały się do wykonania swoich strategicznych zamiarów, notabene wynikających ze znanych wcześniej ideologicznych deklaracji: Niemcy ze swoim "Drang nach Osten", czyli parciem na Wschód i kolonizacja życiodajnych obszarów, natomiast Związek Sowiecki z bolszewickim hasłem: "Przez trupa Polski na Zachód", niosąc zarzewie komunistycznej rewolucji w państwach bogatego Zachodu.

      Zgodna współpraca obu agresywnych systemów, rozpoczęta we wrześniu 1939 r., dotyczyła głównie podziału terytorialnych łupów po zakończeniu polskiej wojny obronnej oraz ustalenia polityki eksploatacji i eksterminacji polskiego społeczeństwa, a w pierwszej kolejności wyniszczenia polskich elit politycznych, wojskowych oraz inteligencji.

Następne, sowieckie zamiary aneksji terytorialnych dotyczyły Finlandii. Wstępem było wypowiedzenie przez Moskwę (w listopadzie 1939 r.) sowiecko-fińskiego paktu o nieagresji, zawartego w 1932 r. jako sowiecka reakcja na rzekomy artyleryjski ostrzał sowieckiego terytorium. Miesiąc później wojska sowieckie rozpoczęły działania wojenne przeciw Finlandii, co wywołało wprawdzie ostrą, lecz nieskuteczną reakcję państw tzw. Zachodu. Działająca jeszcze Liga Narodów (protoplasta ONZ) wykluczyła Związek Sowiecki ze swojego grona, USA udzieliły Finlandii natychmiastowej pożyczki w wysokości 10 milionów dolarów (10 grudzień 1939 r.), faszystowskie Włochy ostro potępiły sowiecką agresję, Francja rozpoczęła przygotowania do wysłania korpusu ekspedycyjnego na pomoc Finlandii. Głównym trzonem miały być – według pomysłu gen. Sikorskiego – nowo formowane we Francji polskie oddziały wojskowe. Zanim zamiary przybrały realne kształty, zakończyła się fińsko-sowiecka wojna ze skutkiem militarnie kompromitującym Sowietów. W dalszej kolejności (sierpień 1940 r.) nastąpiła "pokojowa" aneksja Litwy, Łotwy i Estonii.

      Nie ulega wątpliwości, że obaj polityczni gangsterzy wzajemnie obserwowali zamiary i poczynania, zarówno w aspekcie militarnym jak i roszczeń terytorialnych. Pierwszym, poważnym "zgrzytem" we wzajemnych stosunkach niemiecko-sowieckich była sprawa rumuńskiej Transylwanii.

      Pod niemiecką presją, połowę tego terytorium Rumunia przekazała Węgrom, co wywołało oficjalny protest Moskwy, ponieważ odbyło się to z pominięciem konsultacji z Sowietami.

      7 października 1940 r. dwie dywizje niemieckie wkroczyły do Rumunii, poprzez terytorium Węgier, przejmując kontrolę nad rejonem wydobycia ropy naftowej i rumuńskimi portami.

      Następny konflikt dotyczył sytuacji na Bałkanach.

      Kilka dni później, w październiku, rząd Finlandii dał Niemcom prawo wyłączności na korzystanie z zasobów niklu oraz zgodę na tranzyt wojska niemieckiego do Norwegii.

      W tym samym miesiącu zirytowana Moskwa w wystąpieniu Mołotowa skierowanym do Hitlera zażądała sprecyzowania roli i praw Sowietów w Europie w najbliższej przyszłości. Hitler, niezadowolony z postawionej kwestii, sprawę zbył milczeniem.

      29 listopada naczelne dowództwo niemieckie zakończyło wstępne opracowanie planu inwazji na Związek Sowiecki.

      Co zatem działo się po drugiej stronie "przyjaznej" granicy? Czy socjalistyczne państwo robotników i chłopów było rzeczywiście zajęte tylko wykonywaniem kolejnego, stalinowskiego planu pięcioletniego? Szereg faktów może świadczyć o przygotowywaniu uderzenia na Niemcy, których siły militarne od 1940 r. były zaangażowane w różnych rejonach Europy, a od początku 1941 r. także w płn. Afryce.

      W lutym 1941 r. gen. G. Żukow został mianowany szefem sztabu generalnego oraz komisarzem obrony (sowiecki odpowiednik rangi ministra).

      W pierwszych miesiącach tego samego roku Sowieci dwukrotnie wywozili pozostałą jeszcze polską ludność ze wschodnich terenów II RP, które pod okupacją sowiecką stały się terenami przygranicznymi. To "oczyszczanie" terenu z elementu wrogiego wydawało się potrzebne sowieckim przygotowaniom militarnym.

      Ponieważ Związek Sowiecki od samego początku wojny i zawsze później przedstawiał się jako ofiara niespodziewanej, niemieckiej napaści, nic nie wiadomo o militarnych planach sowieckiego sztabu generalnego. Pomijając beletrystyczne opowieści W. Suworowa, będące pomieszaniem faktów z fantazją, bardziej słuszne wnioski można ustalić na podstawie przebiegu wydarzeń.

      Strategia sowiecka, począwszy od września 1939 r., przesuwała swoją granicę na zachód, tworząc podstawę wyjściową do zamierzonego ataku. Jak wynika z danych zawartych w archiwum amerykańskiego wywiadu, sowieckie przygotowania do wojny były na ukończeniu, przemysł sowiecki przeszedł całkowicie na produkcję wojenną, przyspieszając tempo pracy. Sowieckie dywizje odbywały manewry przy granicy Prus Wschodnich, ku wielkiemu zaniepokojeniu Hitlera, którego strategia była w dalszym ciągu obsesyjnie zwrócona w kierunku zniszczenia Anglii.

      13 kwietnia Związek Sowiecki podpisał z Japonią pakt o neutralności, zabezpieczając sobie granicę syberyjską i unikając wojny na dwa fronty.

      Jest sprawą bezdyskusyjną, że przesuwanie ogromnych mas wojska i sprzętu obu agresorów ku wspólnej granicy było widoczne i dobrze znane sztabom obu totalitarnych państw. Żołnierze niemieccy otrzymali niemiecko-rosyjskie "rozmówki", z których najważniejszym zwrotem był: "Iwan, zdajsja".

      Wreszcie Moskwa otrzymywała informacje od swojego agenta ulokowanego w Japonii, "dr. Sorge". Stalin jednak z jakiegoś powodu zwlekał z wydaniem rozkazu ataku i pierwszą rundę przegrał z kretesem, co jak opisują świadkowie tych dni, doprowadziło go bądź do depresji, bądź wściekłości – był przez kilka dni niedostępny dla otoczenia.

      Strategia sowieckiego ataku na Niemcy była logiczna i nie miała w sobie ryzyka. Przede wszystkim Związek Sowiecki automatycznie wchodził do zachodniej koalicji i w przypadku pomyślnego przebiegu działań posuwałby się w upragnionym, zachodnim kierunku, korzystając ze wsparcia "wyzwalanych" narodów i zaopatrując się w materiały zdobyte na miejscu oraz – jako sojusznik – dodatkowo otrzymywałby w jakiejś formie pomoc "Lend Lease".

      W przypadku niepomyślnego rozwoju wydarzeń ofensywnych, alternatywą mogło być to, co rzeczywiście nastąpiło, czyli spontaniczna pomoc materiałowa Zachodu niemal od pierwszych tygodni wojny.

      Rozważając tylko pierwszą z pięciu poszczególnych faz niemieckiego ataku (22.06-20.07) i uwzględniając ilość sowieckiego uzbrojenia porzuconego lub zdobytego przez Niemców oraz uwzględniając liczbę sowieckich jeńców i poległych, była to potężna koncentracja militarna. Łatwość, z jaką niemieckie uderzenia rozbijały sowieckie formacje, może świadczyć, że sowiecka strategia zgrupowanych wojsk przewidywała atak, nie obronę. Trzeba pamiętać, że od lutego autorem strategii był gen. G. Żukow, uchodzący za wybitnie uzdolnionego dowódcę i stratega. Według danych niemieckich, tylko do 10 lipca straty sowieckie wyniosły 323.898 jeńców, 7615 pojazdów pancernych oraz 6633 samoloty. W drugiej fazie niemieckiej ofensywy (do 9.08) straty sowieckie wyniosły 310.000 jeńców, 3205 czołgów, 3120 dział oraz 1098 samolotów.

      Według amerykańskiego wykazu pomocy materiałowej dostarczonej Sowietom w okresie od października 1941 r. do stycznia 1944 r., Związek Sowiecki otrzymał:

      8800 samolotów

      5200 czołgów i dział p.panc.

      190.000 ciężarowych pojazdów wojskowych

      36.000 jeepów

      30.000 innych pojazdów mechanicznych

      7.000.000 par butów dla armii

      200.000 telefonów polowych

      1.050.000 km drutu telefonicznego

      200.000 ton materiałów wybuchowych

      740.000 ton benzyny lotniczej

      1.450.000 ton stali

      Obrabiarki i narzędzia o wartości 200.000.000 dolarów

      420.000 ton aluminium, miedzi, niklu, cynku i mosiądzu

      2.6000.000 ton żywności

      Ponadto Sowieci otrzymali kilka kompletnych zakładów przemysłowych, przeniesionych z Ameryki i zainstalowanych w Związku Sowieckim, jak np. instalację rafinerii ropy naftowej, fabrykę opon samochodowych o wydajności miliona opon rocznie. Ogólna wartość dostaw w ramach "Lend-Lease" wyniosła 4,5 miliarda dolarów (wartość na poziomie roku 1944).

      Tak oto bezwarunkowa pomoc wykreowała imperium zła.

      Aleksander Sołżenicyn, w swoim monumentalnym "Archipelagu GUŁag" zawarł takie oto spostrzeżenie – jakkolwiek by było – z rosyjskiego punktu widzenia:

      "W swoich krajach ojczystych Roosevelt i Churchill czczeni są jako wcielenie rozumu państwowego. Nas zaś, w trakcie naszych więziennych debat uderzała ich oczywista, systematyczna krótkowzroczność i nawet głupota. Jak mogli oni, ześlizgując się od 41 do 45 roku, nie zapewnić sobie żadnych gwarancji niezawisłości Europy Wschodniej? Jak mogli oni za nędzne świecidełko czwórdzielnego Berlina (który miał stać się później dla nich piętą achillesową) oddać wszystkie połacie Saksonii i Turyngii? I jaki sens strategiczny i polityczny miało dla nich wydanie w ręce Stalina na pewną śmierć kilkuset tysięcy uzbrojonych sowieckich obywateli, którzy zdecydowani byli za nic się nie poddawać? Powiadają, że tym kosztem chcieli zapewnić sobie udział Stalina w wojnie z Japonią. Mając już w ręku bombę atomową, płacili więc Stalinowi, by raczył tylko okupować Mandżurię, wzmocnić w Chinach Mao Tse-tunga, a w Korei Kim Ir Sena! Czy to nie ubóstwo myśli politycznej? Gdy potem wypchnięto Mikołajczyka, gdy wykończono Benesza i Masaryka, gdy Berlin był blokowany, gdy płonął i zasnuwał się milczeniem Budapeszt, gdy dymiła Korea, a konserwatyści brali nogi za pas pod Suezem – czy nawet wtedy ci z nich, którzy odznaczali się pamięcią, nie przypomnieli sobie choćby epizodu z Kozakami?".

Wiesław Kwaśniewski

Mississauga

piątek, 22 czerwiec 2012 11:25

Widziane od końca: Państwo śmiechu warte

Napisane przez

kumorAPrzyszło lato, a wraz z nim w czas polskiego grillowania. Cóż więcej można robić w tym pociesznym   mocarstwie kieszonkowym Króla Ubu, niż zamknąć parkan, włączyć muzyczkę, zaprosić koleżków i napić się schłodzonego browarku? Dopóki można, dopóki są pieniążki, dopóki... – jak za każdej okupacji – machnąć ręką na ten ...niany świat, zamknąć bramę, uratować naszą małą "intymność".

      Duża część Polaków ma Polskę w nosie, bo nic im ta Polska, oprócz utrapień, nie daje; gorzej, rzuca tylko kłody pod nogi.

      Konkretne korzyści to im "daje", i owszem, praca w RFN czy na Wyspach; "dają" znajomości w urzędzie, "daje" poustawiana rodzina...

      - A państwo polskie? Ono jest jedynie sposobem dzielenia łupów przez tych "ustawionych".

      Państwo polskie daje uciążliwych "urzędników-celników", zawistnych, głupich, skorumpowanych, gnębiących bez żenady tych stojących niżej w "łańcuchu pokarmowym"; tych, którzy powołaniem się na znajomości lub dowodem wdzięczności nie są w stanie wydobyć służalczego uśmiechu.

      Państwo polskie daje mafijne rządy skorumpowanej "klasy politycznej", która traktuje zwykłego obywatela jak kmiecia-śmiecia, daje też dyktaturę polskojęzycznych koterii, które polskiego przedsiębiorcę są w stanie okraść w majestacie prawa i w okamgnieniu puścić z torbami.

      To państwo "daje" obywatelom codziennie nowy odcinek telenoweli, w której premier gra, że jest premierem, minister obrony udaje, że ma wojsko, minister finansów zachowuje się tak, jakby od niego coś zależało, po czym unisono wszyscy, podrygując i klaszcząc w dłonie w rytm chwytającej za serce melodii, wołają – nie przejmuj się, Polska jest piękna, rośnie w siłę, ludziom żyje się dostatniej!

      Gaże za udział w tej komedii pobiera zresztą cała klasa polityczna, tzw. opozycji nie wykluczając.

      Jednocześnie to państwo nie potrafi obronić własnych obywateli nie tylko przed interesami innych państw czy międzynarodowych korporacji, ale nawet zwykłej mafii czy ustosunkowanych złodziei.

      To państwo rządzone jest przez elity do tego stopnia służalcze, że tę służalczość zinternalizowały, mają ją we krwi, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Najnowszy polski polityczny "samobójca", generał Petelicki, człowiek mimo esbeckich korzeni chodzący w patriotycznej aureoli nad czołem, niedawno stwierdził a propos katastrofy smoleńskiej, że "Amerykanie mają klatkę po klatce to, co się stało. Mają wszystkie rozmowy i znają prawdę". I nikt w tym wesołym państwie nie zwrócił uwagi na zdumiewający fakt, że generał służb specjalnych, który zrobił karierę na rzekomym zapewnianiu państwu bezpieczeństwa, mówi otwartym tekstem, iż obce mocarstwo ma Polskę rozłożoną na talerzu, a jego służby "znają wszystkie rozmowy". Żaden prokurator wojskowy nie zainteresował się stwierdzeniem, że polska osłona kontrwywiadowcza nie istnieje, a wedle generała Petelickiego Waszyngton wie, o czym w Warszawie bzyka każda mucha! Proszę sobie wyobrazić, że chiński albo rosyjski generał w podobnych okolicznościach stwierdza, że obce państwo zna wszystkie rozmowy na Kremlu – i Moskwa powinna się ich zapytać, co rosyjski ix mówił do ygreka!

      Przecież to jest goła paranoja; przecież to jest państwo śmiechu warte, komediowe!

      Po co nam taka Polska?

      Po nic!

      Co prawda obok tej tragifarsy, chodzi wciąż ludziom po głowach mit dawnego imperium, pozostały kolory, narodowe sztandary, skrzydła husarii i stare warownie. Ale człowiek nie żyje mitami, tylko chlebem. A ten chlebek jest rozdawany coraz bardziej obcą ręką.

      Państwo nie ma sensu, jeśli nie chroni interesów narodowych, nie dba o obywateli; państwo jest do bani, jeśli "nie opłaca się" polskim rodzinom. Państwo i jego administracja jest wrogiem narodu, jeśli w postronnych interesach wspomaga obcą eksploatację ziem i ludzi. Dopóki ta prawda nie dotrze do mózgów "grillujących" Polaków, Polskę można między bajki wsadzić. Komu potrzebne jest państwo udawane, kraj na niby?! Jakiemu poważnemu człowiekowi chce się życie poświęcać w "Teatrzyku zielone oko", zarządzanym przez cyników, rękami pożytecznych idiotów. Jakiemu uczciwemu człowiekowi przystoi uczestniczyć w kolonizacji własnego narodu, przy jednoczesnym odwracaniu uwagi dźwiękami marszów bohaterów i łopotem starożytnych sztandarów?! Brać udział w takiej farsie to pluć na tych wszystkich, którzy za Polskę krew przelewali, brać udział w takiej farsie to na Polskę wymiotować.

Andrzej Kumor

Mississauga

Poniżej możesz zamieścić komentarz do tego tekstu


Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!

Ostatnio zmieniany piątek, 22 czerwiec 2012 15:10
piątek, 22 czerwiec 2012 11:23

Leczmy się ze starczego infantylizmu

Napisane przez

kumorAPowoli samobójstwa polityków w III RP powszednieją niczym w starożytnym Rzymie; z tym że tam raczej sobie żyły otwierano, w Polsce zaś albo stryczek, albo kula. Dlaczego mamy tylu samobójców "wysokich rangą"? – To proste. Polska to bardzo bogaty kraj – jest się o co bić. I różni tacy biją się między sobą.

      Od czasów "mordów samobójczych" świadków pozamykanych w więzieniach okazało się, że jest to bardzo wygodna metoda eliminacji niewygodnych, tym bardziej że nie obciąża konta "zaprzyjaźnionej policji" nierozwiązaną sprawą – tu śledztwo nie ma gdzie ruszać od samego początku.

      Tak więc, ktoś wyeliminował gen. Petelickiego – byłego peerelowskiego zwiadowcę – w którym wielu widziało lidera ewentualnego puczu czy zamachu stanu.

      Facet miał poważanie w wojsku i wśród rodaków; najwyraźniej się narodowo wyemancypował z gromady byłych kolegów, odcinając sznurki, lub przynajmniej sprawiając wrażenie, że gotów je odciąć.

      Ponieważ Polska jest już państwem podzielonym na latyfundia interesów, więc żadnego Piłsudskiego nie ma co wypatrywać... Nie ma miejsca. Tym bardziej, że ludzie się nie ruszą – nie chce im się. A jak się zachce, to będzie już bardzo późno.

   Od czasu do czasu mafijni magnaci skaczą więc sobie do oczu. No i ten czy ów "targnie się" na życie. Taki smutny czas...

***

      Premier Tusk – tradycyjnie – kazał się Polsce przejrzeć w lusterku zagranicznej opinii i z ukontentowaniem stwierdził, że mamy przedziałek po właściwej stronie, bo euro bardzo dobrze poprawiło wizerunek. Najwyraźniej jednak nie czytał "Wyborczej", która oblizując się, przytacza tekst "Spiegla" o polskim "kibolu", który zoologicznie nienawidzi "ruskich" i dlatego ma wytatuowaną swastykę na ramieniu, zaś na pytanie, "co naziści zrobili Polakom", niekumaty wymownie milczy. – Też bym milczał, bo "naziści" Polakom nic nie zrobili, za to Niemcy – ci sami, których wnuki przeinaczają historię w owym "Spieglu" – bardzo dużo – rozwalili pół kraju i wymordowali 12 milionów. Co ciekawe, to że "Wyborcza", gazeta skądinąd podszyta "Polakami pochodzenia żydowskiego", bije "Polaków pochodzenia polskiego" niemieckim obuchem; tych samych Polaków, których dziadowie Żydów przed niemieckim terrorem starali się ratować. Widocznie tak w niezachodnich cywilizacjach pojmuje się wdzięczność.

***

      Konserwatywny rząd federalny do rewolucyjnych zmian nie doprowadził, ale powoli stara się reformować główne obszary marnowania miliardów. Na razie też ostrze owej reformatorskiej kampanii idzie tam, gdzie opór najmniejszy – system imigracyjny, penitencjarny, bezrobocie, renta starcza. Tam gdzie opór jest jak skała, konserwatyści zgrabnie obchodzą problem na paluszkach. Tak m.in. było przy okazji zmniejszenia liczby etatów w administracji federalnej, gdzie jak człowiek policzy te wszystkie "złote spadochrony" dla rzekomo wyrzucanych z pracy, to mu wychodzą miliardy dolarów. Administracja federalna jest też kluczem do sprawnego, "małego" państwa. Dzisiaj hasła o ograniczeniu państwowego molocha można między bajki włożyć, bo nawet najlepiej obmyślony program ugrzęźnie albo zostanie wypaczony przez wszechpotężnych panów urzędników.

      Zatem pierwszy krok reformy powinien polegać na odebraniu służbie publicznej prawa do strajku. Żaden rząd się na to nie poważył, bo urzędnicy to ludzie ustosunkowani i blisko Ottawy.

      Są jednymi z naszych najgłośniej ryczących i najmniej mlecznych świętych krów. Najnowszy kwiatek ujawnia CBCNews – federalni panowie urzędnicy biorą rekordową liczbę dni wolnych chorobowych – 2,5 razy więcej niż w sektorze prywatnym, co nas kosztuje ponad miliard dolarów rocznie...

      Kryzys nadciąga milowymi krokami. Po to byśmy mu mogli stawić czoło solidarnie, musimy mieć elementarne poczucie sprawiedliwości społecznej. To państwo ocieka tłuszczem, ale niedługo lata będą chude i dlatego ważne jest, by reformować od głowy, a nie od ogona.

      Druga rzecz, dla tego państwa ważna, to tworzenie poczucia odpowiedzialności za ten kraj. I tu znów najważniejsze jest wyeliminowanie "równiejszych" i odwołanie się do sprawiedliwości, a nie – jak dzisiaj – politycznej poprawności. Ta ostatnia, kiedy kryzys zajrzy w oczy, pryśnie jak mydlana bańka. Świat wstępuje na wojenną ścieżkę, życie zaczyna się na poważnie, dlatego leczmy siebie i wszystkich dookoła ze starczego infantylizmu.

Andrzej Kumor

Mississauga


Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!

Ostatnio zmieniany piątek, 22 czerwiec 2012 15:56
piątek, 22 czerwiec 2012 11:13

Przygodowy trener

Napisane przez

      EURO 2012 w polskim wykonaniu to już historia, więc pan trener Smuda, jak oznajmiło TVN24, po odpadnięciu polskiej drużyny z rozgrywek przedstawił takie wyjaśnienie swojego blamażu: "Moja piłkarska PRZYGODA się skończyła, ale do dymisji się nie podaję. Miałem z PZPN kontrakt tylko do EURO". Dzieci z RUDY ŚLĄSKIEJ w przerobionej piosence "KO KO EURO SPOKO" oceniły jego przygodę jednoznacznie: KO KO KUKURYKU, SIEDZI SMUDA W FOTELIKU, W FOTELIKU SIEDZI SMUDA… NIC SIĘ NAM NIE UDA.

      A niby, co się tu miało udać, jeśli zamiast piłkarzy wyjście z grupy miał zapewnić niepodważalny "plan Smudy", a zawodnicy być w nim robotami. Plan, pokazywany wielokrotnie przeciwnikom na wszystkich meczach, aby przypadkiem nie przegapili Roberta Lewandowskiego osamotnionego na boisku i systemu 1-2+3-4, w którym jedynka to właśnie nasz znakomity napastnik (o ile przeciwnik pozwolił mu w tej samotności pograć), trójka to trzech defensywnych pomocników (no bo trzeba się bronić przed wygraną), a czwórka to czterej obrońcy, bo bronienie przecież mamy we krwi. A kibice wołali "POLSKA, BIAŁO-CZERWONI…!!!", czyli inaczej "ORŁY DO BOJU!!!". A Orły, wpisane w plan Smudy w charakterze ptaków nielotów, niestety dopasowały się z konieczności psychicznie do wyznaczonych im ról, choć nogi aż się same rwały, aby wrogom dokopać (niestety, plan Smudy nie przewidział, że tych nóg zamordowanych na austriackim zgrupowaniu może starczyć tylko na pół godziny każdego meczu). Niestety, pan Prezes Lato pieniędzy na eksperta od badań wydolności zawodnika nie dał, bo dla niego było to pewno za mądre i musiałby przecież zmniejszyć premie swoim kumplom z Zarządu. Efekt wiadomy. Dobrze, że dał choć na psychologa, bo gracze, po przegranym ostatnim meczu we Wrocławiu, pewno by skakali wzorem kibiców do Odry, aby, jak oni, utopić w niej swój smutek z powodu nieudanej PRZYGODY swojego trenera. I tak na szczęście popłynęły z Odrą do Bałtyku tylko nadzieje na udział w mistrzostwach świata. A więc "nic się nie stało", jak nas pocieszał w porannym "Expressie" komentator z TV POLONIA.

      Przygoda piłkarzy na pewno się jeszcze nie skończyła i może jednak przyniesie trochę radości w niedalekiej przyszłości z okazji eliminacji do mistrzostw świata, bo wreszcie mamy jakiś piłkarski zespół, choć może jeszcze nie drużynę. No bo przecież pan Smuda przez dwa lata nie miał czasu tego pozbieranego z całej Europy zespołu zgrać, by tę drużynę wzorem Hiszpanów stworzyć. Przygoda pana Smudy też się chyba jeszcze nie zakończyła, z czego ten pan nawet nie zdaje sobie jeszcze sprawy. Bowiem nie zdarzyło się w historii piłki nożnej i chyba każdej innej dyscypliny sportowej w Polsce i na świecie, żeby jakikolwiek trener określił publicznie swoje, opłacone ciężką forsą obowiązki, jako PRZYGODĘ. Pan Smuda był szczery. W końcu nie każdy trener może wyjechać do ciepłych i egzotycznych krajów na cudzy koszt. A wyniki jego wysiłków w realizacji swoich obowiązków niestety pasują do jego końcowego podsumowania. Nie wiem, czy za przygody w ogóle się płaci. Od tego jest przecież ubezpieczenie. A może sąd powinien ten dylemat rozwikłać?

      CO POWIEDZIELI ZAWODNICY: Piszczek – "nie byliśmy przemęczeni" (no faktycznie, bieganie w kółko w obrębie pola karnego to nie to, co pogoń za piłką w ataku), Tytoń – "daliśmy z siebie wszystko" (ale się biedak napracował) i w końcu kapitan zespołu Błaszczykowski, który wreszcie nie minął się z prawdą – "umiejętności nie pozwoliły, a i zmęczenie dodało, no i nie potrafiliśmy zmienić taktyki", no bo trudno tu zaakceptować wypowiedź Murawskiego (który przyznał, że zawinił utratę bramki z Czechami), że "mogliśmy dać z siebie więcej, gdybyśmy widzieli ten entuzjazm w strefach kibica" (tak jakby mu tych tysięcy kibiców na trybunach było za mało, żeby się spocił). Nie rozumiem tu tylko jednego: jakim cudem za te umiejętności zagraniczne kluby płacą polskim najemnikom setki tysięcy euro? Czyżby trening u Smudy miał tym zagranicznym orłom zaszkodzić? Co one zrobią, jak te ich zagraniczne kluby powiedzą im "a teraz wynocha"?

      CO MOŻNA POWIEDZIEĆ PO FAKCIE I JAKIE Z TEGO SĄ WNIOSKI.

      - zawodnicy byli przemęczeni (na pewno część tak, jak ci z Dortmundu, i obecność specjalisty od wydolności organizmu była tu niezbędna,

      - plan pana Smudy był znany wszystkim przeciwnikom, już po obejrzeniu pierwszego meczu Polaków, a najlepiej wykorzystali to Czesi (bo cały ten plan walił się natychmiast przy zastosowaniu pressingu przez rywali, co najlepiej pokazała druga połowa meczu z Grekami i mecz z Czechami. No i jak się nie zmienia składu ani ustawienia zawodników przez wszystkie mecze, to tak jak by się chciało przegrać, zanim zaczęło się grać).

      - ustawienie w planie pana Smudy jednego miękkiego napastnika i defensywnej pomocy było samobójstwem (biedny Lewandowski znakomity, gdy nikt mu nie przeszkadza, odbijał się od przeciwników jak piłka, był najbardziej faulowany i nie miał żadnego konkretnego wsparcia w ataku przez słabszych technicznie i zamęczonych kolegów. Trudno zrozumieć, dlaczego nie zagrali z nim razem inni napastnicy, bo z tłumaczenia trenera, że plan by mu się popsuł, gdyby przestawił skład, można się tylko pośmiać. Samym planem i jednym napastnikiem, jak już wspomniałem wcześniej, wygrać się nie da. Ktoś do cholery te bramki musi strzelać, więc może wróćmy do ustawienia zespołu sprzed II wojny w formie 5-2-3, gdy Polska wygrywała z Brazylią).

      Z moich obserwacji wynikło, że zabrakło również trenera zwracającego uwagę na prawidłowy układ ciała, jaki jest niezbędny w określonych warunkach do wykonania celnego strzału na bramkę i myślenia, gdy się piłkę kopie, aby strzelić gola (przydałby tu się znakomity psycholog Anthony Robins, który z niejednego przeciętnego sportowca zrobił gwiazdę, stosując metodę kumulowania w mózgu funkcji ciała niezbędnych do wykonywania i powielania pewnych czynności w sposób prawidłowy i skuteczny. W przypadku strzału na bramkę nagminny błąd u piłkarzy to niewłaściwe wychylenie ciała oraz ułożenie nogi w zależności od wysokości piłki nad ziemią. Prawidłowo wykonane elementy SKUTECZNEGO strzału powinny być kodowane po każdym udanym strzale przez zawodnika i wielokrotnie powtarzane w ten sam sposób przez niego aż do utrwalenia prawidłowych odruchów. Osobiście sprawdziłem metodę, bo dzięki panu A.R. kiedyś trafiałem dwa razy na trzy rzuty do tarczy w ten sam cel przy grze w "darts").

      WNIOSKI:

      * Niestety, pan trener Smuda, jak i inni polscy trenerzy musi się jeszcze wiele nauczyć. Powinien też przeanalizować swoje błędy i mniej się bać w przyszłości o swój stołek, a więcej o wydolność swoich podopiecznych. Trochę fantazji, logiki, wyobraźni i elastyczności na pewno by mu nie zaszkodziło w karierze trenerskiej. Na razie na pewno nie z reprezentacją. A więc do widzenia trenerze. Może i dobrze chciałeś, ale i wiedzy, i odwagi zabrakło.

      * Potrzebny jest trener zawodowiec, który wspomniane wyżej cechy będzie posiadał, najlepiej cudzoziemiec, który obejmie ukształtowany, wielojęzyczny, a więc łatwy do kierowania zespół, wyszkoli paru snajperów i wbije wszystkim zawodnikom w podświadomość zdrowego i pozytywnego ducha.

      * Pan Prezes Lato, dla uniknięcia dalszego blamażu w polskiej piłce i jej uzdrowienia, musi odejść wraz z co najmniej połową działaczy z zarządu PZPN, których czas już dawno minął. Nowe młode twarze, z dzisiejszym, a nie wczorajszym podejściem do sportu, są w tej piłce niezbędne, aby wróciła era Górskiego.

      NIC SIĘ NIE STAŁO… NIC SIĘ NIE STAŁO… NIC SIĘ NIE STAŁO. Poza jednym korzystnym faktem: nie ma już na polskich ulicach rosyjskich kiboli i skończą się wreszcie rozróby, jeśli do końca wyłapie się polskich i w więzieniu napuści się ich na siebie. Niech wreszcie poczują, co to jest ból, gdy oberwą od współwięźnia, co to samotność separatki, jaki miły jest karcer za niesubordynację i jak obezwładnia… strach przed "kumplami".

Wiktor Księżopolski

Calgary

piątek, 22 czerwiec 2012 10:49

Rozbój w biały dzień

Napisane przez

Tak się jakoś dziwnie składa, że nasze życie zamiast z dnia na dzień, czy z roku na rok, polepszać się, raczej się pogarsza.

      Cena benzyny, zamiast spadać, systematycznie wzrasta, i to w rytm jakiegoś dziwnego tańca, jakiejś dziwnej gry, dla której nie potrafię znaleźć innej nazwy, jak tylko gra w durnia.

      A to przecież powoduje, że wzrastają automatycznie ceny wszystkich produktów i usług.

      I co gorsza, wcale to nas nie dziwi, szczególnie nas, Kanadyjczyków. Kiedy wzrosły ceny biletów TTC, na własne uszy słyszałem dyskusję, raczej opinię, w autobusie – no nic dziwnego, widocznie tak musi być.

      Jako regularny gracz w "6of49" nie przestałem się denerwować tym, że chociaż wszystkie te gry bazują na naszych pieniądzach, to my, uczestnicy tych gier, nie mamy żadnego wpływu na to, jak dzielone są te pieniądze na poszczególne poziomy wygranych.

      Ale powodem mojego dzisiejszego oburzenia jest jeszcze coś innego.

Znalazłem wreszcie po długich poszukiwaniach doktora rodzinnego (family physician), więc poddałem się podstawowym badaniom. Za jedno z nich musiałem zapłacić 30 dol., bo nie jest pokrywane przez OHiP, chociaż wszyscy zaliczają je do badań podstawowych, niemalże obowiązkowych. Wyniki tych badań zostały następnie przesłane do naszego lekarza rodzinnego. Więc, kiedy udałem się na wizytę kontrolną, poprosiłem o kopię tych badań, mając nadzieję, że wyniki moich badań są moją własnością. A tu okazuje się, że jestem w błędzie. Jeśli chcę posiadać kopię moich badań, to muszę za nie zapłacić, w tym przypadku 10 lub 5 dol., zależnie od liczby stron.

      A ja myślałem, że te wszystkie badania są moją własnością i ewentualnie lekarz może zrobić dla siebie kopie tych badań, za które ja nie zamierzałem brać żadnych opłat. Tymczasem nie, to ja mam zapłacić za zrobienie dla mnie ich kopii.

      Zdziwiło mnie to bardzo. A ciebie, drogi czytelniku-podatniku?

Emanuel Czyżo

Toronto

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.