Patałachy
Wielki strateg, gen. pruski Clausewitz pisał, że przegrywający prosi o zawieszenie broni. Tak postąpił Tusk, a Kaczyński jak dureń na to przystał. Dowodem, że nie miał racji, jest odrzucenie petycji TV "Trwam" przez Sąd Administracyjny w Warszawie w piątek.
Teraz pytanie, co dalej, co zrobi ojciec Rydzyk, chyba się nie podda, a właśnie teraz, przed 6 czerwca, można było "coś" od rządzącej watahy wydębić. Po Euro będzie znacznie trudniej, zwłaszcza że dwa miesiące wakacji to najgorszy czas na jakiekolwiek demonstracje. Tusk i s-ka liczą, że im się upiecze. Tak, jeśli nie pojawi się nowy przywódca, bo starzy się splamili nieudolnością.
Gra Episkopatu
Episkopat popiera ojca Rydzyka, ale poparcie uzależnia od tego, by On nie popierał ks. Natanka. Niestety, dotąd nie ma dokładnych wieści, co konkretnie zarzuca się ks. Natankowi, bo nie ma co. Co boli wielu biskupów, to że on domaga się intronizacji Chrystusa Króla, czego nie lubi... masoneria.
Puszysta
W Agorze były zdjęcia Pierwszej Damy RP i smutno było na tę tłustą babę patrzeć, wylewał się jej dobrobyt. Właśnie zastanawiam się, czy jej posłać ogłoszenie o zupach z kapusty w kapsułkach – które robią cuda, bo człowiek chudnie, i chyba sam muszę spróbować, bo też mam z 20 kg za dużo, ale jeszcze nie jestem na świeczniku.
Wolność słowa
Wysłałem do "Naszego Dziennika", "Gazety Polskiej" i "Najwyższego Czasu" tekst – 12 punktów, co trzeba zrobić dla ratowania Polski. Nie wydrukowali.
Byłem w firmie Clear Chanel, która sprzedaje miejsca na billboardach, miałem zapłacić za pokazanie tam tych samych tekstów i też za pieniądze odmówili. Obiecałem im sprawę sądową.
Tamte czasy – część I
Kiedy byłem w Toronto, Marek Gołdyn zwrócił mi uwagę, że odznaczano jakichś polityków za pomoc "Solidarności", a nic o tych innych, co robili wiele dla niej w Toronto i jakoś bliżej żłobu nie są w Polsce. Niestety, nie jest to ani pierwszy, ani ostatni raz, jak się tak dzieje. Gdy odznaczano ludzi z "Tygodnika Solidarność", nie było mnie wśród nich, a przecież nie kto inny jak ja i tylko ja reprodukowałem ten tygodnik w Toronto, a nigdzie indziej tego nie robiono. Gdy wybuchły strajki sierpniowe, znaczna część Polonii zmobilizowała się, pod niedawno otworzonym konsulatem w Toronto były kilkudniowe manifestacje. Rodacy wynajęli samolot, który ciągnął wstęgę z napisem bodaj "Freedom for Poland". Ówcześnie byłem w Edmonton i myśmy też się zmobilizowali i zrobili co najmniej dwie manifestacje przed ratuszem. Co ciekawe, wtedy wszyscy bali się, że Ruscy wejdą. Ja byłem innego zdania, że nie wejdą. Uzasadniałem to tym, że Polska jest trzy razy większa niż Czechosłowacja czy Węgry, że w Polsce jest praktycznie jedna religia i mało mniejszości narodowych, a na koniec, że w przeciwieństwie do wspomnianych dwóch krajów rodacy nie będą mieli gdzie uciekać, więc będą walczyli. Myśmy w Edmontonie mieli małą a silną nieformalną organizację byli tam Ryszard Fryga, Edek Wróbel i kilku innych, których nazwisk po 30 latach nie pomnę, ale ich twarze widzę jak dziś. Myśmy wtedy dużo robili dla poparcia Leszka Moczulskiego i KPN-u, co nie było bez znaczenia, bo wielu działaczy popierało KOR. Ba, wielu działaczy starej Polonii patrzyło na to, co się dzieje w Polsce, z odrobiną niedowierzania, że to coś da, a jak wiemy, dało, ale nie wszystko poszło tak, jak pójść powinno. Dalszy ciąg za tydzień.
Przedmecze
Warszawa jest już pełna młodych futbolistów. Okazuje się, że są zawody młodych organizowane przez Volkswagena. Zjechały 22 drużyny, w tym z RPA. Australii i kilku państw afrykańskich.
Próżne wysiłki. Jak pisałem, 3 maja podszedłem do prezydenta Komorowskiego, chwilę rozmawiałem i prosiłem o piłkę dla młodzieży w polskiej szkole w Wołkowysku, nawet ta rozmowa była rejestrowana przez TVN. Potem odwiedziłem Pałac Prezydencki dwa razy, nawet zostawiłem dwa egzemplarze mej książki o Białorusi i niestety ani be, ani me.
Aleksander graf Pruszyński
Mińsk
Co zrobi kibic piłkarski, gdy Polacy wygrają Euro 2012? Prawdopodobnie wstanie od komputera i położy się spać. Sądząc po przebiegu i rezultatach meczów z Łotwą i Słowacją, takie wydarzenie możliwe jest wyłącznie w przestrzeni wirtualnej.
Plusy wirtualnego świata dostrzec łatwo, skoro teraźniejszy świat schodzi nam na psy (psy przepraszam za ten przejaw gatunkowego szowinizmu). Nie to, że schodzi tu i tam, o nie. On schodzi jakoś tak, można powiedzieć, kompleksowo. Bywa, że w grzmocie fajerwerków, z przytupem i przyświstem. Słyszałem, że nawet smoki utyskują na jakość współczesnych dziewic, twierdząc, że trafiają się rzadziej niż lód na równiku, a te, które się mimo wszystko trafiają, jakością przypominają jesiotra drugiej świeżości z bufetu w moskiewskim teatrze Varietes.
WEDLE INSTRUKCJI
Wszelako dziewice i smoki zostawmy swoim losom. Niechybnie kierownik wspomnianego bufetu, niejaki Andriej Fokicz Soków, dumny byłby z ostatnich pomysłów platformerskich specjalistów od pijaru. Igorowi Ostachowiczowi uścisnąłby pewnie dłoń z radością oraz czystym sumieniem. Chwaląc go zwłaszcza za żenujący (której świeżości, dziewiątej?) pomysł wizyt gospodarskich, mających powstrzymać spadające na łeb na szyję sondażowe zaufanie do tuskopolaków.
To jest już naprawdę ostra licytacja. Ludzie rozumni zdają sobie sprawę z faktu, iż człowiek jest tym, kogo widzą w nim inni, zaś inni widzą tego, kogo pokaże im telewizja, ale to zdecydowanie za mało, by premier fruwający nad nieprzejezdnymi autostradami i rozdający uśmiechy w pociągach sennie kolebiących się po wiecznie remontowanych torach, stał się przez to choć odrobinę mniej żenujący niż oblicze wspomnianego wyżej Andrieja Fokicza w dniu wizyty u Wolanda.
Pytanie: czemu Donald Tusk sprawdzał przejezdność autostrad z pokładu helikoptera? Odpowiedź: ponieważ po piasku i między maszynami budowlanymi rządowym samochodem jeździć się nie da.
Na szczęście dla Platformy Obywatelskiej, mainstreamowe media dzielnie trzymają pion. Pewnie nie mogłyby aż tak pryncypialnie stać na straży zadekretowanego porządku (przy okazji: to już 24. rok biegnie od czasu, gdy przy "okrągłym stole" przerobiono nas na kwadratowo), nie mogłyby, powtarzam, gdyby ktoś stale nie przekazywał redakcjom instrukcji, co widzom, słuchaczom oraz czytelnikom wmawiać i jakimi metodami. Jak dawno temu ktoś słusznie zauważył: "Wszystko, co oglądamy w telewizji i o czym czytamy w gazetach, zdaje się prawdziwe z wyjątkiem tych spraw, które akurat znamy z pierwszej ręki" – i coś jest na rzeczy.
ROZKAZ: RADUJMY SIĘ
Przed laty Mark Twain przestrzegał: "Dziennikarze piszą nieskrępowaną prawdę, ale ją potem trochę modyfikują przed wydrukowaniem". Powiedziane ironicznie, acz prosto z mostu. Współcześnie, Cezary Rozwadowski także ujmuje tę kwestię bez ogródek, orzekając, iż: "zwykła komunikacja społeczna nagminnie zastępowana jest manipulacją". Owszem, to widać i słychać, wyraźnie niczym zdanie konkluzji zaczerpnięte z łamów "Le Figaro": "Wśród czynników determinujących dzisiejsze życie intelektualne, pierwsze miejsce przypada straszliwej machinie telewizji, całkowicie likwidującej odstęp między myśleniem a propagandą".
Swoją drogą wydawać by się mogło, że media powinny rzeczywistość tłumaczyć, a nie tworzyć. Tymczasem w Polsce mamy do czynienia z kreowaniem rzeczywistości. I jest to świat, za którego kreacją stoi salon. Ludzie w sumie skompromitowani, jednak w dalszym ciągu, dzięki telewizji, dzierżący rząd dusz. Ludzie, którzy – przykładem niejaki Jan Osiecki – nigdy nie mogą skompromitować się tak, by nie móc skompromitować się jeszcze bardziej. Ludzie tuskoidalni, usiłujący za każdą cenę skierować uwagę Polaków na igrzyska, a odwrócić od niepokojących, burzowych chmur, coraz szybciej zasnuwających horyzont. Te zabiegi poseł Zbigniew Kuźmiuk tłumaczy tak: "Trzeba publiczność stale czymś zajmować, bo inaczej zdenerwowana może chcieć protestować. A do tego dopuścić nie można, bo przez najbliższe dwa miesiące, wszyscy Polacy mają się tylko cieszyć".
No cóż. Ceremonia otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie w roku 2008 miała wprawić świat w ekstazę – i w ekstazę świat wprawiła. Bez specjalnego ryzyka popełnienia błędu można orzec, iż Euro 2012 organizowane nad Wisłą i Dnieprem również wywoła spore wrażenie. Było nie było, same przygotowania do Euro takie wrażenie wywołują. Ostatecznie w tej części Europy po 1989 roku nie widzieliśmy jeszcze podobnej szopki.
***
Tymczasem, jak nas przekonują Ci-Którzy-Wiedzą-Wszystko, kłopoty były, minęły i nad Wisłą impreza pt. Euro dopięta jest na ostatni guzik (pewnie ostatni z tych nieukradzionych przy okazji informatyzacji policji?). Innymi słowy, wszystko gra i buczy. Majstersztyk po prostu.
Jasne, drobne potknięcia mają prawo się zdarzyć. Choćby ministrowi Jackowi Cichockiemu. Który, przejechawszy z przejścia granicznego Kudowa do Wrocławia, zaapelował, by czescy kibice pragnący obejrzeć mecz swojej reprezentacji, wybierali raczej podróż pociągiem.
...Tak, tak, ewidentnie majstersztyk. A kto powie że nie, to go w mordę.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Stanisław Michalkiewicz: Gaffa starannie zaprojektowana
Napisane przez Stanisław MichalkiewiczAjajajajajajaj! Co za gaffa, co za obciach, co za wstyd! Przemawiając podczas uroczystości wręczania Medali Wolności prezydent Barack Obama wspomniał również o nagrodzonym pośmiertnie tym medalem Janie Karskim, a właściwie – Józefie Kozielewskim, który w czasie wojny informował zachodnich mężów stanu o losie Żydów w gettach i "polskich obozach śmierci".
Właśnie tak wyraził się prezydent Stanów Zjednoczonych – co w naszym nieszczęśliwym kraju wywołało skandal. Wykazując tzw. l'esprit d'escallier, zaprotestował nawet pan Adam Daniel Rotfeld. W odwecie rzecznik Białego Domu miał wyrazić ubolewanie, ale to oczywiście nie wystarcza, bo oburzenie wywołane słowami amerykańskiego prezydenta jest wielkie. Tak wielkie, że aż pan Waldemar Kuczyński, który też się – jak twierdzi – "wkurzył", zaczął się od tego powszechnego oburzenia dystansować i radzi naszemu obrażalskiemu narodowi, żeby nabrał trochę dystansu.
Nie jest to rada w samej rzeczy zła, chociaż z drugiej strony, niepodobna nie zauważyć, że są na tym świecie narody jeszcze bardziej obrażalskie od naszego – ale o ile pamiętam, pan Waldemar Kuczyński nigdy nie odważył się im doradzać, żeby się nieco zmitygowały. Nie przypominam sobie nawet, by mitygował gorliwych pomocników obrażalskich narodów, którzy z wyszukiwania przypadków obrazy i obrażających uczynili sobie nawet sposób na dostatnie i szczęśliwe życie. Ale bo też są narody i narody. Jedne są "wybrane", a drugie – mniej wartościowe, w związku z czym, zgodnie z przysłowiem: co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie – tym drugim się tak o wszystko obrażać nie wypada, a już zwłaszcza – nie wypada im zakładać żadnych "Lig Antydefamacyjnych", które piętnowałyby rozmaite gaffy.
Ponieważ nasz mniej wartościowy naród tubylczy, a przynajmniej niektórzy jego Umiłowani Przywódcy postawili sprawę na gruncie prestiżowym, domagając się od amerykańskiego prezydenta przeprosin na piśmie, to rozwój sytuacji może obfitować w zaskakujące momenty i zwroty.
W oczekiwaniu na te niezapomniane przeżycia zwróćmy uwagę, że pan prezydent Obama swoje przemówienie odczytał. To znaczy, że zostało ono uprzednio przygotowane przez pracowników Białego Domu; ktoś je napisał, a potem – ktoś je zatwierdził do wygłoszenia przez prezydenta. Wynika z tego, że tak naprawdę nie mamy do czynienia z żadną gaffą prezydenta Baracka Obamy, który po prostu przeczytał to, co podsunęli mu starsi i mądrzejsi, którzy w takim razie albo myślą, że to Polacy zakładali podczas drugiej wojny światowej "polskie obozy śmierci", w których oddawali się z upodobaniem swoim ulubionym rozrywkom, albo też wiedzą doskonale, że żadnych "polskich obozów śmierci" nie było, ale taki tekst podsunęli amerykańskiemu prezydentowi, realizując dwie skoordynowane polityki historyczne, które w największym skrócie można nazwać antypolonizmem.
Warto pamiętać, że szefem administracji Białego Domu przy prezydencie Baracku Obamie został Emanuel Israel Rahm, którego "Gazeta Wyborcza" w swoim czasie szalenie nam stręczyła na "wielkiego przyjaciela Polaków". Najwyraźniej doszło już do tego, że nawet przyjaciół nie możemy dobiera sobie na własna rękę, tylko musimy znosić tych nastręczonych lub inaczej – nam przydzielonych. Rosyjski książę Gorczakow twierdził, że nie wierzy niezdementowanym informacjom prasowym, więc wypada odnotować, iż Emanuel Rahm zaprzeczał, jakoby miał obywatelstwo izraelskie i był współpracownikiem tamtejszej razwiedki.
Gdyby te informacje były prawdziwe, to by dobrze wyjaśniały przyczyny umieszczenia w przemówieniu amerykańskiego prezydenta zwrotu: "polskie obozy śmierci". Ponieważ jednak Emanuel Rahm zapewnia, że prawdziwe nie są, to oczywiście nie wypada nam zaprzeczać, ale możemy wyciągnąć wniosek, iż ani obywatelstwo, ani współpraca z izraelską razwiedką nie są konieczne dla aktywnej realizacji izraelskiej, a ściślej – żydowskiej polityki historycznej, która – przynajmniej od roku 1998 – sprawia wrażenie ściśle koordynowanej z polityką historyczną niemiecką. Rzecz cała rozpoczęła się w początkach lat 90., kiedy to pod adresem polskiego narodu – nie jakichś jego konkretnych przedstawicieli, tylko całego narodu – pojawił się wysunięty przez żydowskie organizacje wiadomego przemysłu zarzut "bierności" w obliczu holokaustu. Pomijając już zasadę odpowiedzialności zbiorowej, ci oskarżyciele nie precyzowali, co takiego naród polski powinien jeszcze zrobić, ponadto co zrobił – a zrobił wcale nie tak mało – by nie zasłużyć na taką recenzję.
Jeszcze bardziej zagadkowe były przyczyny, dla których takie oskarżenie zostało wysunięte – ale to wyjaśniło się w roku 1994, kiedy to do prasy amerykańskiej przeciekła informacja, że według czołowych amerykańskich polityków, jeśli kraje Europy Środkowej nie zadośćuczynią żydowskim roszczeniom majątkowym, to stosunki USA z tymi krajami się pogorszą. Oznaczało to zablokowanie starań o przystąpienie do NATO, więc rząd premiera Cimoszewicza aluzję pojął i skierował do Sejmu projekt ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich. Ustawa ta przewidywała transfer mienia w nieruchomościach szacunkowej wartości około 10 mld dolarów na rzecz 9 istniejących gmin żydowskich w Polsce i nowojorskiej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego. Kiedy ustawa ta została uchwalona, natychmiast okazało się, że nieroztropnie jest ulegać szantażystom. W kwietniu 1996 roku ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów, Izrael Singer powiedział, że jeśli Polska nie zadośćuczyni roszczeniom majątkowym osób prywatnych, to będzie "upokarzana na arenie międzynarodowej". Cóż oznaczała ta pogróżka? Wypowiedzenie narodowi polskiemu wojny psychologicznej, w której stawką była reputacja; czy naród polski nadal będzie uważany za naród taki sam jak wszystkie, czy też zostanie mu przypisana reputacja narodu morderców.
Te pogróżki przedziwnie zbiegły się w czasie z pewnymi przewartościowaniami w Niemczech, których rezultat ujawnił się w przemówieniu kanclerza Gerarda Schroedera, iż "okres niemieckiej pokuty dobiegł końca". Najwyraźniej w Niemczech pod koniec lat 90. doszli do wniosku, że 100 mld marek wypłacone żydowskim organizacjom i Izraelowi tytułem odszkodowań najzupełniej wystarczy, zwłaszcza że dostawy okrętów podwodnych zdolnych do przenoszenia broni jądrowej, której Izrael, jak wiadomo, "nie posiada", też są trochę warte. Tak czy owak, deklaracja kanclerza Schroedera stwarzała i dla Izraela, i żydowskich organizacji przemysłu holokaustu kłopotliwą sytuację; jeśli Niemcy przestaną "pokutować", to świat wkrótce może sobie pomyśleć, że wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, a to z kolei może pozbawić zarówno Izrael, jak i wspomniane organizacje niezwykle lukratywnego statusu ofiary.
Żeby temu zapobiec, należało żydowską politykę historyczną skoordynować z niemiecką w taki sposób, by w miarę zdejmowania odpowiedzialności z Niemiec, przerzucać ją na winowajcę zastępczego, na którego wyjątkowo dobrze nadawała się Polska, jako że znaczna część tych zbrodni dokonała się na polskim terytorium państwowym.
Wyrazem tej koordynacji było rozdmuchanie incydentu w Jedwabnem za sprawą "światowej sławy historyka", który napisał książkę "Sąsiedzi" o tym, jak to tubylcza dzicz wymordowała w tej miejscowości swoich sąsiadów. Jakąś niejasną rolę w tym wszystkim odegrali jeszcze Niemcy, to znaczy – pardon – żadni tam "Niemcy", tylko "naziści", których pierwszą ofiarą byli właśnie Niemcy – ale było oczywiste, że w roku 2001, kiedy to w Jedwabnem odbyły się z przytupem rocznicowe uroczystości, mamy do czynienia z wyraźną eskalacją oskarżeń wobec narodu polskiego. Już nie "bierność", tylko aktywny współudział.
Ale to był tylko etap przejściowy, bo kiedy się okazało, iż świat, a nawet i część mniej wartościowego narodu tubylczego, łyka opowieści "światowej sławy historyka" z otwartą gębą, to koordynujący obydwie polityki historyczne pierwszorzędni fachowcy doszli do wniosku, że nie ma co marudzić i trzeba przejść do następnego etapu eskalacji. Tedy w lipcu 2011 roku prezydent Komorowski wystosował do uczestników drugiej rocznicowej uroczystości w Jedwabnem list odczytany przez znanego z "postawy służebnej" Tadeusza Mazowieckiego, w którym znalazło się zdanie, iż naród polski musi przyzwyczaić się do myśli, że był również sprawcą. To znaczy – sprawcą samodzielnym, niezależnym od żadnych mitycznych "nazistów".
List prezydenta Komorowskiego, poprzedzony oczywiście kolejną makabreską "światowej sławy historyka" pod tytułem "Strach", zamyka proces przerzucania odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, na którego autorzy i koordynatorzy obydwu polityk historycznych wytypowali Polskę.
No to dlaczego w tej sytuacji prezydent Obama nie może wygłosić przemówienia o "polskich obozach śmierci"? Nie tylko może, ale nawet powinien – bo jeśli nawet potem wyrazi się "ubolewanie", to takie przemówienie usłyszy cały świat, któremu ten zwrot utrwali się w pamięci na dziesięciolecia, a może nawet stulecia. Jaki jest cel tej całej operacji – to osobna sprawa – więc tylko dodam, że naiwnością jest mniemanie, iż tak szeroko zakrojona operacja, do której w charakterze ślepego instrumentum wykorzystano nawet amerykańskiego prezydenta, nie ma żadnego celu.
Ma go, a jakże, podobnie jak w wieku XVIII, bo przecież historia się powtarza, i to nie tylko jako farsa, ale również – jako tragedia.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Widziane od końca: Ludzie, w życiu muszą być nerwy!
Napisane przez Andrzej KumorJedną z cech dorosłego człowieka jest dojrzałość, to znaczy ni mniej, ni więcej tyko umiejętność patrzenia rzeczywistości twarzą w twarz. Tylko taka postawa pozwala brać odpowiedzialność za własne czyny.
Jakoś tak się składa, że coraz częściej spotykam wokoło osoby, które kosztem przymykania oczu, chcąc, aby było miło; aby nikt i nic nie burzyło ładnego landszaftu ich podwórka; najbardziej cenią sobie święty spokój.
Ludzie tacy filtrują informacje ze świata zasadą przyjemności; informacje przyjemne, miłe, łagodne – dopuszczamy; informacje niepokojące – nie chcemy ich słyszeć. Konstruowany w ten sposób obraz pozwala nam żyć w stanie lekkiego uniesienia ponad oceanem rzeczywistości. Oczywiście, jest to stan niemożliwy na dłuższą metę, prędzej czy później i tak do tego oceanu wpadniemy. A więc ucieczka w nirwanę świętego spokoju, zamknięcie się "w przytulnym własnym świecie", jest tylko czymś na kształt narkotykowego odpływania w sobotnią noc, po której zawsze i tak przychodzi poniedziałek (tak, tak).
Fakt, że przesłaniamy sobie w umyśle brzydką gębę świata, nie powoduje, że ta wykrzywiona pokurczem twarz realnego świata ginie. Ona tam jest. Taki nasz los na ziemi, padole płonnych nadziei, cierpienia i łez. I właśnie tej gębie mamy patrzeć w oczy, z tą bestią powalczyć.
Musimy w świecie działać. Po to mamy dany czas. W naszej zachodniej kulturze ukojenie i nadzieja były zawsze fundamendalne, ale nie pochodziły ze świata, lecz z nadziei na życie wieczne. Ta nadzieja uskrzydlała konkwistadorów. Dzisiaj o konkwistadorach boimy się nawet pomyśleć.
Ludzie dojrzali potrafią znieść "stres" związany z troską o sprawy publiczne. Nikt nie może twierdzić, że troszczy się o rodzinę czy dzieci, jeśli odpuszcza sprawy osiedla, gminy, powiatu, dzielnicy, kraju.
Niestety, jednym ze skutków wychowania "bezstresowego" jest m.in. zachęcanie ludzi do unikania wszelkich obszarów niewygody psychicznej, co za tym idzie, unikanie walki. Dlatego tak wielu ludzi tłumaczy – o, ja się żadną polityką nie interesuję, mnie to nie obchodzi, nie chcę się denerwować. Zamiast zmieniać świat, poddajemy się walkowerem.
Oczywiście fakt, że my nie będziemy się interesowali sprawami publicznymi, nie znaczy, że "sprawy publiczne" zostawią w spokoju nas samych; przeciwnie, staniemy się tylko bardziej plastycznym tworzywem działania innych.
Od zarania dziejów jedne z najważniejszych tematów życia publicznego – to na czym zasadzają się wszystkie inne stosunki, ten rdzeń funkcjonowania społecznego – sprowadza się do pytania, kto pracuje na kogo.
Jeśli więc odpuścimy sobie politykę, możemy być pewni, że sami, a bardzo prawdopodobnie nasze dzieci również, w większym stopniu będziemy pracować "na kogoś", niż w przypadku, gdybyśmy się tą polityką jednak gremialnie zainteresowali.
Dalej prowadząc myśl, jest oczywiste, że jedynie instytucje państwa są w stanie najlepiej zabezpieczyć interesy narodu, który państwo posiada.
Proszę o to zapytać dowolnego Żyda. Własne państwo pozwala prowadzić politykę zapewniającą narodowi dobrobyt i pokój. Dlatego każdy człowiek, który mówi, "ja się polityką nie zajmuję, mnie to nie obchodzi", jest po prostu głupi.
Najprawdopodobniej został celowo ogłupiony poprzez dyskretną propagandę aby nie sprawiał kłopotu.
I Herkules pupa, kiedy ludzi kupa, mówi stara rzymska maksyma, a więc nasi "herkulesi" dbają, aby nas nie była kupa i abyśmy byli w tym wszystkim pogubieni.
Nieinteresowanie się sprawami publicznymi ma jeszcze jeden aspekt, mianowicie kiedy "real" rzeczywiście zaczyna dawać nam po tyłku i czujemy, że "coś trzeba zrobić", nie wiemy wtedy, co, ani też w którą stronę się zwrócić. Niezorientowanych zaś najłatwiej wodzi się za nos, najłatwiej nabiera na stare tricki i wyprowadza w pole.
Jeśli więc ktoś ucieka od przykrości politycznych, jeśli nie chce się "przygnębiać" niezbyt wesołymi ocenami czy prognozami, jeśli za wszelką cenę chce wierzyć, że wkoło jest wesoło, no to znaczy, że mama nie wychowała tak jak należy; że nie dorósł.
Pamiętajmy o tym, wychowując dzieci, pamiętajmy, byśmy je przygotowali do "życia w nerwach", aby potrafiły jak nasi wolni niegdyś dziadowie walczyć do samego końca.
Trzeba do tego bardzo niewiele, trzeba przekonania, że nie zostajemy tutaj na zawsze, trzeba właściwego przewartościowania systemu bajań, jaki podaje nam do wierzenia współczesna cywilizacja.
Radość prawdziwego życia to naprawdę wielka przyjemność. Ale nie zaznamy tej radości, jeśli będziemy się ze strachu przed zdenerwowaniem chować po krzakach.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Nie ma lepszej ilustracji "niesymetryczności" stosunków Polski ze Stanami Zjednoczonymi niż szeroko komentowane w kraju "przejęzyczenie" prezydenta Baracka Obamy o "polskich" obozach koncentracyjnych. Okazja, przy jakiej to nastąpiło, pokazuje, że prawdopodobnie ktoś z otoczenia prezydenta postanowił zagrać na nosie. Jest oczywiste, że osoby piszące prezydentowi wystąpienia o holokauście to baletnice potrafiące zręcznie lawirować po składach porcelany, które zdają sobie sprawę z językowych niuansów i oficjalnych wykładni.
Miejmy więc nadzieję, że przy tej okazji będzie trochę większy rozgłos, co zmniejszy liczbę przypadków używania tego niesławnego określenia z powodu ignorancji. Oczywiście, pozostaną wszystkie przypadki użycia z powodu złośliwości i na to już nic się nie poradzi. Tych złośliwych jest przemożna większość. I to mimo tego, że Polska kłania się w pas, a teraz właśnie "składa się" ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem do strzału, ćwicząc "interoperacyjność" lotnictwa. m.in. nad pustynią Negev – czyli raczej nie w ramach NATO, choć kto to wie, może Izrael jest dzisiaj członkiem niejawnym tej organizacji. A w jakich to ramach, pokażą pewnie jeszcze wypadki bieżącego roku.
Na razie przy okazji wspomnianego "przejęzyczenia" widać, na ile Stany Zjednoczone biorą sobie do serca "polską wrażliwość", skoro Obama natychmiast rzeczy nie sprostował. Nic by to go nie kosztowało – pusty miły gest, którego jednak nie uczynił, podlizując się w ten sposób tym wszystkim nowojorskim środowiskom, które "polskie obozy koncentracyjne" chętnie widziałyby rozplakatowane w podręcznikach historii.
Przy tej okazji okazuje się również, że polski premier Tusk zdążył się już nauczyć języka nowej Europy, skoro tłumaczył, że obozy koncentracyjne zakładali w Polsce "naziści". Wiadomo którzy. Ci z Nazilandu. Dzięki takiemu wygięciu języka można później dowodzić, że pierwszą ofiarą "nazizmu" byli Niemcy...
Tak więc polska inteligencja znów ma wielki problem niespełnionej miłości do USA. Dotyczy on niestety również tzw. elit patriotycznych czy narodowych. Skąd to się bierze? Po pierwsze, z głupoty politycznej, braku realizmu i mitów, po drugie, z polskiej ignorancji – ergo braku oczytania w amerykańskich gazetach. Polscy politycy w swej amerykańskiej miłości żyją czasem zaprzeszłym i łudzą się, że gdy tylko w USA do władzy dojdą GOP, to od razu Waszyngton nas przytuli. Brak realizmu politycznego to zresztą chyba jakaś taka tradycja Polaków. W czasach peerelu chodził po ludziach dowcip – na czym polega wymiana handlowa Polski z ZSRS? No, mianowicie na tym, że my dajemy Moskwie węgiel, a w zamian za to Rosjanie biorą od nas statki, buty, siarkę, miedź, blachy, mleko, wołowinę etc. Ale nie inaczej było już w czasach napoleońskich, kiedy to my daliśmy Napoleonowi do łóżka panią Walewską, a on w zamian za to wziął od nas rekruta i sumy bajońskie. Widać z tego, że polska miłość polityczna rzadko bywa małżeństwem z rozsądku, a zazwyczaj przypomina zauroczenie siedemnastolatki. Czy można to zmienić? Klucz jest w wychowaniu polskich dzieci.
Tak czy owak, za sprawą prezydenta USA "polskie obozy" trafiły na fora dyskusyjne, czyli że ostatecznie może będziemy z tego wszystkiego na plusie.
***
W Warszawie aresztowano jakichś kibicowych gangsterów – policja oczywiście tak zgrała sprawę, by nastąpiło to tuż przed euro, gangsterzy byli straszni, bo szkolili się w sztukach walki i w konspiracji. Tu zachodzę w głowę, dlaczego szkolenie się w konspiracji jest rzeczą naganną – w końcu widziałbym takie szkolenie jako zasadniczy element programu – powiedzmy – obrony terytorialnej kraju. Szkolić się w konspiracji trzeba na wszelki wypadek. Oczywiście śmieszne jest oskarżanie kiboli o gangsteryzm równy pruszkowskiemu, kiedy na najwyższych eszelonach władzy grupy przestępcze działają niczym nie niepokojone pod parasolem polityczno-wsiowym.
***
Nagle okazało się, że pomimo w miarę solidnego (w porównaniu z innymi krajami) przyrostu populacji kanadyjskie społeczeństwo nadzwyczaj szybko się starzeje. Nie ma w tym nic dziwnego – czysta statystyka. Skąd ten wynik? Otóż – kanadyjski przyrost to przede wszystkim zasługa imigracji, a nie nowych urodzeń (tych jest tyle co kot napłakał). Gdybyśmy mieli taki przyrost naturalny jak przyrost populacji, to bylibyśmy supermłodym społeczeństwem. A tymczasem nasz przyrost "robią" ludzie zazwyczaj po 20-tce; zazwyczaj z Azji, którzy na dodatek sprowadzają rodziców – zazwyczaj po 50-tce. No i statystycznie wygląda to wszystko bardzo ładnie, a podatkowo trochę niezbyt... Ot i cała tajemnica "nagłego" starzenia się kanadyjskiej populacji.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Przybyliśmy w dzień przełamania muru berlińskiego i nas nie przyjęto.
Z wielką walizą na naszym małym fiaciku, z trójką małych dzieci , wyruszyliśmy w daleką podróż, z zamiarem emigracji. Jesień 1989. Naszym celem był obóz amerykański we Frankfurcie nad Menem. Brat, który był w Szwecji, podał nam jego adres. Dojechaliśmy tam, chociaż w Polsce brakowało wtedy benzyny. Niemcy na nas patrzyli zdziwieni, oglądali się. Śmiesznie wyglądaliśmy, upchani w tak małym samochodzie. Nie wiedzieliśmy, jak trafić do obozu. Zaczepiłam jakąś panią Niemkę w płaszczu. Okazała się fajną kobietą i dużo nam pomogła. Załatwiła pilota, z którym jechałam ja, a za nami, w naszym fiacie 126p jechał mąż z dziećmi. Bez tej pomocy nie mieliśmy żadnych szans, żeby tam trafić. Obóz był pod Frankfurtem nad Menem.
W obozie było kilku Czechów, kilku Polaków, a reszta to Murzyni i inni ludzie o ciemnej skórze. Nasze dzieci się ich bały, bo nigdy nie widziały ludzi o czarnej skórze. Bały się jednak krótko, bo zaraz na obiedzie, właśnie ci Murzyni podchodzili do naszych dzieci i zostawiali im swoje poobiednie jabłko. było ono bardzo, bardzo dobre. Jakby mieszanka moreli z jabłkiem. Teraz i u nas takie są.
Zrobiliśmy błąd, bo nie wzięliśmy nocnika dla najmłodszego syna. Nie chciał się nigdzie załatwić. To był duży problem, największy. We Frankfurcie mówiono nam, żebyśmy po nocnik pojechali do marketu. Myśleliśmy, że taki market powinien wyglądać mniej więcej tak , jak nasze domy towarowe. Czyli – z dużymi wystawami. I z dużymi oknami. Przegapiliśmy wszystkie markety po drodze, bo bardziej one są podobne do bunkra ze swoimi małymi okienkami lub nawet bez. Ciężko było we Frankfurcie znaleźć miejsce do parkowania samochodu. Pamiętam, że wszyscy nam pomagali. Nawet policjant udostępnił nam swoje miejsce przed komisariatem, na pół godziny. Niechcący zaparkowaliśmy przed komendą policji. Gdy na stacji benzynowej pytałam się o drogę, to ze wszystkich samochodów do nas podchodzili ludzie, żeby nam pomóc. Minisamochód i dużo w nim dzieci o białych główkach.
Największym naszym majątkiem i jedynym był czarny wazon. Miał namalowane złocenia i był to prezent, który dostał kiedyś mój tata. Wazon był opatulony bezpiecznie w ciuchy i leżał w walizie. Zamiast tego wazonu trzeba było wziąć nocnik. Wazon ten przywieźliśmy z powrotem do Polski i został potem stłuczony, podczas gry w piłkę nożną w dużym pokoju. My, rodzice, pojechaliśmy wtedy po zakupy. I wiadomo, jak to jest… gdy dzieci się nudzą.
W tym obozie amerykańskim na początku się z nas ucieszono, ale potem kazano nam kilka godzin czekać. Poczęstowano nas obiadem. Mieliśmy nadzieję, że podróż już za nami. Podróż była długa, daleka i męcząca. W czasie rozmowy pan tłumacz, który był Polakiem, powiedział, że radzi nam, żebyśmy wracali z powrotem do kraju. Że jeśli teraz nie wyjedziemy, to potem możemy stać na granicy kilka godzin lub kilka dni. Nie chcieli powiedzieć dokładnie, co się stało. Ale sugerowali, że stało się coś ważnego... Nawet może i strasznego. Jakby wojna.
Jeszcze tylko spytali się o wykształcenie. I nie wykorzystaliśmy tej szansy Zamiast powiedzieć, że jesteśmy inżynierami o tej samej specjalności, to bąknęliśmy... mąż – technolog, ja – nauczycielka. Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby myśleć.
Teraz wiem, że to był najważniejszy dla nas moment. Bo Niemcy inżynierów cenią.
Nie mieliśmy pieniędzy na hotele , na adwokata , a trzeba było przeczekać jeden dzień. Były to akurat godziny przełamywania muru berlińskiego i Amerykanie myśleli może, że może być wojna. Dlatego nas nie przyjęli.
Wróciliśmy. Z powrotem wspomogliśmy Polaków, którzy stali kilka kilometrów od granicy i nie mieli już benzyny, żeby do niej dojechać. Daliśmy im pół litra. W Polsce udało nam się ją kupić. Mieliśmy szczęście. Zauważyliśmy dostawę na jakiejś stacji benzynowej i ustawiliśmy się w kolejce, szczęśliwie wyprzedzając kilka samochodów. Postaliśmy ze dwie godzinki i mieliśmy benzynę na dojechanie do domu.
W kraju dowiedzieliśmy się, co się stało w tym dniu w Niemczech. Może byśmy jeszcze po drodze zajechali do innego obozu dla Polaków, ale brak nocnika zaważył, że nie próbowaliśmy zostać. Nasz mały synek bardzo cierpiał. On musiał mieć swój nocnik. Więc trzeba było jechać do kraju.
Gdzie byśmy byli teraz? Kanada, RPA czy Niemcy?
I tu mógłby być już koniec, ale piszę dalej…
A może nasz syn, jako taki maluch, wcale nie chciał emigrować. Jemu tu dobrze. Kończy studia – informatykę. Już pracuje. Praca go fascynuje. Wszystko go fascynuje. On będzie miał dobrze i w Polsce.
Nigdy nam tak ludzie nie pomagali jak wtedy. Ale się nie udało tam zostać. Dlaczego natrafiliśmy tak pechowo akurat na ten dzień?
Długo się szykowaliśmy do tego wyjazdu. Pamiętacie, jak to było? Trzeba było mieć konto i określoną ilość dolarów na tym koncie. Mieliśmy świnkę złotą, pieniążek od teścia. Napisałam do dalekiego wujka, który w lecie miał przyjechać do Polski, żeby założył nam konto, wpłacił na nie dolary, a my mu damy ten złoty pieniążek. Przeliczyliśmy, żeby wujek nie był stratny. Wujek już się nie odezwał. Pewnie myślał, że go chcemy nabrać i zamiast poprosić o pieniądze, to coś kręcimy. Pewnie nie mieściło mu się w głowie, że my, Polacy, mamy takie trudności.
Konto w banku w końcu założył nam mąż mojej siostry, który był na delegacji w Austrii. Tam sprzedał nasz pieniążek za 150 dolarów i on nam założył to konto. Jak już się miało założone konto, to pieniądze można było wpłacać...
Potem znów stanie w kolejkach całodziennych po paszporty. W kolejkach tych sprawdzano obecność kilka razy w ciągu dnia, a tu w domu dzieci opiekować się musiały dziećmi.
Nie udało się. Moja mama zawsze wierzyła w przeznaczenie. Nie dane nam było.
Tyle się natrudziliśmy i na nic.
Wanda Ratajewska
Polska
Czy Stalin spotkał się z Hitlerem we Lwowie?
Napisane przez Władysław DziemiańczukPakt Ribbentrop-Mołotow z sierpnia 1939 r., na podstawie którego dokonano rozbioru Polski przez Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki, przestał być białą plamą po upadku ZSRS. Umowa ta przestała obowiązywać republiki bałtyckie, a jest obowiązująca dla Polski, mimo że została uznana za nieważną przez Kongres USA.
Za rządów Jelcyna do prasy przedostało się wiele poufnych dokumentów sowieckich z czasów drugiej wojny światowej. Ujawniono wiele istotnych szczegółów – umowy z 23 sierpnia i 28 września 1939 r. wraz z tajnymi protokołami, których istnienie sowiecka historiografia długo negowała. Ujawniono w tym czasie nowe dane o sowieckiej agresji na Polskę 17 września 1939 r., są to jednak zagadnienia ciągle jeszcze bardzo tajemnicze, wymagające dalszych badań.
Jedno z tych zagadnień to współpraca NKWD i Gestapo w celu zwalczania działań polskiego podziemnego ruchu niepodległościowego. Rosyjski historyk Nadżafow stwierdził na podstawie znalezionych przez siebie dokumentów, że po wycofaniu się Niemców spod Lwowa na umowną linię graniczną na Sanie, w październiku 1939 r. doszło we Lwowie do spotkania Hitlera ze Stalinem. Obaj dyktatorzy uczcili w ten sposób podział Polski oraz omawiali plany dalszej współpracy wojskowej i politycznej. Mówiono o podziałach stref wpływu w Azji Środkowej, na Bliskim Wschodzie i Afryce. Spotkanie to było utrzymywane w najgłębszej tajemnicy. Nie było żadnych komunikatów ani oficjalnych dokumentów. Stalin poinformował tylko kilku najbardziej zaufanych członków swego Biura Politycznego. Również strona niemiecka nie zostawiła żadnych śladów tego spotkania. Jedynie nieliczne materiały dotyczącego tego spotkania znajdują się w USA – w archiwum Departamentu Stanu.
Władysław Dziemiańczuk
Toronto
Łaciate
W Toronto znajomi kupują zwykłe mleko i masło polskiej firmy Łaciate. Ponoć lepiej smakuje i tylko pytanie, czemu ta firma nie zacznie pod Toronto produkować identycznego mleka i masła?
Wyprawa do Chicago
Dawniej był pociąg do drugiego największego miasta Polaków, teraz niestety albo płać 500 za samolot z Toronto, albo trzeba jechać z przesiadkami. Wyjechałem z Toronto autobusem z dworca centralnego i znów uważam, że dworce autobusowe powinny być nie w centrum, a na ostatniej stacji metra, na zachodniej dla jadących na zachód, na wschodniej dla jadących na wschód, bo jest bzdurą jechać pół godziny w tłoku autobusem, jeśli można by tam dojechać w 15 min metrem. No ale...
Droga bardzo przyjemna, bo wszędzie soczysta wiosenna zieleń. W Windsor przyjechał po mnie Jurek Różalski, który od ponad 35 lat prowadzi polski program radiowy w Detroit, i zawiózł mnie do starszego kombatanta, gdzie przenocowałem. Następnego dnia przyjechał po mnie i zawiózł do stacji kolejowej w Dearborn, gdzie wsiadłem w Amtrak, który dowiózł mnie do Chicago, gdzie zabiwakowałem u rodaczki z Baranowicz, która wyszła za mąż za Karpatczyka, pana Ścigała, też pochodzącego z Kresów. U nich już raz biwakowałem. Moja gospodyni miała kłopoty z zębami, ale zamiast wydawać w USA 12.000 dolców, pojechała do Baranowicz i zrobiono jej to samo za 1200.
W piątek w południe udałem się na Zjazd Dyrektorów Kongresu Polonii Amerykańskiej do wspaniałego Hotelu Hyatt koło lotniska. Był obciach. Nagle okazało się, że zebranie, w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich, jest zamknięte. Wszedłem, ale po 15 minutach wyproszono tych, co mieli indentyfikatory pomarańczowe, a po następnych 15 minutach wyproszono mnie, mówiąc, że potem będzie zebranie otwarte, co okazało się bujdą. Były jednak przerwy, sprzedałem sporo książek "Co Żydzi winni Polakom" – i plotkowałem z tymi, co wychodzili z sali. Potem była kolacja z przemówieniem córki byłego działacza KPK pana Pucińskiego, gdzie przedstawiono pana Jarosława Narkiewicza, posła polskiego z Wilna. Okazało się, że na sali obrad było niewiele ciekawych rzeczy, mówiono o finansach, nadal są skromne i jak może być dobrze, jeśli KPA nie ma sporych funduszy i ledwo pokrywa koszty biura w Chicago i Waszyngtonie.
Inna sprawa, że w posiedzeniu było minimum młodych i w ogóle z nimi jest "kłopot" i mało kto wspomina, że to jest pobocznym wynikiem antypolskiej kampanii w mediach prowadzonej lata przez Żydów. Dowiedziałem się, że słowo defamation, czyli pozbawianie dobrego imienia, jest prawnie zarezerwowane dla... Żydów, bo oni mają Ligę przeciw Zniesławieniu.
Okazało się, że prezydent Komorowski odmówił udziału w bankiecie, jaki na jego cześć chciał zorganizować Zarząd KPA. Chyba się wystraszył demonstracji po tym, co było w Toronto.
Wieczorem drugiego dnia zjazdu były też obrady zamknięte i wieczorem kolacja w Centrum Kopernika, znów bez większych sensacji.
Odwiedziłem w Chicago dwie publikacje płatne, "Dziennik Związkowy" oraz "Kurier", który przez pewien czas był też dziennikiem. Kryzys jednak objął te miasta i Polacy, którzy w większości pracowali na budowach, stracili pracę, a wielu się wyniosło do Irlandii czy Norwegii, gdzie zarobki były wyższe i do Polski można było bez kłopotu na dłuższy weekend wyskoczyć.
To sprawiło, że "Kurier" przeszedł z dziennika na tygodnik, a teraz zanosi się, że ten sam los podzieli "Dziennik Związkowy", który na dodatek przez pewien czas był odbiciem "Gazety Wyborczej". Oczywiście są do tego jeszcze publikacje darmowe, ale nie tyle co w Toronto.
Około 4 tys. osób wyruszyło na niecałe dwie godziny przed rozpoczęciem szczytu NATO z położonego w centrum Chicago parku Granta w stronę centrum McCormick Place, w którym odbywały się obrady około 60 światowych przywódców.
Początkowo marsz miał pokojowy przebieg. Do konfrontacji protestujących z policją doszło kilka przecznic od McCormick Place.
Kordony policjantów w pełnym rynsztunku ustawiły się przed zaporami, które miały zapobiec przedostaniu się protestujących w okolice centrum. Doszło do przepychanek. Aresztowano kilkanaście osób. Policja wezwała uczestników protestu do zachowania spokoju. Na miejsce sprowadzono specjalne urządzenie, które emituje dźwięki o wysokiej częstotliwości szkodliwe dla słuchu. Niektórzy protestujący, podobnie jak policja, mieli jednak zatyczki do uszu. Dwudniowemu szczytowi NATO w Chicago towarzyszyły zaostrzone środki bezpieczeństwa. Porządku w mieście strzegło kilka tysięcy chicagowskich policjantów, wspieranych przez funkcjonariuszy z innych amerykańskich miast oraz przez agentów FBI i Secret Service.
***
W niedzielę była uroczysta msza z okazji rocznicy bitwy o Monte Cassino we wspaniałym kościele św. Pryscylli oraz potem uroczysty obiad dla weteranów i ich rodzin. Dalej okazało się, że przy kościele św. Jacka jest spotkanie z posłem Macierewiczem, była minister spraw zagranicznych Fotyga i z 300 osób. Widać było, że publiczność jest gorąco za PiS-em. Ministrom zwróciłem uwagę, że przed Katyniem było wymordowanie 180 tysięcy Polaków na terenie ZSRS w latach 1937-1938, a rząd PiS niewiele zrobił dla poprawy sytuacji Polaków na Białorusi i Litwie. Minister mocno się gimnastykowała, twierdząc, że wiele razy ze swym litewskim odpowiednikiem pertraktowała, ale co z tego wynikło, nie była łaskawa powiedzieć.
Przed zakończeniem spotkania przyszła jakaś pani i powiedziała, że na mszy w tym kościele, gdy ksiądz przedstawił prezesa KPA Spulę i konsula RP, nikt nie bił brawa jak dawniej...
Po zakończeniu tego spotkania pojechaliśmy na kolejne, na którym była tylko min. Fotyga. Tu w sali parafii św. Stanisława zebrało się trochę mniej ludzi, bo min. Macierewicz miał pilnie wrócić do Polski.
W trakcie prezentacji sprawy smoleńskiej jeden z uczestników zebrania wystąpił z kontrowersyjną tezą, że wałkowanie Smoleńska ma za zadanie odwrócenie uwagi Polaków od prób wydrążenia przez Żydów z Polski do 65 mld dolarów tytułem ich pozostawionego mienia. Pani minister dużo czasu poświęciła sprawom pertraktacji z Rosją i twierdziła, że jak się im nie ustępuje, to są pertraktacji wyniki, ale nie powiedziała, dlaczego potrafiła stawiać się Rosjanom, a nie Litwinom.
W poniedziałek było spotkanie działaczy Polonii z prezydentem, bez sensacji, na którym nie byłem.
Za to we wtorek było kolejne spotkanie, o 9 rano z młodzieżą, na które przyszło 85 osób demonstrować w poparciu dla TV "Trwam" i przeciw duetowi Tusk-Komorowski. Zebrani mieli liczne polskie flagi oraz transparenty. Gdzieś koło 11 goście zaczęli opuszczać chyłkiem konsulat, niosąc rozdane im prezenty, bodaj półlitrówki i coś jeszcze, a prezydent i jego świta czekali, aż zebrani się rozejdą. Potem, by udobruchać demonstrantów, konsul z dwiema panienkami wyszli i chcieli nas częstować wodą gazowaną, ale nikt jej nie brał. Wreszcie gdy połowa demonstrantów opuściła trawnik przed konsulatem, wyjechał jaśnie oświecony, czyli zmusiliśmy go do pozostania w konsulacie ponad godzinę.
Tegoż dnia odwiedziłem ponownie "Kuriera" i rozmawiałem z naczelnym, który opowiadał mi o kłopotach z postawieniem pomnika Chrystusa Króla. Pierwotnie miał on stanąć na Podkarpaciu, potem koło Tarnowa, aż wreszcie stanął w Świebodzinie nad granicą z Niemcami.
Ponadto w Chicago jest konflikt wiernych z biskupem Wypychem, którego "Kurier" oskarża o przynależność do masonerii, co jest ostro zakazane pod groźbą ekskomuniki przez kolejnych papieży. Dalej, mówiono mi, że samobójstwa księży z diecezji tarnowskiej są nie samobójstwami, a zabójstwami księży, którym proponowano wstąpienie do masonerii, a oni nie przyjęli oferty.
Rady Dalajlamy
1. Odwiedź co roku nieznane Ci miejsce.
2. Miej w ciągu każdego dnia kilkanaście minut spokoju do zastanowienia się.
3. Jak popełnisz błąd czy poniesiesz porażkę, pomyśl sporo czasu, czemu to się stało.
***
Jak zaplanowałem, miałem odlecieć z Chicago 22 wieczorem. Zjawiłem się w porę, odprawiono mnie, ale nagle wzywają wiele wcześniej pasażerów na pokład samolotu do Warszawy. Ja się nie spieszyłem, pogadałem z obsługą przed wejściem, aż tu nagle przychodzi jakiś ważniejszy z obsługi, zaczyna coś mówić o fotografowaniu i kapnąłem się, że dlatego nas chcą zapakować do samolotu wcześniej, bo będzie nim leciał Jaśnie Oświecony Prezydent "wszystkich Polaków" Bronisław Komorowski. Postanowiłem zaczekać aż się zjawi, ale prawie siłą wpakowano mnie do samolotu i nie miałem okazji przypomnieć Mu, że na mój list w sprawie pozbawienia J.T. Grossa Orderu Zasług dla RP mi nie odpowiedział od roku. Gdyśmy już wylecieli, zawołałem stewarda i dałem mu mą wizytówkę dla Pana Prezydenta, prosząc, by zechciał przyjść i przywitać się z resztą pasażerów. Niestety, mimo że lecieliśmy prawie 9 godzin, nas nie odwiedził, a kapitan, witając pasażerów, zapomniał z jego polecenia wspomnieć, z kim lecimy. No cóż, Prezydent pokazał, gdzie ma zwykłych obywateli.
***
Wiele osób w Warszawie nie dziwiło się, że prezydent "olał" pasażerów samolotu, nie przychodząc się z nimi przywitać. Taksówkarz, z którym jechałem, dodał, że te postsolidarnościowe elity zachowują się chamsko i grubiańsko, ba, gorzej niż komuniści.
Jednak teoretycznie można założyć, że szef ochrony prezydenta nie dał Mu mej wizytówki. Wtedy powinien być wywalony, a Prezydent powinien przeprosić publicznie pasażerów tego rejsu i zaprosić, 20 wybranych losowo na kolację. Zobaczymy, co będzie.
Aleksander graf Pruszyński
Mińsk
Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Tak najkrócej można by podsumować niedawny szczyt NATO w Chicago, na którym definitywnie potwierdzono zakończenie "operacji bojowej" Sojuszu w Afganistanie w roku 2014. To bardzo ciekawe, bo dotychczas słyszeliśmy, że w Afganistanie nie ma żadnej "operacji bojowej", tylko "misja stabilizacyjna", ewentualnie – "operacja pokojowa". Tymczasem – patrzcie Państwo! – okazało się, że to nie "operacja pokojowa", tylko "bojowa"! Ładny interes! To takie słowa są? Ale mówi się – trudno. Jak tam było, tak tam było – cokolwiek to było, zostanie zakończone w roku 2014. To znaczy – "operacja bojowa" – bo dyskretna opieka Sojuszu nad Afganistanem zakończona nie zostanie – co to, to nie. To znaczy – nie tyle może nad Afganistanem, bo – powiedzmy sobie szczerze – Sojusz całym Afganistanem nie jest w stanie się zaopiekować nawet i dzisiaj, więc cóż dopiero po roku 2014, kiedy to zostaną stamtąd wycofane wszystkie dzielne wojska – wśród nich również nasi askarisowie? Dlatego też NATO zamierza zaopiekować się tylko samymi afgańskimi demokratami, którzy najwidoczniej niczego za darmo nie zrobią, a najwyraźniej – również byle czego nie zjedzą. Można taki wniosek wyciągnąć z wysokości łapówki, jaką na szczycie w Chicago zatwierdzono na otarcie łez afgańskich demokratów.
Cztery miliardy dolarów to jak na Afganistan – całkiem sporo – chociaż, ma się rozumieć, NATO takiej sumy nie przekaże za jednym zamachem. Nie dlatego, by afgańscy demokraci nie byli tego warci – co to, to nie – ale dlatego, że istnieje poważne ryzyko, że afgańscy demokraci forsę by wzięli – a jakże – ale tego samego dnia przestaliby interesować się demokracją. Do tego jednakowoż dopuścić nie można, bo gdyby tak tamtejsi demokraci zlali się z tamtejszymi talibami, a co gorsza – podzieliliby się z nimi NATO-wskim szmalem, to byłby obciach nie do zniesienia! Okazałoby się bowiem, że sławna "operacja pokojowa" zakończyła się zapłaceniem haraczu farbowanym lisom, którzy dla miłego grosza tylko udawali demokratów, a byli podszyci złowrogimi talibami. Rozłożenie łapówki na raty pozwala rozmyć cały ten proces na lata, podczas których opinia światowa zapomni, o co tak naprawdę w tym całym Afganistanie chodziło, dzięki czemu teraz można będzie bez specjalnego ryzyka otrąbić zwycięstwo demokracji. A że demokracja bez korupcji obyć się nie może, to przecież wszyscy wiedzą, a gdyby nawet ktoś nie wiedział, to może się dowiedzieć na podstawie uchwały Parlamentu Europejskiego, który – wyrażając święte oburzenie udrękami, jakich z wyroku niezawisłego sądu ukraińskiego doznaje Julia Tymoszenko – sformułował jednocześnie zasadę, która chyba na trwałe wejdzie do tzw. standardów demokracji – że mianowicie polityków można pociągać tylko do odpowiedzialności politycznej – ale nie karnej. Znaczy – jak który jeden z drugim bęcwał wpędzi cały kraj w długi, zastawiając na całe dziesięciolecia przyszły dorobek nieświadomych niczego obywateli, to można go będzie co najwyżej przesunąć na inne odpowiedzialne stanowisko – żeby mógł spokojnie doczekać emerytury. Tymczasem jeśli zwykły obywatel pomyli się choćby o złotówkę w zeznaniu podatkowym, komornik zlicytuje go bez litości, a jak pomyli się o dwa złote, to kto wie – może niezawisły sąd wsadzi go nawet do turmy? Warto by sprawdzić, którzy łajdacy pochodzący z naszego nieszczęśliwego kraju głosowali za tą uchwałą – żeby cnota nie pozostała bez odpowiedniej nagrody.
Na razie wróćmy jednak na szczyt chicagowski, który po początkowym niezdecydowaniu został również i przez naszych Umiłowanych Przywódców uznany za sukces. Okazało się bowiem, że NATO nadal uznaje artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego za obowiązujący. Bardzo się z tego, ma się rozumieć, cieszymy, chociaż nie da się ukryć, że uchwalone na poprzednim szczycie NATO w Lizbonie strategiczne partnerstwo Sojuszu z Rosją pozostaje, a ściślej biorąc – może pozostawać z nim w pewnej kolizji. To tak, jak z klasztorami – męskim i żeńskim, które stoją naprzeciwko siebie po obydwu stronach ulicy. Nie ma w tym nic złego – ale może być. Jakże bowiem pogodzić strategiczne partnerstwo z Rosją, która nie tylko nie życzy sobie żadnej tarczy antyrakietowej w Europie, ale nawet się odgraża, że w przypadku rozpoczęcia jej instalowania nie tylko zainstaluje rakiety Iskander w Okręgu Królewieckim, ale nawet je odpali? Okazuje się, że pogodzić można wszystko – a to dzięki zasadzie wymyślonej jeszcze w głębokiej starożytności: cunctando rem restituere, co się wykłada, żeby sytuację ratować, a ściślej – klajstrować odwlekaniem. Toteż prezydent Obama, który po cichu obiecał prezydentowi Miedwiediewowi, że po wygranych w listopadzie br. wyborach będzie "jeszcze bardziej elastyczny" ("jeszcze bardziej!" – czy to w ogóle możliwe?), zaplanował rozpoczęcie instalowania elementów tarczy w Polsce dopiero po roku 2018. Mówiąc inaczej – obiecał tym samym Władimiru Władimirowiczu Putinu, że póki będzie urzędował w Białym Domu, żadnej "tarczy" w Polsce nie będzie. Czegóż Władimir Władimirowicz mógłby chcieć więcej – skoro w ten pośredni sposób prezydent Obama potwierdził, iż zgadza się na przydzielenie naszemu nieszczęśliwemu krajowi statusu "bliskiej zagranicy" – atoli spodziewa się, że Rosja będzie unikać niepotrzebnej ostentacji? Nawet gdyby miał u siebie na Łubiance oryginał aktu urodzenia amerykańskiego prezydenta, chyba nie mógłby spodziewać się niczego więcej. W tej sytuacji nie ma innej rady, jak tylko otrąbić sukces, zwłaszcza że o przynależności naszego nieszczęśliwego kraju do wielkiej familii wolnych i demokratycznych narodów zaświadczy dodatkowo 20 milionów dolarów rocznie – bo taki właśnie wyznaczono nam udział w łapówce, przy pomocy której NATO ma nadzieję utrzymywać afgańskich demokratów w wierności dla demokracji.
Skoro w Chicago powiało pokojem, to te dmuchy natychmiast przełożyły się na sytuację wewnętrzną w naszym nieszczęśliwym kraju. Oto na czas Euro 2012 wszystkie ugrupowania parlamentarne zapowiedziały coś na kształt tregua Dei, to znaczy – że wygaszają wszelkie spory i przekomarzania, oddając się całkowicie kibicowaniu piłkarzom. Od razu widać, że ta cała scena polityczna to tylko jedna z gałęzi przemysłu rozrywkowego, toteż nic dziwnego, że i reakcja naszych Umiłowanych Przywódców na szczyt NATO w Chicago jest tylko mniej finezyjną w formie powtórką formuły niezapomnianego artysty kabaretowego Ludwika Sempolińskiego – bo to on właśnie wprowadził do kabaretowego repertuaru zasadę, że jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Widziane od końca: Wolnoamerykanka przy urnach
Napisane przez Andrzej KumorDobrze się stało, że Borys Wrzesnewsky zdołał na drodze sądowej wykazać, że Elections Canada powinna lepiej pilnować głosowania, i podważył mandat poselski Teda Opitza, z którym przegrał w minionych wyborach na 26 głosów.
Dobrze się stało, ponieważ jedną z najważniejszych rękojmi demokracji jest obyczaj - nie da się wszystkiego ująć w prawie i zabezpieczyć ustawą - a niestety obyczaj eleganckiej brytyjskiej tradycji parlamentarnej powoli ustępuje w Kanadzie zwyczajom "demokratycznym" przywożonym przez nowych imigrantów z państw Trzeciego Świata, gdzie do rzeczy oczywistych należy kupowanie głosów czy wolnoamerykanka przy urnach. Ważne jest więc, abyśmy podczas wyborów bardziej pilnowali się przed złodziejami. Takie czasy. Ważne jest również, abyśmy patrzyli na ręce tym, co wybory organizują i liczą głosy, ponieważ w takich miastach, jak Mississauga, są to bardzo często ludzie, którzy dopiero co przyjechali i ich wyobrażenie o uczciwości wyborczej zostało ukształtowane w innych uwarunkowaniach - że tak powiem eufemistycznie i po marksistowsku.
Tak więc jest rzeczą ogólnie bardzo ważną, aby wszyscy uczestnicy procesu politycznego podchodzili z większą uwagą do przebiegu i procedur głosowania. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z kampanią samego Teda Opitza, człowieka, z którego wygranej wszyscy się cieszyliśmy - choć w moim przypadku była to radość gorzka. Dlaczego? Bo wydaje mi się, że kochana Partia Konserwatywna wykorzystała tu nasze środowisko, wbrew polonijnemu interesowi.
W interesie polonijnym było bowiem, aby w Izbie Gmin znaleźli się i p. Lizoń, i p. Opitz, i... p. Wrzesnewskyj. Borys Wrzesnewskyj przez wiele lat posłowania dał się poznać jako człowiek przychylny Polakom i sprawie polskiej, a na dodatek poseł uczciwy i nie chodzący na pasku własnej partii. Partia Konserwatywna wystawiła p. Teda Opitza w okręgu Etobicoke Centre po to, by odebrać polskie głosy Wrzesnewsky'emu i przerzucić na Opitza, który przecież jeszcze nie tak dawno kandydował w południowej Mississaudze. Wrzesnewskyj był z Partii Liberalnej, Opitz z Konserwatywnej, konserwatyści za wszelką cenę chcieli uzyskać większość w Izbie Gmin i ja to rozumiem. Z drugiej strony, dlaczego polskim kosztem?
Wrzesnewskyj był posłem, który dawno temu podpadł pewnemu pamiętliwemu lobby, kiedy to na czele delegacji kanadyjskiego parlamentu wraz z Marią Mourani Bloc Quebecois oraz Peggy Nash z NDP, pojechał w 2006 roku do bombardowanego przez Izrael Libanu, no i powiedział, że to co zobaczył (chodziło o bombardowane osiedla mieszkaniowe), to zbrodnia wojenna. Dodał ponadto, że Kanada, jeśli pragnie pokoju, powinna rozmawiać również z drugą stroną, czyli z Hezbollahem. Jak się można było domyślać, na słowa te podniósł się wówczas taki raban, że trudno było rozpoznać pojedyncze głosy. Jason Kenney, dzisiejszy minister imigracji, oskarżył Wrzesnewsky'ego o popieranie terrorystów i straszliwie "skrzyczał". Tak więc przy okazji wyborczego "marszu ku większości", można było w 2011 roku utrącić człowieka, który podpadł - co zawsze jest dobrym przykładem.
Borys Wrzesnewskyj, którego rodzina ma znaczną domieszkę polskiej krwi, jest człowiekiem finansowo niezależnym, właścicielem znanej piekarni Future Bakery, a także wytwórni serów i przetworów mlecznych MC (Maslo Sojuz); człowiekiem starannie wykształconym, któremu posłowanie obiadu na stół nie kładzie, ale który postanowił w Ottawie powalczyć jeszcze o ten kraj. Bardzo mi się podobało, kiedy ofiarowując kwotę 30 tys. dolarów na katedrę języka polskiego na Uniwersytecie Torontońskim Borys Wrzesnewskyj powiedział, że każde dziecko imigranta powinno mówić dwoma językami urzędowymi - angielskim i francuskim oraz językiem kraju pochodzenia. Bo w dzisiejszym globalizującym się świecie jest to przepustka do sukcesu i wielkie ułatwienie życiowego startu. Kanada ma olbrzymi potencjał, nasze dzieci mają olbrzymi potencjał, trzeba tylko odrobinę powalczyć w świecie.
Tak więc sprawa liczenia głosów w okręgu Etobicoke Centre zapewne trafi do Sądu Najwyższego, który coś tam salomonowego postanowi. Ważne jednak, abyśmy się wszyscy zastanowili, co zrobić, żeby zachować naszą tradycję i poszanowanie procesu demokratycznego i aby zabezpieczyć urny przed manipulacją.
Sam byłem świadkiem różnych dziwnych przypadków, kiedy to np. urzędnik w lokalu wyborczym w języku syngaleskim pouczał zdezorientowaną kobietę, co i jak. Czy pouczał tylko, jak głosować, czy też mówił również, na kogo głosować? Bóg jeden wie. Na mój gust w lokalu wyborczym powinno się rozmawiać wyłącznie w języku urzędowym, którego znajomość jest przecież warunkiem sine qua non uzyskania obywatelstwa kanadyjskiego. W moim lokalu głosowali też analfabeci. Czy analfabeci powinni uczestniczyć w życiu politycznym, skoro nie są w stanie uczestniczyć w debacie publicznej?
Jest co porządkować, jest co poprawiać, o ile ta demokracja ma jeszcze mieć jakiekolwiek znaczenie.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…