Babcia u nas – niedziela, 8 lipca
Siedzi teraz przed telewizorem i mnie zachęca do oglądania wiadomości. Dałam jej już bluzkę, którą kupiłam, bo była fioletowa, więc babcina. I sukienkę też. Siwa, pasuje do jej włosów.
Poniedziałek, 9 lipca 2012
Mamy już nie ma, wróciła wczoraj do siostry. Mieszka tam od dwóch lat i bardzo się z nimi zżyła.
Kiedyś była bliżej ze mną. Jestem zazdrosna, o mamę? Tak, zawsze byłam, nigdy jej nie miałam w nadmiarze. Pracowała rano, pracowała po południu, w wieczorówce. Nigdy nie miała czasu, zawsze zalatana. Domu nie lubiła. Nie umiała sobie poradzić z bałaganem ani ze swoim mężem, prawie zawsze złym i w złym humorze. Zwłaszcza gdy widział swoje dzieci.
Dzieci, uważał, że miał za dużo. I mama zawsze stała po ich stronie. Nie pozwalał jej wstawać w nocy do płaczącego dziecka.
Szukam pracy dla syna. I szukam tej pracy w Polsce. Może by było lepiej dla niego, gdyby z tej Anglii wrócił. Język angielski już umie. Teraz mógłby zacząć pracować w swoim zawodzie. Przeszkodą jest to, że nie ma żadnego stażu pracy. A jest już po 30-tce. Ale coś znajdę. Jeden kolega już wrócił z Irlandii i będzie pracował w dużym mieście obok nas.
Wysłałam mu smsa i na e-mail dwa linki z pracą. Jeden w Simensie Poznań, jeden w Anglii, ale poza obecnym jego miejscem zamieszkania, więc pewnie nie będzie chciał, bo sam.. bo bez kolegów.
Patrzymy z mężem na wyniki rekrutacji na studia naszej córeczki, co tak ciężko pracuje w niemieckiej restauracji. Na Politechnikę Poznańską się nie dostała, zabrakło jakieś 10 procent punktów.
Wszystko zależy od matury. Nie ma już egzaminów na studia. Istotna jest dla córki matematyka i fizyka. Matma poszła jej bardzo dobrze, fizyka słabo. Punkty się sumuje.
Jutro będą ogłoszone w Internecie wyniki rekrutacji na Politechnikę Gdańską i Szczecińską. Ta szczecińska to już nawet się nie nazywa politechnika. Tam najłatwiej się dostać.
Córka miesiąc temu wyjechała do Niemiec, do pracy, razem z koleżanką. Ja też wyjechałam i dopiero teraz mam czas, po powrocie, żeby przetłumaczyć sobie jej umowę o pracę. One się skarżą, że wszyscy pracownicy restauracji otrzymali już pensję, a one nie.
Wczoraj córka napisała mi smsa, że jest tak bardzo, bardzo zmęczona. Napisała – umarłam, ręce mnie bolą, nogi mnie bolą. Popłakałam się, że na taką poniewierkę córkę wysłałam. Odpisałam, żeby wracała, ale ona napisała potem, że właściwie to ta praca jej się podoba, bo jest w niej kontakt z ludźmi. No to już przestałam płakać.
Ja staram się o pracę na jeden miesiąc, na sierpień. Znów jest to inne miejsce, gdzieś w Niemczech
Dzisiaj byłam u fryzjerki. Obcięła mi tylko trochę włosy. Mieszka w domku, na osiedlu domków jednorodzinnych. Domki są ciasno, blisko siebie, ale wszyscy myślimy – tym ludziom się udało. Mają swoje własne domy i czują się jak ktoś lepszy od mieszkańca blokowiska.
Nie mogłam znaleźć domu fryzjerki. Miałam numer domu, ulicę, ale ulica sobie zakręcała, rozgałęziała się i była to nadal ta sama ulica. Tego nie wiedziałam. Jednak z daleka zobaczyłam zielony dom, który się wyraźnie tym kolorem wyróżniał. Pomyślałam, że to musi być dom fryzjerki. I rzeczywiście. Ma troje chłopców, mama się nimi zajmuje, jak ona włosy fryzuje. Jeden prosił, żeby go puściła do kolegi. Puściła. Drugi prosił o to samo, a był na rowerze. Puściła. Został malutki Filipek i babcia, narzekająca, że Filipkiem jest już zmęczona.
Mąż fryzjerki jest kierowca tira i widzą się raz na trzy tygodnie. Teraz, już niedługo, zjedzie do domu na urlop i fryzjerka się zastanawia, jak to będzie, bo nie są przyzwyczajeni być razem.
Szłam do domu obok cmentarza. Przed bramą cmentarza siedzą dwie panie, po obu jej stronach. Otoczone są sztucznymi kwiatami i zniczami. Mają takie proszące spojrzenie, żeby od nich coś kupić.
Nie kupiłam nic, ale na cmentarz weszłam, poszłam na grób mojej babci i mojego ojca. Leżą obok siebie, w osobnych grobach. Chyba już się nie kłócą? U taty było 5 róż ładnych w wazonie, u babci nie było nic. Dwie róże od taty dałam do wazonu babci. Pomodliłam się, spojrzałam na drzewo wysokie i uschnięte, ale w tym roku jakby trochę zielone. Na nim bocian ma gniazdo, usłyszałam klekotanie. Jak tatę chowali w roku 2008, to nad tym drzewem w pewnym momencie widać było błysk, ale burzy nie było. Chyba wtedy, w tym momencie przyjęto go do nieba. Tak sobie myślę.
Potem z mężem poszliśmy na targ po wiśnie. Kupiliśmy 3 kilo, kilo tu, kilo tu i kilo tu. Te ostatnie okazały się w domu najlepsze. Na targu jakaś starsza pani się przestraszyła, że pobrudzę sobie wiśniami moją biała gdzieniegdzie bluzkę. Powiedziałam jej, że wcale tym się nie martwię, bo wystarczy potem zalać plamę z wiśni gotującą się wodą z czajnika. Nie mogła uwierzyć, że jest jakiś dobry sposób na plamy z owoców. Jak dobrze z ludźmi rozmawiać, powiedziała.
Od kogo ja się dowiedziałam, żeby tak usuwać plamy? Od teściowej mojej siostry. Szkoda, że wcześniej nie znałam tego sposobu. Tyle było kaftaniczków naszych malutkich dzieci zmarnowanych.
Rodzina męża dzwoniła znad morza. Dobrze im tam. W ogóle im dobrze. Ona przysłużyła się zakładowi i jego właścicielowi, bo pozwalniała zbędnych pracowników. Zwolniła nawet osobę z naszej rodziny, która się na dobre 10 lat za to pogniewała. Właściciel zakładu jest właścicielem jeszcze kilku innych zakładów. Zakochał się w młodszej, rozwiódł się z żoną. Zakłady się jakoś ostały, a ludzie już się bali, że nie będą mieć pracy. Moja szwagierka, bo tak nazywa się żona brata męża mojego, jej się należy ten odpoczynek, zwłaszcza psychiczny. Mąż, tak samo jak mój, od roku nie pracuje. Dba więc o dom, jeździ na rowerze. U nich osiedle jest zbudowane na polach, więc z jednej strony dużo bloków, a z drugiej strony pola, po których wieją wichry i można pospacerować.
Mój syn, który się izoluje, puścił właśnie jakąś bębniącą muzykę. Jak sąsiadka to wytrzymuje. Kiedyś latała po wszystkich sąsiadach, jak u nich było za głośno. Odkąd odchowała dzieci, jest już inna, mniej nerwowa.
Dzisiaj pogoda już taka typowo polska. Nie ma upału, ale wykąpać się można by było.
Zaszłam dzisiaj do szmateksu. Spotkałam tam wiele moich znajomych. Tylko w szmateksie są ludzie chcący coś kupić, coś upolować. To sklep z używanymi ubraniami, ale można czasem tanio coś kupić. Ceny zaczynają się od 60 złotych za kilogram i z każdym dniem maleją do 40 zł, 30, 20, 10, aż do najniższej ceny 5 złotych. W niektórych szmateksach w dniu, w którym jest najtaniej, można kupić jedną rzecz za 1 złotówkę.
Kupiłam sobie zawiązywany bezrękawnik z czarnej koronki.
Była Halina. Halina jest to daleka znajoma, którą poznałam z moim znajomym Niemcem.
Poznałam ich, żeby on przestał myśleć o mnie. Ale, jak się zaczęło. Kiedyś czytałam sobie niemieckie gazety i jakieś małżeństwo napisało, że wieczory spędzają w Internecie, na stronie ludzi starszych. Zapisałam adres strony i zapomniałam. W końcu weszłam, zarejestrowałam się i od początku zaczął do mnie pisać i dzwonić starszy pan. Rok potem poznałam go z Haliną. Pojechała nawet do niego i była tam kilka miesięcy. On potrzebował żony, a ona męża. Oboje wcześniej owdowieli. Potem ona wróciła. Nie nauczyła się tam języka, chwyciła tylko kilka słów. Dziwne, bo w szkole, dawno temu miała niemiecki. Dzisiaj przyszła do mnie z prośbą, żebym pouczyła ją niemieckiego i przygotowała na pytania biura, które wysyła opiekunki do pracy. Jutro mają do niej dzwonić. Moja znajoma chce jechać do Niemiec jako opiekunka. Chce być blisko niego, chce mieć swoje pieniądze, nie chce być na jego utrzymaniu. Myślę, że to dobry pomysł. Nauczy się może niemieckiego. Ona teraz pracuje w szpitalu. Mało zarabia. On codziennie do niej dzwoni, ale każe jej uczyć się języka. Mogłaby tam pracować w domu starców. Chyba nie będę już miała spokoju. Ona chce, żebym ją odwiedziła jutro. A ja mam moje sprawy, przyjadą moje dzieci. Trzeba gotować i piec. I smażyć, i kupować, i oczekiwać.
Potem on do mnie zadzwonił, żeby się spytać , co ona powiedziała.
A potem, jak miałam wolne popołudnie, to sama do Haliny zadzwoniłam, żeby przyszła na naukę j. niemieckiego. Dwie godziny ją uczyłam i wyraźnie poszła do przodu.
Miałam satysfakcję, że jej pomogłam. A właściwie, to im pomogłam. Może znów będą razem. Niemiec z Polką.
Wanda Rat
Polska
"Celebryta" reprezentuje w polskich warunkach zjawisko na tyle nowe, że zdefiniowanie samego pojęcia do niedawna sprawiało ludziom sporo kłopotów.
Swego czasu mocno już starszy człowiek, ilustrując potrzebę "obrony polskiego języka" przed niepotrzebnym chwastem, uparł się nawet, że określenie to powstało zupełnie zbędnie, bo "celebryta" to przecież nikt inny, jak tylko "wybitny Polak". Byle kogo przecież co rusz do mediów nie zapraszają, na rozmaite okazje nie odpytują, a już tym bardziej do "celebrowania" nie dopuszczają.
Jednak gdy poszukamy informacji o pochodzeniu terminu, to znajdujemy definicję, która stworzona już w roku 1961 przez Daniela Boorstina dość ironicznie mówi nam, że "celebrytą jest człowiek, który jest znany z tego, że jest znany".
Mimo bliskości skojarzeń do synonimów nie można zatem zaliczyć choćby słów "gwiazda" czy"idol", ani tym bardziej bliskiego wspomnianemu już skojarzeniu określenia "autorytet", co nie przeszkadza, żeby osoba odnosząca sukcesy w jakiejś konkretnej dziedzinie zaczęła funkcjonować równolegle, a nawet przede wszystkim jako "celebryta".
Jak gwiazda porno
Przeglądając popularne witryny czy tabloidy, dowiadujemy się, że celebrytą najczęściej jest jednak człowiek, który ze swoich przypadków uczynił własność publiczną, a dla rozmaitych korzyści obnaża się bez obiekcji, gdy trzeba gra obsceniczne role, sprzedaje swoje zwierzenia oraz szokuje wielką odwagą w bezpruderyjnym robieniu normalnie wstydliwych świństw.
Kiedy spojrzymy na "celebrytę" z tej właśnie strony, widzimy, że "autorytetem" może on zostać dla swoich fanów w dziedzinie "jak spieprzyć wszystko raz po raz i jeszcze na tym zarobić", ale naprawdę bardzo mu blisko mentalnie do gwiazdy porno.
Jednych gorszy, innych podnieca, a jeszcze innym pomaga się zrelaksować.
Skąd zatem wzięli się "celebryci", kto ich "wynalazł" i czemu właściwie służą? Jak dorwać się do radosnego porubstwa, co daje "money for nothing"?
Na ciekawości świata mało wykształconych ludzi zawsze można było nieźle zarobić, toteż popularne bulwarówki oferowały w wygodnej formie tanią sensację i opatrzoną krzykliwym tytułem populistyczną treść także w poprzednich stuleciach.
Schlebiając kiepskim gustom swoich odbiorców, wpływały w efekcie na kształtowanie nastrojów społecznych oraz opinii publicznej o bardziej lub mniej znanych ludziach. Rozwój mediów, wielka zabawa, globalna wioska, dostatek pożywienia, dyktat młodości i seksu…. Prawo do orgazmu. Kawa dla wszystkich gratis!
Koniec wieku XX dał ludziom nowe możliwości interesującego kontaktu i zniósł wiele, wydawałoby się dotąd trwałych, ograniczeń obyczajowych, w tym nawet oddającą jednak ukryty hołd cnocie hipokryzję. Łatwo jest w takich warunkach "nie dbać o resztę", a nawet zaprzedać duszę. Zuchwałe sztuczki smakują bowiem wybornie i czyniąc "królami życia", dają poczucie "wyjątkowości" wprost boskiej.
Z kasą i po kasę
Dla niektórych wzajemne oraz publiczne "celebrowanie" stanowi jedynie przyjemność, polegającą na możliwości szerokiego zaprezentowania swoich "walorów osobistych", przy braku kłopotów z gotówką, a sporych perturbacjach z wymagającym i często wymordowanym już ego. Ludzie ci w blasku fleszy, przed kamerami TV oraz w tabloidowych wywiadach robią sobie w ten sposób po prostu dobrze.
Dla znakomitej większości "celebrowanie" stało się jednak zajęciem podstawowym i samym w sobie bardzo popłatnym, bowiem dla publiczności znudzonej pospolitością własnego losu medialnie sprzedany kicz, skandal czy jakaś potrzebna mądrość jest dziś towarem tak pożądanym, że można nim pozapełniać pustki zarówno w tym komercyjnym, jak i "misyjnie" dekorowanym geszefcie.
Rozmaite telenowele, tańce oraz turnieje w zasadzie się opłacają wszystkim, poza tracącą wciąż czas, a bywa także i rozum niezdrowo intrygowaną gawiedzią. Tej powinęła się noga, ten już nie kocha żony, a tamta znów zapomniała o majtkach przy kusej kiecce. Kogoś właśnie wyrzucono z "kultowego serialu", a ktoś inny udusił się własnym rzygiem. Też fajnie, następny proszę!
Hitem ostatnich sezonów bywają straszne wspomnienia z dzieciństwa, w których gwiazdeczka, co nie wie nawet z kim miała kolejne dzieci, obwinia za te "wypadki" wuja lub księdza, co ją w dzieciństwie "dotykał" i całą zepsuł. Kwestionowanie istnienia prawdziwych autorytetów sprzyja natychmiast poprawie samooceny i wzmacnia, jak nic innego, kojące wyrzut sumienia relatywizmy.
Licencję na "celebrytę" można otrzymać najpewniej w sytuacji, gdy na konkretny "autorytet" pojawi się właśnie zapotrzebowanie, a system "zjawisko" kupi i wkomponuje. Najszybszym sposobem na akces jest także przyjęcie do grona celebrujących na zasadzie mniej lub bardziej zgodnego, ale jednak dokooptowania przez istniejące już grono. Dosyć powszechnym zjawiskiem stało się już dziedziczenie zdolności celebrowania po praktykujących rodzicach z bardzo ciekawym nazwiskiem.
Wielkie gorszenie maluczkich
"Zwykli ludzie" zawsze lubili zajmować się cudzym życiem, co pozwalało im, z jednej strony, urozmaicić nieznośnie szarą codzienność, a z drugiej, zapełniać czas, w którym nie bardzo wiedzieli, co mają ze sobą zrobić.
Niegdyś czyniono to w maglu, w kolejce za mięsem, w kawiarni… Obecnie wystarczy włączyć jakiś kanał TV albo poszperać na zmyślnie redagowanych portalach, żeby zapoznać się z nową celebrą – upojonego aktora, rozwydrzonego biznesmena, cudownie bezwstydnej piosenkarki, sportowca już dawno "bez formy", zboczonego projektanta mody, albo też z goła człowieka, który nic szczególnego nie robi, ale "ma styl" i ze swoim nazwiskiem w mediach po prostu "chodzi".
Ten ostatni przypadek ukazuje nam czystą formę "celebrowania". Zjawisko występuje tutaj w postaci nieskażonej jakąkolwiek inną, zdawałoby się bardziej sensowną dziedziną aktywności publicznej.
Po dłuższym już obcowaniu z alternatywnym przekazem i fantazjami "celebry", biedny odbiorca przekazu zwiększa swój dystans do zdrowych zasad moralnych, a w sytuacjach trudnych sięga do wzorców fatalnych dla dalszych kolei życia.
W normalnym świecie za świństwa nieczęsto płacą, natomiast zarzucenie porządku i przyzwoitości przeważnie trzeba samemu okupić wysoką ceną. Celebryta bywa zatem zbyt często niekoniecznie świadomym swej roli publicznym deprawatorem pogrążającym najsłabszych, którzy akurat szczególnie potrzebują tak dobrego przykładu, jak duchowego wsparcia. Stanowiąc dogodne narzędzie dla zimno kalkulujących macherów, sączy zatrute treści nie tylko w obyczajową sferę ludzkiego życia, ale pośrednio wpływa także na podejmowane przez swoich "fanów" bardzo ważne decyzje w kwestiach publicznych.
W ostatnim czasie możemy zaobserwować, że wybierane na najwyższe urzędy w państwie osoby niekoniecznie spełniają już jakiekolwiek kryteria moralne, gdy do niedawna przynajmniej zachowywanie pozorów uznawane było przez speców od PR za nieodzowne.
Jak widzimy, "celebra" kształtuje dziś nawet polityczne preferencje obywateli przy realizacji demokratycznych praw, odciskając swe piętno na charakterze wybranych w ten sposób władz. Tak szybkich oraz głębokich zarazem zmian nigdy jeszcze w swojej historii ludzie nie doświadczyli, toteż nie wszystkich dziś stać na zrozumienie zjawiska i jako tako poprawną intelektualnie refleksję.
Jedno jest pewne, pieniądze, które dostaje się za nic, zbyt często stanowić mogą zapłatę za rzeczy bezcenne także dla radośnie, a przy tym korzystnie celebrującego. Dynamiczny język oddaje, jak widać, najlepiej charakter zmian, bo każdy termin tworzony jest zwykle z potrzeby nazwania czegoś nowego, nawet jeżeli nie zawsze "to coś" możemy do końca – zrozumieć, by w takiej właśnie materii w końcu się – porozumieć.
Przykłady celebrowania upadku bez trudu możemy znaleźć nawet u starożytnych, lecz poprzednicy dzisiejszych "celebrytów" nie byli wyposażeni wówczas w ten doskonały arsenał głęboko destrukcyjnego, a przy tym tak masowego rażenia. Za każdym razem zjawiska temu podobne zwiastowały jednak nie tylko koniec epoki, ale i nowe kłopoty ze zdrowiem cywilizacji, na które ludzie, by przetrwać, zmuszeni byli odnaleźć właściwe antidotum.
Jan Szczepankiewicz
Kraków, 6 sierpnia 2012 r.
Trzeba z uznaniem przyznać, że Ministerstwo Propagandy kniazia Donalda opanowało perfekcyjnie wciskanie kitu tłumom, tak w zakresie manipulacji, jak i indoktrynacji negatywnej, która jest odbierana przez wielu jako jedyna niepodważalna prawda. Prymitywne prowokacje pani Waltz i Sikorskiego nie powiodły się. Gdy zaproszono Niemców, żeby sprowokować "zadymę", a później rosyjskich młokosów i zwykłych żuli, nie daliśmy się sprowokować. Oczywiście miały miejsce pojedyncze zwarcia, mieściły się one jednak w statystykach podobnych imprez na świecie. Przejrzeliśmy perfidię poczynań naszej wierchuszki.
W przypadku ostrego konfliktu w obydwu podmiotach, polskie wraże przekaziory z "Wyborczą" na czele gotowe były do wyprodukowania następnych kalumnii i dyskredytacji Polaków. Usłyszelibyśmy wrzask na cały świat o homofobach, nacjonalistach polskich i nazizmie rodzącym się pod płaszczykiem PiS-u, o polskich chuliganach i zawziętych prymitywach. Tymczasem w następnej prowokacji sprowadzenia godnej reprezentantki satanizmu, żeby zakłócić obchody rocznicy Powstania, znowu naszym niedorajdom nie wyszło. Obchody się odbyły, łącznie z marszem pamięci. Jak zwykle spontanicznie z udziałem 5000 maszerującej młodzieży, bo tyle można było policzyć na filmach amatorskich, na YouTube. Kibole spod stadionu Legii, łącząc się z Młodzieżą Wszechpolską, maszerowali Alejami Ujazdowskimi w kierunku kopca Powstania Warszawskiego w parku Dreszera. Okrzyki, które wznosili, nie były przepojone miłością do rządzącej Polską ekipy, były one powszechne, donośne i stanowcze.
Na drugi dzień przeczytałem w komentarzach Interii i w Michnikowskiej makulaturze, że okrzyki i owszem, były, wykonywała je grupka 20 młodych osobników, a marsz był nieliczny i żałosny w swojej reprezentacji. A w ogóle co to za zachowanie, że takich krzykaczy należy zamykać za obrazę władzy, że to brak kultury itp. Obserwując filmy, stwierdzam, że marsz był monumentalny, że młodzież wiedziała, dlaczego wyszła na ulice, a wznoszone okrzyki były wyrazem protestu przeciwko istniejącej władzy i mieściły się w ramach prawa człowieka do wyrażania swoich uczuć lub nastrojów w systemie demokratycznym. Żałuję trochę, że maszerujący nie skorzystali z prawa obrzucenia jajami Tusko-filutków, tak jak miało to miejsce w Toronto, w którym protestujący Tamilowie w proteście zapaskudzili jajami cały front ambasady amerykańskiej i policja nie przeprowadzała aresztowań. A nasza młodzież maszerowała radośnie z tym poczuciem nowego obowiązku przejętego po nas dinozaurach, śpiewająć hymn, Rotę lub gromko, gremialnie pokrzykując: "Tusku matole, Twój rząd obalą kibole" lub "Precz z komuną", a gdy zobaczyli weteranów – "Cześć i chwała Bohaterom" lub "Bóg, Honor i Ojczyzna".
Przemówienia tuskowych notabli z Waltz na czele zostały wyklaskane bądź wygwizdane tak na kopcu powstańczym, jak i na Powązkach. Rząd otrzymał taką formę podziękowania i nagrodę, na jaką intensywnie zapracował. Psując wzrok, wypatrywałem wśród nowo-zomowców Wałęsy z pałą, bo przecież obiecał opozycję i demonstrantów pałować. Niestety, mędrca Europy Zjednoczonej nie uświadczyłem, mimo mojego wypatrywania, w konkluzji włożyłem jego wypowiedź do obietnicy "zrobienia z Polski Japonii", budując naszą demokrację nawet metodami niedemokratycznymi, za, a nawet przeciw.
Wpadła mi w oko wystraszona twarz naszego prezesa Rady Ministrów z wybałuszonymi gałami rzucającymi płochliwe spojrzenia na boki, jakby obawiając się snajpera albo lecącego buta w powietrzu czy, jak w przypadku Jaruzelskiego, zwykłego kamulca. No cóż, na złodzieju i łysina gore, a człowiek, który za dużo wie i się boi, jest dla oligarchii i układu niebezpieczny tak, że dziwna płochliwość naszego premiera ma swoje uzasadnienie.
Nas, wypędzonych, czy to przez biedę, czy z powodów odruchów wymiotnych, czy w wyniku prześladowań, reakcje młodzieży napawają radością i świadomością, że nie wszystko stracone, że naród przejrzał w tych oddolnych ruchach, że władza, walcząc z religią i wiernymi, podcina sobie skutecznie gałąź, na której siedzi. Wprowadzenie ustawy o używaniu broni bezpośrednio, nie tylko przeciwko przestępcom, restrykcje w rejestracji zgromadzeń i demonstracji, walka z Telewizją "Trwam" nie pomogą Tuskomatołom utrzymać się u władzy. Przyśpieszy żałosny koniec tej ekipie. Asekuracja w monstrualnym rozbudowaniu biurokracji, mająca na celu zwiększenie liczby głosów przy urnach, również nie odniesie zamierzonego skutku. Ten rząd dyletantów, ignorantów sam się unicestwia, żeby tylko w przepaść nie pociągnął niewinnych.
Wybuczeli Donalda Tuska, wygwizdali Gronkiewicz-Waltz, niewiele brakowało, by opluli Władysława Bartoszewskiego. Gwałtu, rety, co się dzieje!
Dranie i szuje! Podłe kreatury! Żulia! Faszyści! Ale dostało się nędznikom, oj, dostało. Temu i owemu dostało się zasłużenie. Albowiem nie należy buczeć nad grobami. Gwizdać też nie wolno. Nie wolno również szydzić z przedstawicieli narodu zaplątanych mentalnie w tuskoidalność. Z tych zresztą szydzić nie wolno w żadnych okolicznościach. Muss nicht, można powiedzieć. Zapreszczieno.
Wszelako zostawmy ironię, albowiem ironia to nadto gorzka. W zamian przyznajmy, co przyznać bezwzględnie należy: jedno, co nad grobami wypada, to wypada zachowywać się przyzwoicie. Nad każdym grobem i w każdych okolicznościach. W tym kontekście zachowanie gwiżdżących i buczących przyzwoite nie było. Przeciwnie, było wredną i wstrętną egzemplifikacją braku przyzwoitości. Podobnie jak ohydnym przejawem braku przyzwoitości i obłudy jest składanie Powstańcom wieńców przez ludzi, którzy na co dzień opluwają idee przez Powstańców wyznawane.
W imię wartości
Albowiem ów medal, zszargany błotem nieprzyzwoitości przez "faszystów", warto odwrócić na drugą stronę. Po to, by nie rozstając się z rozsądkiem, zauważyć przytomnie, że gdyby Powstańcy mogli z grobów powstać, gdyby została Im dana możliwość rozglądnięcia się wzdłuż, wszerz i w poprzek współczesnej Rzeczypospolitej, a to w celu dokonania właściwej oceny stanu kraju, za który oddali życie, gdyby zajrzeli Oni w głąb "demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej", wreszcie gdyby zechcieli zweryfikować intencje i efekty działań podejmowanych przez współczesnych włodarzy Polski, a także stosunek tychże władz do polskiej historii – wówczas bez najmniejszych wątpliwości nie skończyłoby się na gwizdach i buczeniu.
Albowiem Powstańcy poświęcili życie za pewien zespół wartości oraz za oparty na tych wartościach kształt i formułę Polski, a nie za interesy ludzi co prawda nazywających się Polakami, lecz działających dziś w Polsce na rzecz "Unii Europejskiej", czyli na rzecz interesów Berlina oraz Rosji. Powstańcy walczyli i ginęli między innymi dla wartości takich jak suwerenność i niepodległość, czyli tych, których ze świecą szukać w postawach nadwiślańskiego establishmentu. Z oczywistych względów wartości tych nie ma także w rozstrzygnięciach, podejmowanych wbrew naszym interesom i wbrew polskiej racji stanu. Co ujęte innymi słowami oznacza, że dwie Polski w Polsce to fakt niezaprzeczalny.
Dwa narody
W kapitalnym "Eseju o duszy polskiej" Ryszard Legutko podkreślał, że jednym z fundamentalnych problemów współczesnej Polski jest kłopot z tożsamością narodową Polaków. W wywiadzie dla dziennika "Rzeczpospolita" Jarosław Marek Rymkiewicz zauważył, że: "Istnieją tuż obok siebie dwie Polski, a jeśli istnieją dwie Polski, to muszą też istnieć dwa narody Polaków. (...) Jeden to naród patriotów, drugi – naród kolaborantów". Po czym dodawał: "To co nas podzieliło – to się już nie sklei". Stanisław Michalkiewicz powiada tak: "Nie ma już jednego narodu polskiego. O jednym narodzie można bowiem mówić tylko wtedy, gdy ma wspólny ideał. Ale jaki wspólny ideał może mieć spadkobierca tradycji niepodległościowej z PPR-owcami czy ubekami, którzy w naszym nieszczęśliwym kraju nie tylko dochowali się licznego potomstwa, ale »szczują swe szczenięta« przeciwko wszystkiemu, co polskie? (...) Naród polski jest dzisiaj już tylko częścią polskiego społeczeństwa, być może nawet – jego mniejszością, coraz bardziej zdominowaną przez moskiewskie psiaki i wychowanych przez michnikowszczyznę europejsów". Zaś Antoni Kępiński, żyjący w ubiegłym wieku psychiatra i filozof, tłumaczył, że nawet u zwierząt, gdy "zmiesza się z sobą osobniki należące do różnych stadeł", wówczas w całej grupie szerzy się chaos oraz zaczynają dominować "sposoby zachowania się o charakterze wyraźnie lękowym i agresywnym".
Ocalić godność
Nawet u zwierząt, proszę, proszę. Czyli nie powinniśmy dziwić się, obserwując reakcje obronne, gdy dana społeczność, wbrew biologii, niejako wbrew elementarnym regułom sztuki przetrwania i wbrew swojej woli, skonfrontowana zostaje z "osobnikami należącymi do innego stadła". Co dopiero, gdy osobniki te zawłaszczają nie tylko świętą dla Polski i Polaków przestrzeń nad grobami Powstańców, ale kradną nam historię, zarazem w proch obracając perspektywy.
Natomiast co do generała Ścibor-Rylskiego i jego bolejącego serca, to – z całym dla generała szacunkiem – swego czasu Marek Edelman (ta postać w żadnej z moich bajek nie była bohaterem pozytywnym) odrzucił zaproszenie władz, nie biorąc udziału w obchodach czterdziestej rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, przy tej okazji rzekłszy: "40 lat temu walczyliśmy nie tylko o życie – walczyliśmy o życie w godności i wolności. Obchodzenie naszej rocznicy tutaj, gdzie nad całym życiem społecznym ciąży dziś poniżenie i zniewolenie, gdzie doszczętnie zafałszowano słowa i gesty, jest sprzeniewierzeniem się naszej walce, jest udziałem w czymś całkowicie jej przeciwnym, jest aktem cynizmu i pogardy. Nie będę w tym uczestniczył – nie zaakceptuję uczestnictwa innych, skądkolwiek by przybywali i czymkolwiek by się chcieli legitymować".
Oto postawa człowieka, ocalająca w człowieku człowieczeństwo.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem:
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Zapraszam również tutaj:
www.myslozbrodnik.blogspot.com
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
W moim bloku testowano przez trzy dni system alarmów przeciwpożarowych oraz radiowęzła ostrzegawczego na wypadek – jak zakomunikowano – national emergency.
Pobudziło to moją przygoleniową wyobraźnię, no bo jakież to możemy mieć nadzwyczajne wypadki o ogólnokrajowym zasięgu – wojna, najazd kosmitów? W końcu Kanada to kraj od morza do morza, a więc żeby nas tu coś zaskoczyło, to musi mieć naprawdę duże rozmiary.
Strażacy z bardzo ważnymi minami chodzili przez trzy dni po bloku i nawet nie śmiałem pytać, czy aby to testowanie potrzebne i do czego.
A gdy już jesteśmy przy wojennych sprawach, proszę zobaczyć, jak się manipuluje informacjami agencyjnymi. Oto fragment karmy informacyjnej, rozkładanej Polakom do karmników: – Mimo sankcji nałożonych przez Unię Europejską i Stany Zjednoczone Islamska Republika Iranu nie ma zamiaru rezygnować z rozwoju programu atomowego, czego przykładem jest próba wystrzelenia rakiety krótkiego zasięgu. Jak podkreślają władze w Teheranie, próba "została zaliczona do udanych"...
Rozbierzmy sobie ten klocek na mniejsze: Iran kategorycznie zarzeka się, że jego program atomowy służy wyłącznie celom pokojowym. Nikt na razie nie udowodnił, że jest inaczej. Co ma więc piernik do wiatraka?! Czyli w jaki sposób próba celnej rakiety wiąże się z "rozwojem programu atomowego"? Dlaczego wystrzelenie nowej wersji rakiety balistycznej świadczyć ma o tym, że Iran nie rezygnuje z rozwoju programu atomowego? Przecież takie wnioskowanie obraża logikę!
Jak widać, propaganda zastępuje całkowicie informację, najczęściej zaś po prostu informację udaje, po to by być bardziej skuteczna.
• • •
Curiosity wylądowała (wylądował?) na Marsie. Łezka w oku się kręci, patrząc na ostatnie podrygi kosmiczne niegdysiejszego kolosa gospodarczego i naukowego. Stany Zjednoczone nadal słyną z poziomu szkolnictwa wyższego (ale tylko wyższego), przyciągając setki tysięcy chińskich studentów. Polska się pochwaliła, że ma w napędzanym atomem marsjańskim łaziku jakiś jeden czujnik podczerwieni, Kanada też coś tam wykombinowała. Ciekawe, czy Chińczycy też? Nie zdziwiłbym się. Tak czy owak, badanie przestrzeni kosmicznej było niegdyś podniesione do rangi futurystycznej ideologii. W obliczu wyzwań poznania ludzkość – prognozowano – uzyska ciekawe zajęcie, co powinno oderwać ją od bezustannej bijatyki o majątek, władzę i kobiety i skierować ku gwiazdom. Tak się nie stało, pomimo krótkiego okresu ekscytacji lataniem na orbitę, a potem na Księżyc. Człowiek jednak woli jeden drugiego walić po łbie niż sięgać gwiazd. Nauka nie była w stanie porwać wyobraźni milionów i wkrótce okazało się, że kolejne lądowanie na Księżycu przegrywa w telewizyjnych rankingach z podpompowaną seksem soap-operą. A może komuś na tym zależało, żeby tak było? W końcu kolonizacja, czy choćby eksploatacja gospodarcza przestrzeni okołoziemskiej mogłaby zbyt wielu ludzi skłonić do myślenia.
Zainteresowanie marsjańskimi wojażami wkrótce więc zejdzie na dalszy plan doniesień agencyjnych, a my nadal będziemy się kisić w ziemskich sosach.
• • •
Tegoroczny festiwal muzyczny Woodstock podsponsorowywany przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy jakoś tak zrobił mi zgagę. Pamiętam Jarocin, pamiętam, że większość młodych ludzi miała wówczas w głębokim poważaniu władzę, pieniądze i ryczała słowa piosenek, których cenzura nie nadążała cenzurować... Prowokacja, Siekiera, Moskwa, Hak, Jaguar, Piersi, Ostatnie Takie Trio, Rendez-Vous, Sedes, Abaddon, Kultura, Madame, Fort BS, Stress, Variété, Made in Poland, Dezerter, KSU... Żaden z tych zespołów nie ważyłby się wyjść na scenę, po której wcześniej chodziłby Jaruzel, Urban czy jakiś inny mastodont z Warszawy.
Dzisiaj młodzi ludzie "kontestują" kontestacją prefabrykowaną specjalnie dla nich w salonach Owsiaka, Kuby Wojewódzkiego, speców od marketingu idei; jedzą z ręki systemowi, który wcześniej zdołał wyprać im mózgi i oswoić. Cenzury "nie ma", ale spróbuj tylko zaśpiewać o... Nie ma ikry, nie ma jaj. Jest tylko coraz bardziej sprana nieprzyzwoitość taplania się w błocie, wzajemnego obspermiania i szprycowania mózgów tandetną chemią. Tak to jest, jak władza delikatnie, krok po kroku, przejęła naturszczykową, autentyczną imprezę, podczas której wykwitały w niebo zaciśnięte pięści.
Ten sam los czeka dziś w Polsce każdy autentyk – o czym świadczą delikatne zakusy na "Marsz niepodległości". Wkrótce w pierwszym szeregu pomaszerują w nim wszyscy grabarze suwerenności na czele z jednym takim w czapce krakowskiej z pawim piórem i atrapą złotego rogu w garści.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Po pierwszym sierpnia podniesiono emerytury o 15 proc., ale kilka dni potem opłaty komunalne i telekomunikacyjne poszły w górę o 25 proc. Czyli nie jest dobrze, a jeśli w bankomatach w Mińsku brakuje dewiz, to odczytać to można tylko jako zapowiedź kolejnej dewaluacji naszego rubla.
Sobota to dzień ślubów, po ceremonii w zaksie, czyli USC, młodzi jeżdżą szykownymi autami, a potem robią zdjęcia pod fontanną i pomnikiem wilka na głównym placu. Niektóre pary najpierw brały ślub w zaksie, a po serii zdjęć jechały do kościoła. Panny mają wcale niezłe kiecki i jedna z panien przyznała mi się, że dała 400 dol. tylko za wypożyczenie jej. Teraz są zresztą nawet dwa kościoły i w sumie liczę, że chodzi do nich co najmniej z 4 tysiące ludzi w każdą niedzielę, czyli że katolików jest z 8 tysięcy w samym mieście i moc po wsiach, gdzie też są kościoły, czasem nawet bardzo zabytkowe. Wedle statystyk, jest nas w powiecie 25 proc., ale władze prowadzą prostą politykę fałszowania danych, nie pytając o narodowość, wpisują narodowość białoruską. Naprawdę byłem zdziwiony, ilu spotykam Polaków, i sądzę, że w samym mieście jest minimum 45 proc. i – co najważniejsze – mówią po polsku, choć nie ma biblioteki polskiej, ale można łapać Radio Maryja i inne stacje z Białegostoku oraz TV1, co ja też robię i poza wiadomościami oglądam olimpiadę. Polacy, jak wiadomo, nieźle wypadli, a Białorusini nawet bardzo dobrze, biorąc pod uwagę, że jest obywateli poniżej 9 milionów.
Zbieranie podpisów idzie źle, bo mam zasadniczo jednego pomocnika, ale wczoraj w niedzielę pod supermarketem zebraliśmy 70 podpisów w dwie godziny. We wtorek mamy z 560 i każdego dnia trzeba zebrać po 80 i wtedy zdążymy. Ale potem pytanie, ile zechce odrzucić komisja, a raczej ile jej każą odrzucić władze z Mińska.
Niestety, nie udało mi się uzyskać poparcia zakładu pracy, który robi bokami, ma 9000 metrów kwadratowych wolnych hal i zamiast 4000 pracowników ma 320.
Memu konkurentowi kuratorowi oświaty z Grodna zbierają urzędnicy starostwa. Chodzą po szkołach i przedszkolach, a nawet niektórych zakładach i każą się podpisywać. Naprawdę kuriozalne jest, że przyszli do polskiej szkoły, by podpisać za drania, który łamiąc konstytucję, chce zniszczyć polską szkołę w Grodnie. Konstytucja mówi, że dziecko ma prawo dostać wykształcenie w swym języku rodzinnym. To tak jak w konstytucji stalinowskiej: wszystko jest na papierze, a mało co, jeśli w ogóle w rzeczywistości.
Sporo ludzi radzi, bym siedział na piecu, a nie brał udziału w życiu politycznym. Wielu chce więcej się o mnie dowiedzieć niż me wykształcenie i zawód czy rok urodzenia, a tyle wolno mi podawać do momentu zarejestrowania na kandydata, a to nastąpi dopiero 23 sierpnia.
13 sierpnia mam złożyć zebrane podpisy i będą deliberować, a zasadniczo tylko pytać w Mińsku, czy mnie dopuścić do wyborów. Sporo ludzi twierdzi: ja pana nie znam, więc jak mogę podpisać. Tym odpowiadam, że mnie znają w mieście trzy osoby na 300, a muszę zebrać co najmniej tysiąc podpisów. W zeszłym tygodniu byłem w komisji wyborczej, prosząc o pismo, że dyrekcja zakładu produkującego maszyny odlewnicze ma prawo zwołać spotkanie załogi, przed którą wystąpię, i jeśli me wystąpienie się będzie podobało, to mogą wysunąć mnie na kandydata.
Albo uznajemy prawowitość istniejącego państwa i usiłujemy robić politykę w ramach funkcjonujących mechanizmów demokracji; albo uważamy, że te mechanizmy demokracji są niewystarczające, i zabiegamy w ramach instytucji państwa o jego odnowienie – nawołujemy do referendów, masowych wieców, które pozwolą doprowadzić do reformy agend państwa; albo uważamy, że to nie jest nasze państwo, i chcemy obalenia jego władz i systemu politycznego wszelkimi dostępnymi metodami – jak mówi wieszcz – "zemsta, zemsta na wroga z Bogiem, lub choćby mimo Boga"...
Uznanie każdego z wymienionych wariantów pociąga za sobą odmienną taktykę działania i dyktuje inne metody. Niektóre – np. polityczne i bojówkarskie – czasem mogą się uzupełniać, jak to miało miejsce w czasach Republiki Weimarskiej w Niemczech.
Polski kontekst polityczny, a co ważniejsze mentalność Polaków, którzy zajmują się polityką, wyrasta z doświadczeń antypaństwowych lub w najlepszym wypadku "okołopaństwowych". Brak państwowości polskiej przez okres życia kilku pokoleń, ukształtował polską psychikę, zracjonalizował antypaństwowe postawy i wprowadził nadrzędność interesu grupowego – różnie formułowanego, najczęściej tak by było jak najwygodniej dla samych zainteresowanych. Jest to sytuacja łatwa do zaobserwowania we wszystkich społecznościach okupowanych. I co ciekawe, polskie doświadczenia są w tej mierze podobne do, na przykład, palestyńskich. Państwo jako twór nie do końca nasz, państwo jako coś przed czym musimy się organizować do obrony, państwo jako organizm, który poprzez rodzinną czy grupową solidarność musimy wykiwać.
To jest pokłosie lat zaborów, to jest efekt okupacji niemieckiej i w o wiele większym stopniu polskiej kolaboracji prosowieckiej przez 40 lat istnienia PRL-u. Stąd dzisiaj pochodzą rozliczne schizofrenie polskiego życia publicznego; stąd tak łatwa racjonalizacja nepotyzmu, korupcji i sobiepaństwa u – zdawałoby się – całkiem przyzwoitych i szanowanych osób. Stąd wreszcie tendencja do obchodzenia prawa, różnymi zakosami i objazdami, brak szacunku do litery prawa i traktowanie instytucji państwowych jak prywatnych folwarków. W naszym polskim społeczeństwie nie zagnieździło się przekonanie o trwałości instytucji jako takich i ich fundamentalnym znaczeniu dla porządku prawnego i politycznego, ponieważ porządki te zmieniały się często jak w kalejdoskopie, i to w ciągu życia jednego pokolenia. Trwałe było "to co nasze". Państwo? – rzecz nabyta – raz jest, raz go nie ma, raz jest austriackie, raz polskie, raz sowieckie.
Tymczasem to państwo właśnie daje najskuteczniejszą metodę obrony interesu narodowego. To państwo ze swoim wojskiem, policją, polityką zagraniczną i dobrym urządzeniem życia wewnętrznego pozwala nam chronić interes rodzin przed obcymi najeźdźcami, grabieżcami i oszustami rodzimego chowu. Nikt lepszej metody nie wymyślił, dlatego narody w sposób naturalny do posiadania własnego państwa dążą. Dlatego Kurdowie chcą mieć niepodległość, a Żydzi odbudowali własną po tysiącach lat rozproszenia.
Państwo to rzecz święta – co wielu polskim politykom, którym młodość upłynęła na "działalności antypaństwowej", trudno traktować poważnie. Jest to jedna z mentalnych przyczyn dzisiejszej słabości Polski; tego, że pokolenie całkiem inteligentnych, wykształconych Polaków nie potrafiło odbudować silnego kraju i zadowoliło się "terytorium zależnym".
Jest to również przyczyna, dla której wiele form działań antypaństwowych uchodzi płazem; patrzy się na nie przez palce.
Dlatego rad bym dowiedzieć się od polskich polityków, zwłaszcza tych opozycyjnych, co sądzą o obecnym państwie polskim? Jest rzeczą zupełnie normalną, że ktoś dzisiejszą polską państwowość zaneguje – ale wówczas nie powinien w niej uczestniczyć, a raczej zejść do podziemia. Jeśli ktoś uznaje dzisiejszą państwowość polską za wystarczającą lub możliwą do zreformowania, nie powinien jej podważać quasi-legalnymi metodami, lecz wziąć władzę. I tu znów mamy podział, bo albo ktoś uważa, że polska jest demokracją i takie "wzięcie" odbyć się może normalną drogą, albo sądzi się, że Polską rządzi w sposób autorytarny układ sił, który do takiego przejęcia nie dopuści za Chiny ludowe. Z jednego i drugiego wynikają różne metody walki.
Wygląda na to, że w Polsce można nadal działać politycznie i to działanie może być skuteczne – trzeba tylko zacząć od fundamentów, a nie od pustosłowia – fundamentem zaś są: wpływ na opinię publiczną i uruchomienie polskich pieniędzy w polityce. I tu znów nie trzeba wyważać otwartych drzwi – wiadomo, jak to się robi, jest wiele przykładów nawet w starej Europie. Jedno jest tylko potrzebne, ochota na Polskę i wola zwycięstwa.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Przyczynek do teorii spiskowej
Napisane przez Stanisław Michalkiewicz"Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Zleczcze sze orły i orlęta! Dżysz jubileusz pana prezydenta!" To znaczy – nie "dżysz", tylko 6 sierpnia, kiedy to przed dwoma laty odbyło się zaprzysiężenie Bronisława Komorowskiego na prezydenta. Jak pamiętamy, 4 lipca uzyskał on 8.933.887 głosów, podczas gdy Jarosław Kaczyński – tylko 7.919.134. Nawiasem mówiąc, Jarosław Kaczyński stawał do tych wyborów pod hasłem "Polska jest najważniejsza", które potem posłużyło za nazwę rozłamowej partii, podczas gdy Bronisław Komorowski pod hasłem "Zgoda buduje", czy jakoś tak.
Konstytucyjna rota prezydenckiej przysięgi zawiera między innymi zobowiązanie do "niezłomnego strzeżenia godności narodu" – i taką przysięgę Bronisław Komorowski złożył. Ale cóż z tego, skoro rok później, w liście wysłanym do uczestników uroczystości w Jedwabnem, odczytanym tam przez znanego z postawy służebnej Tadeusza Mazowieckiego, napisał między innymi, że "naród polski" musi przyzwyczaić się do myśli, iż był również "sprawcą". W ten sposób prezydent Komorowski, najwyraźniej sprzeniewierzając się złożonej 6 sierpnia 2010 roku przysiędze, wyszedł naprzeciw niemieckiej i żydowskiej polityce historycznej.
Polityka niemiecka zmierza do stopniowego zdejmowania z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę światową, a żydowska – do stopniowego przerzucania jej na winowajców zastępczych, wśród których Polska zajmuje miejsce czołowe – żeby móc bez przeszkód materialnie i politycznie eksploatować holokaust aż do końca świata. Deklaracja prezydenta Komorowskiego, potwierdzająca oskarżenia całego "narodu polskiego" o "sprawstwo" zbrodni II wojny światowej, nie tylko wychodzi naprzeciw obydwu tym politykom historycznym, ale podnosi te oskarżenia na najwyższy poziom w postaci sprawstwa samodzielnego.
W ten właśnie sposób prezydent Bronisław Komorowski sprzeniewierzył się swojej przysiędze – chyba że pomyliły mu się narody. Tego z góry wykluczyć nie można nie tylko ze względów rodzinnych, ale również – ze względu na otoczenie pana prezydenta, a zwłaszcza – ze względu na polityczne zaplecze. Pamiętamy wszyscy deklarację generała Marka Dukaczewskiego z WSI, że dla uczczenia zwycięstwa Bronisława Komorowskiego "otworzy butelkę szampana".
Bardzo możliwe, że z okazji drugiej rocznicy zaprzysiężenia nie tylko szampan, ale również mocniejsze trunki były w użyciu, bo prezydent Komorowski, przez nikogo nie przymuszany, ni stąd, ni zowąd oświadczył, że Polska zbuduje własną tarczę antyrakietową. Początkowo sądziłem, że oznacza to zapowiedź uruchomienia jakiegoś programu zbrojeniowego, który posłuży okupującej państwo soldatesce za kolejny pretekst do wydojenia Rzeczypospolitej – na podobieństwo sławnej korwety "Gawron".
Miała to być cała seria okrętów po 250 mln złotych każdy – ale skończyło się na skleceniu jednego kadłuba, i to kosztem co najmniej półtora miliarda złotych! Te pieniądze ktoś rozkradł, podzielił się nimi i schował – więc wydawało się, iż deklaracja o budowie własnej tarczy zapowiada dojenie Rzeczypospolitej na niespotykaną dotąd skalę. Wykluczyć tego zresztą nie można – ale w takiej sytuacji zbytnia ostentacja może tylko szkodzić, bo nawet dziecko wie, że tarczy antyrakietowej z prawdziwego zdarzenia Polska zbudować sobie nie może. Może natomiast – jak informuje mnie Tajny Współpracownik – kupić od kontrolowanego przez Francję europejskiego konsorcjum zbrojeniowego MBDA pewne technologie, przy pomocy których można by zbudować system obrony powietrznej i przeciwrakietowej, których koszt przed dwoma laty szacowany był na 25 mld złotych. Z uwagi jednak na to, że Francja w dziedzinie zbrojeniowej ściśle współpracuje z Rosją, czego dowodem była sprzedaż okrętów "Mistral", to w tej sytuacji ryzyko przecieku informacji o kodach powodujących samozniszczenie pocisku w locie do "sojusznika naszych sojuszników" może być wysokie – twierdzi Tajny Współpracownik.
Ale tej watasze bezpieczniaków, którzy, okupując nasz nieszczęśliwy kraj, dochowali wierności rosyjskiemu GRU, właśnie o to może chodzić – a jeśli przy okazji uszczkną sobie trochę z tych 25 miliardów – to co to komu szkodzi? W tej sytuacji nieoczekiwana deklaracja prezydenta Komorowskiego o budowie "tarczy antyrakietowej" wydaje się już bardziej zrozumiała – tym bardziej, że już następnego dnia, to znaczy – kiedy minęła euforia spowodowana nadmiarem środków płynnych – informacje na ten temat zaczęły być delikatnie dementowane.
Ano cóż; Bronisław Komorowski, kiedy jeszcze był ministrem obrony, w porywie optymizmu przypisywał naszym pilotom umiejętność latania "na wrotach od stodoły", więc jeśli któryś z jego doradców podsunął mu myśl, by z okazji jubileuszu ofiarować tubylcom jakieś Niderlandy, to – zwłaszcza jeśli rzeczywiście napił się tego szampana, czy czegoś podobnego – nie pożałował nam nawet "tarczy antyrakietowej".
Tymczasem po śmierci generała Sławomira Petelickiego, co to zakończył życie "bez udziału osób trzecich", trwa seria bankructw i upadłości firm branży turystycznej i biur podróży, zaś ukoronowaniem tej czarnej serii, przynajmniej na tym etapie, jest upadłość linii lotniczych OLT Express oraz banku, a właściwie "parabanku" Amber Gold.
Prezes Amber Gold, pan Marcin Plichta, który tak naprawdę nazywa się Stefański, pokazał notatkę ABW, z której wynika, że upadłość OLT Express jest następstwem tajnej operacji "Ikar", mającej na celu ochronę PLL LOT przed konkurencją. Ponieważ krążą uporczywie fałszywe pogłoski, że LOT od samego początku sławnej transformacji ustrojowej jest w szponach razwiedki wojskowej, która za pośrednictwem między innymi tej firmy czerpie korzyści z okupacji naszego nieszczęśliwego kraju, wszystko to trzymałoby się kupy, gdyby nie to, że ABW twierdzi, iż wspomniana notatka jest "fałszywa".
Wszystko to oczywiście być może – chociaż z drugiej strony w takiej sytuacji trudno wytłumaczyć, dlaczego Meritum Bank ICB S.A., Alior Bank S.A., BGŻ S.A., Bank Zachodni WBK S.A., Volkswagen Bank Polska S.A. i Millenium Bank S.A., z dnia na dzień wypowiedziały Amber Gold rachunki bankowe – chociaż przedtem prowadziły je jakby nigdy nic, mimo wcześniejszych ostrzeżeń Komisji Nadzoru Finansowego, która uważała Amber Gold za piramidę.
Podobnie trudno byłoby wytłumaczyć przyczyny, dla których 28-letni prezes Amber Gold Marcin Plichta bywał skazywany przez niezawisłe sądy za oszustwa i wyłudzenia – ale nie tylko nigdy nie został ukarany, ale funkcjonował w politycznym demi-mondzie nie tylko jako "krupnyj biznesmien", ale i filantrop, szczodrze sponsorujący m.in. imprezy organizowane przez gdańskiego prezydenta Pawła Adamowicza, a nawet dał pieniądze na film o byłym prezydencie naszego nieszczęśliwego kraju Lechu Wałęsie, który na ociekającej wazeliną taśmie nakręcił Andrzej Wajda. Kropką nad "i" jest informacja, że w OLT Express pracował również syn premiera Donalda Tuska.
Jeśli jednak przyjmiemy, że nasz nieszczęśliwy kraj jest okupowany przez bezpieczniackie watahy, które przy pomocy agentury kontrolują wszystkie, a w każdym razie – istotne segmenty państwa i eksploatują je poprzez opanowane przez siebie branże, to nagle wszystko staje się jasne. Pan Stefański, czyli Plichta, znakomicie nadawał się na tzw. słupa dla bezpieczniackiej watahy, próbującej wejść na teren branży finansowej i lotniczej – podobnie jak w latach 80. pochodzący z porządnej ubeckiej dynastii Piotr Filipczyński, który wyszedł na przepustkę z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok 25 lat za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem.
Wyjechał w 1983 roku do Szwajcarii, gdzie już jako Peter Vogel został strażnikiem Skarbów Labiryntu, jakie komuna przez co najmniej 18 lat kradła z PEWEX-u i tam sobie schowała.
Wiadomo, że tacy szubienicznicy muszą chodzić jak w zegarku, bo wiedzą, iż każdy fałszywy ruch oznacza, że w jednej chwili zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisłe sądy rzucą się na nich i będą zgubieni bez ratunku. Jeśli natomiast fałszywego ruchu nie zrobią, to żadne niebezpieczeństwo ani ze strony niezależnej prokuratury, ani ze strony niezawisłych sądów im nie grozi, ponieważ i tu, i tam roi się od konfidentów, którzy "powinność swej służby rozumieją" i parasol ochronny posłusznie trzymają.
Tak jest w czasie pokoju – ale obecnie między bezpieczniackimi watahy panuje stan wojny, którego początkiem było ubiegłoroczne zatrzymanie przez CBA "ojca wszystkich ojców", generała Gromosława Czempińskiego, zaś śmierć generała Petelickiego "bez udziału osób trzecich" wskazuje na eskalację konfliktu, który obecnie szybkimi krokami zmierza do ostatecznego rozwiązania. Ważnym jego elementem jest pozbawienie, eliminowanej obecnie przez soldateskę, SB-ckiej watahy jej materialnej "bazy" – i to wyjaśnia przyczynę serii bankructw firm branży turystycznej, podobnie jak upadłość OLT Express i Amber Gold. Ta spiskowa teoria wyjaśnia też przyczyny, dla których jak w zegarku chodzi też pan prezydent Bronisław Komorowski, co to z okazji swojego jubileuszu, z dobrego serca obiecał naszemu tubylczemu narodowi Niderlandy.
Konsekwencje "pojednania" biskupów z Putinem
Napisane przez Paweł Chojecki
Chyba jako pierwszy publicznie potępiłem obłudny plan polskich biskupów, by z Bogiem na ustach stręczyć nam 17 sierpnia "pojednanie" z Rosją. Tu na Niezależnej napisałem, że "takich słów w obliczu tego, co stało się nad Smoleńskim i co do dziś dzieje się w kwestii śledztwa, nie można traktować inaczej jak wasalny akt poddaństwa i policzek wymierzony polskim patriotom". Niestety, z niewielkimi wyjątkami polscy patrioci zareagowali na tę zniewagę "jakby deszcz padał".
Aleksander Ścios tłumaczy brak reakcji środowisk patriotycznych dwojako. Z jednej strony, bierze je w obronę, usprawiedliwiając słabością umysłu:
"Powinno nas natomiast martwić, że wagi owego orędzia zdają się nie dostrzegać środowiska opozycyjne. Oznacza to, że nie rozumieją (…), że hańba tego dokumentu trwale naznaczy polski Kościół i nigdy już nie będziemy potrafili dostrzegać w nim obrońcy polskości.
Podpisanie obecnego orędzia przez agenta KGB – działającego w interesie oficera KGB – prowadzi w istocie do sytuacji, gdy cały ten akt nabiera charakteru umowy łączącej polskich hierarchów ze służbami rosyjskimi".
W innych miejscach wskazuje bardziej prawdopodobne motywacje zmowy milczenia na prawicy:
"Głos Anny Fotygi jest chlubnym wyjątkiem i pani minister należą się za to wyrazy uznania. Tym większe, że cisza wokół sprawy orędzia obowiązuje w niemal wszystkich środowiskach opozycyjnych, a to świadczy o wyjątkowej zgodności w tchórzostwie i koniunkturalizmie.
Oczywiście, że inni również dostrzegli zagrożenia związane z tym orędziem, ale własne kalkulacje i obawy przed posądzeniem o wrogość wobec Kościoła szybko ukoiły obawy".
"Dziś już wiem, że tego procesu nikt nie powstrzyma. Nie ma do tego woli, odwagi, zrozumienia. Myślę, że powinniśmy pamiętać o tych środowiskach, które tchórzliwie lub głupio milczą, bo to one ponoszą największą odpowiedzialność za hańbę fałszywego »pojednania«. Nie mam wątpliwości, że kiedyś tak zostaną ocenione. (…)
Proszę patrzeć, słuchać i pamiętać – kto i w jaki sposób ocenia dziś orędzie Cerkwi i Episkopatu. Jest to najpełniejszy test intencji i troski o sprawy polskie. Choćby ktoś stroił się dziesiątkami przymiotników i pysznił swoim patriotyzmem, a w tej kwestii milczał – będzie tylko sługusem własnych lęków i próżnych ambicji" (podkreślenia moje).
Wielokrotnie ostrzegałem, że wśród polskich patriotów nie dokona się żaden znaczący przełom, dopóki nie nauczymy się myśleć w sposób racjonalny o roli katolicyzmu w naszej historii i współczesności. Idealizowanie tego tematu i bezkrytyczna czy tchórzliwa postawa wobec działań hierarchów, zamykają drogę do autentycznej odnowy narodu i wykształcenia samodzielnej myśli narodowej zdolnej wyrwać nas ze stanu permanentnej klęski.
W konkretnym przypadku obecnej zdrady polskich biskupów, kto jeszcze na prawicy gotowy jest wyrazić taką prostą i jasną ocenę:
"…motywacje towarzyszące podpisaniu wspólnego orędzie mogą być bardziej prozaiczne niż wynikałyby z relacji agenturalnych. Tym aktem hierarchia Kościoła staje po stronie władzy i udziela jej wsparcia w sprawie decydującej o losach Polski.
W zamian otrzymuje gwarancje zachowania dotychczasowego status quo w zakresie finansowania Kościoła, a być może również obietnicę dalszych przywilejów. Nie znajduję dziś innych przesłanek.
Te okoliczności sprawiają, że Orędzie staje się fałszywą monetą w haniebnej transakcji, której przedmiotem jest przyszłość Polaków i polskiego Kościoła".
Czy jednak bez takich odważnych i prawdziwych słów da się Polaków wyprowadzić z obecnej duchowej i politycznej zapaści? Wobec ich braku, zdrada i zaprzaństwo będą się dalej bezkarnie pleniły!
Jeszcze nie doczekaliśmy dnia hańby polskiego kościoła – 17 sierpnia 2012 – a już główny hierarcha dyscyplinuje patriotów oskarżających Rosjan w sprawie Smoleńska:
"»Smoleńsk« jest tragedią samą w sobie. Tragedią niezwykle bolesną w wielu wymiarach i dla licznych osób, środowisk i całego narodu. Wydarzenie takiej miary powinno się traktować w kategoriach symbolu, a nie w kategoriach politycznego interesu. (…) Dlatego ci, którzy posługują się takimi teoriami i hasłami, robią sobie i tragedii smoleńskiej największą szkodę! I to trzeba im powiedzieć: robią krzywdę tragedii smoleńskiej, bo na tym etapie trzeba ograniczyć się do poszukiwań i badań. Można mieć postulaty, żądać powołania takich czy innych międzynarodowych komisji i dochodzeń, ale dopóki nie przyniosą one efektów, nie wolno używać zbyt mocnych słów, bo w ten sposób robi się krzywdę prawdzie i w niewłaściwą stronę ukierunkowuje się ból osób oraz myślenie całego społeczeństwa" – abp Józef Michalik dla KAI.
Nic też dziwnego, że w i naszej dotychczasowej nadziei – największej partii opozycyjnej – planowane są zmiany w zamierzonym przez Putina kierunku:
"Partia Kaczyńskiego zaczyna marsz do centrum. Macierewicz odejdzie w cień, a błyszczeć ma program gospodarczy" – Rzeczpospolita.
Jeśli PiS rzeczywiście pójdzie tą drogą, to z opozycji antysystemowej, za jaką się podawał, zajmie pozycję niegroźnej opozycji koncesjonowanej. W ten sposób Układ domknie się na długie lata. Taka jest cena głupoty i tchórzostwa polskich elit patriotycznych.
PS Być może jest to mój ostatni tekst na Niezależnej. Byłaby to i tak bardzo niewielka cena za pisanie prawdy. Pozdrawiam serdecznie wszystkich Państwa, którzy z uwagą czytali moje teksty i dzielili się merytorycznymi uwagami w komentarzach.
Paweł Chojecki
niezależna.pl
Od kilku dni jestem już w Polsce. Jest już lipiec. Przyjechałam na miesiąc. Na sierpień znów jadę do Niemiec, gdzie zarabiam, opiekując się ludźmi starszymi. W naszym miasteczku na zachodzie Polski olbrzymie bezrobocie.
Napisałam na jakimś blogu, że "Polska jest piękna, jako ziemia i jako naród" i jakiś bloger się do mnie przyczepił z komentarzami, że jestem na pewno z Tuskolandu, bo tak wychwalam Polskę. Co się dzieje w tej Polsce? Jestem szczęśliwa po przyjeździe do Polski i zawsze za nią tęsknię, gdy jestem daleko, w Niemczech.
Dzisiaj kupiłam dużo wiśni i dla każdego domownika starczy na pewno. Wiśnie już tańsze od czereśni, ale poznikały kolejki po owoce na targowisku, pewnie ludzie nie mają pieniędzy.
Pani starsza niemiecka zadzwoniła wczoraj do mnie z Hamburga. Będzie jechać na wczasy regeneracyjne do Kołobrzegu, chciałaby, żebym do niej przyjechała. Mąż jest już od maja w domu opieki w Hamburgu. Byłam u nich dwa razy. Ostatni raz w lutym tego roku. Odmówiłam, bo niedawno przyjechałam, nie na długo i za kilka dni przyjadą synowie moi kochani. Już nie mogę się ich doczekać.
W mieście spotkałam koleżankę. Jej siostra, która uczyła na moim miejscu pracy w szkole, już ma teraz coraz mniej pracy. Już uczy teraz tylko w jednej szkole. Młodzieży coraz mniej, klas coraz mniej. Mojej koleżance też nie udało się gdzieś zatrudnić. Pracowała kilka lat u dawnej koleżanki, w jej sklepie. Teraz już sytuacja inna, koleżanka musi sama wcześnie wstawać i swój towar sprzedawać.
Coraz trudniej jest zarobić w Polsce, coraz trudniej o pracę. O jakąkolwiek pracę. Mieszkamy w małym mieście, gdzie miała rozwinąć się turystyka. PGR-y zostały w swoim czasie zlikwidowane, okoliczni ludzie nie mają pieniędzy na autobus, żeby dojechać do miasta np. do lekarza. Z każdej rodziny chociaż jedno dziecko pracuje i mieszka od kilku lat w Anglii, Irlandii czy Holandii.
Kupiłam też prawie kilogram płotek, czyli rybek małych, złowionych na pewno w naszych jeziorach. Rybki były trzy razy tańsze od ryb morskich, były oczyszczone i bez łusek. Kupiłam, bo lubię je jeść, a także, żeby uszanować pracę tego kogoś, kto tak starannie te rybki oprawił.
Mąż robi teraz a la gołąbki, czyli wszystko tam jest, jak w prawdziwych gołąbkach, ale nie są zawinięte w liście kapusty. Idę smażyć rybki.
Wczoraj zadzwonił do mnie niemiecki Turek, który nas, czyli mnie i panią starszą niemiecką, zawiózł do domu. Było to w kwietniu, gdy byłam w Niemczech. Stałyśmy wtedy, z zakupami, czekając na autobus, ale były ferie i autobus nie przyjechał. Dałam mu mój telefon, gdyby taka sytuacja znów się powtórzyła.
Dawno już o nim zapomniałam, a on podobno dzwonił miesiąc temu, ale ja wtedy wyjechałam i mąż albo syn odebrał.
Zaprosił mnie wczoraj z rodziną na wrzesień lub październik. Ma dom nad jeziorem w Turcji i dużo owoców w ogrodzie. Morze blisko. Teraz jest tam razem z żoną swoją, z córką i z córki koleżanką – Polką. Zaproponował, że odebrałby nas z lotniska.
Dlaczego ja i dlaczego do mnie dzwoni? Bo ze mną można porozmawiać i tego mu brakuje. To miłe, ale jak możemy pojechać do całkiem obcego człowieka?
Chociaż była kiedyś taka sytuacja. Było to w 2006 roku chyba. Człowiek poznany przez Internet zaprosił nas do Sztokholmu. Nie zdecydowaliśmy się na mieszkanie u niego, chociaż zapraszał. Wynajęliśmy sobie jakieś w miarę tanie lokum. Byliśmy tam pięć dni, ale ten pan codziennie rano już u nas był i był wspaniałym przewodnikiem. Bez niego byśmy zginęli w tym wielkim mieście i pięciu poziomach czy piętrach kolejki podziemnej. Po wycieczce panowie – mąż z nim – pili sobie razem piwo.
Mąż mnie wygania z kuchni, najpierw chce swoje gołąbki robić, a dopiero moje ryby będę mogła smażyć. Śmieszny on jest, przecież można obok siebie wszystko robić. Kuchenka ma cztery palniki.
Śmieszny, bo przypominają mi się ś.p. teściowie, którzy zawsze rano się kłócili w kuchni o miejsce na kuchennym stole do robienia kanapek do pracy. To pewnie teść potrzebował przestrzeni życiowej. Był jedynakiem.
Jak kupił dzieciom kolejkę na Mikołaja, to sam się nią bawił, a oni mogli tylko patrzeć. Potem kolejkę zamykał na klucz. Kiedyś mężowi z bratem udało się raz pobawić tą kolejką, jak dorobili kluczyk do szafki. Następnie teść kolejkę sprzedał koledze z pracy.
Teść mi zawsze opowiadał kawały, jak do nich przyjeżdżałam. Wesoło wtedy było.
Moje miasto jest piękne i miłe. Szkoda, że nie ma w nim dla nas pracy. Trzeba było pilnować swoich miejsc pracy i się nie przeprowadzać tam, gdzie powietrze lepsze. Przeprowadzać się trzeba było do Warszawy najlepiej, bo oni tam mają więcej możliwości do zarobku, i to do większego zarobku. Przeprowadzka zawsze kosztowała pieniądze. Myślałam, że zawsze będę miała pracę chemika tutaj, a tu nauczyciele porobili sobie studia roczne podyplomowe. Uczą więc chemii, doświadczenia żadnego nie potrafią zrobić.
Miejsca pracy w szkole są już planowane na kilka lat wcześniej, na zapas. Ktoś z rodziny ważnej osoby idzie na studia i ma zarezerwowane po cichu, że w tym roku wróci, już po studiach. Przyjmuje się więc osoby na dwa lata, potem znów inną na dwa lata, żeby przeczekać ten okres. Teraz tylko znajomości się liczą.
Syn najmłodszy wrócił z plaży nad jeziorem. My też powinniśmy pojechać. Syn jeździ z kolegami. My też powinniśmy jechać. Drugi syn się izoluje i traktuje nas jak obcych. Ma jakieś zaburzenia psychiczne i boreliozę. Niedawno mu sprzątaliśmy i znów ma bałagan w pokoju.
Babcia powinna wreszcie do nas przyjechać. Chcę ją wreszcie zobaczyć. Tymczasem, od czasu rozprawy o majątek mojego ojca, którego to majątku nie widać, siostra nie chce mamy do mnie puszczać.
Byliśmy nad jeziorem. Mąż się kąpał, ja nie. Plaża nad jeziorem przechodziła w różne ręce kolejno. W latach 80. zbudowany został ładny, jak na tamte czasy, budynek – to Ośrodek Doskonalenia Kadr – partyjny, warszawski. Potem plażę ogrodzono i miała być płatna i nie dla każdego. Poleciały wtedy dwie piękne brzozy. Teraz jest to własność Caritasu, przyjeżdżają biedne dzieci na wakacje i kąpią się grupami w wodzie. Oj, sporo jest wtedy hałasu. Siostry zakonne moczą sobie nogi, siedząc na pomoście.
Na terenie tego ośrodka jest boisko do piłki siatkowej. Moi synowie, jak przyjeżdżają, zawsze są tam z kolegami wpuszczani, ale za to muszą w czymś pomóc, np. rozstawiali ostatnio wielki namiot.
Trzeba przyznać, że Caritas dba o ośrodek, Tak piękny nigdy nie był. Widać robotę ogrodników.
Potem markety, butle wody, bo tak się u nas zmieniło, że nawet wodę kupujemy. Dla mnie ta z dwutlenkiem węgla.
Ja kupiłam sobie loda i jem zawsze przed dojściem do kasy. Papierek oczywiście leży na zakupach, pan ochroniarz troszkę niespokojny. Patrzy, czy na pewno będzie zapłacone za tego loda. Ten dzisiaj nie był dobry, bo w środku miał kawałki czekolady. I po co to?
Pojutrze rodzina mojego męża będzie jechała nad morze. Zajadą do nas. Cieszę się, że ich zobaczę.
I problem z pracą córki. Ona ma 19 lat, pojechała miesiąc temu na wyspę Rugię do Niemiec. Pracuje w restauracji jako kelnerka. Wszyscy pracownicy otrzymali już wypłatę, tylko one nie. Patrzyłam, w umowie brak wzmianki o tym, kiedy pensja miesięczna będzie wypłacana.
Porozumiewamy się tylko za pomocą smsów. Córka wcześniej nie chciała, żebym zadzwoniła do firmy polskiej, która pośredniczyła w ich zatrudnieniu. Ale jutro będę musiała się dokładnie wypytać. W umowie niemieckiej jest napisane, że mieszkanie będzie do dyspozycji. W umowie polskiej jest wzmianka, że za mieszkanie będą płacić. Niedużą sumę, ale płacić.
Poza tym miały wziąć ze sobą czarne buty, jako dodatek do ubrania roboczego kelnerki, firma polska o tym nie wspomniała. I pieniądze, które dałam jej, żeby tam miała, musiała wydać na te buty. Jeszcze ktoś wysłał dzisiaj córce smsa , że ta firma oszukuje, że nie płaci. Ona ma umowę z restauracją niemiecką.
Mama odwiedzi nas w niedzielę. Dawno jej nie widziałam.
Od rana się martwię naszą sytuacją. Może ludzie okoliczni w Polsce mają jeszcze gorzej, bo wpakowali się w długi. I w bankach, i są zadłużeni w spółdzielni mieszkaniowej, bo nie płacą za czynsz. Nie mają czym płacić.
Ale my, my nic nie mamy, tylko to mieszkanie. Samochód już stary, z roku 1995. Dobrze, że mamy dobrego mechanika. Ale fotel ktoś dał w tym samochodzie sportowy. Trzeszczy w czasie jazdy, na pewno jest poluzowany. Już dawno powinniśmy kupić normalny fotel kierowcy. Pytaliśmy tu i tam, i nie było tego rodzaju na szrotach.
Pracy tu nie mamy i coraz mniej nas z Polską łączy. Polskę kochamy, za Polską tęsknię, ale środowiska pracy już tutaj nie mam. Bo nie mam tu pracy. Z dawnymi koleżankami czasem się porozmawia.
Ale losy ich też są różne. Jedna, co dorobiła się majątku, pracując w ubezpieczeniach, wybudowała sobie domek i rzadko się ją spotyka, bo mieszka na peryferiach. Inna znów, wesoła dziewczyna w szkole, załamała się po śmierci męża i podobno z domu nie wychodzi. Myślałam, że jako pielęgniarka wyjechała gdzieś do pracy za granicę. Powinnam mieć tu pracę, był czas, że szkoły do mnie do domu dzwoniły z propozycjami pracy. Dzieci wtedy były małe. Potem przyszedł rok 2000, gdy zgłosiłam za namową adwokata nieuczciwą pracownicę, za niewypłaconą pensję. Potem byłam inwigilowana, bo nie chciałam się zgodzić na umorzenie sprawy. Za ważną osobę poruszyłam, za ważny zakład. Politycznie ważny. Szkoda, bardzo lubiłam uczyć w szkole.
Mąż stracił pracę rok temu, zakład przeniesiono do dużego miasta. Pracują w nim teraz rodziny po trzy pokolenia tych rodzin, bo babcia, matka i wnuczka. Pracują politycy, którzy chwilowo czekają na swój politycznie aktywny czas. Z dawnych pracowników ostała się tam tylko garstka ludzi, którzy ze sobą pili. To bardzo niesprawiedliwe, bo pili przez wiele lat w pracy i nic nie robili. To był dobry zakład. Szkoda mi męża, on tak tęskni za pracą. W domu już robi teraz wszystko. Sprząta, gotuje, po zakupy, z psem. Jak jestem w Niemczech, to wiem, że mogę na nim polegać, że wszystko w domu będzie dobrze. Dobrze nie będzie, bo tęsknimy za sobą.
Z pracy w Niemczech nic nie mam. Pracuję na umowę zlecenie. Jak przyjeżdżam do Polski, to rejestruje się na ten miesiąc w Urzędzie Pracy jako osoba bezrobotna. Teraz jednak przyjechałam i wyznaczono mi wizytę dopiero za tydzień, bo mają dużo osób do rejestracji. W ten sposób wiszę. Nie jestem ani pracująca, ani niepracująca. A państwo może wykazać się zmniejszonym bezrobociem. Jak się pójdzie do urzędu, to ludzi tam mało. Kolejek żadnych.
A jakie ładne teraz te urzędy, jakie dofinansowane. Na pewno znajdują tam pracę rodziny ważnych osób.
No to nic nie mamy, pracy tu nie mamy i boję się, że moje dzieci nie będą miały na chleb. Od października zostanie z nami jeden najmłodszy syn. Córka pójdzie na studia.
Miała nadzieję na jakieś dofinansowanie państwa do jej kierunku inżynieryjnego, ale wygląda na to, że państwo chce ratować uczelnie, które już powinny zbankrutować. Gdyby poszła na taką uczelnie, to miałaby potem trudności z dostaniem pracy. Pracodawcy cenią niektóre uczelnie, innych nie.
Wybrana przez nią uczelnia nie postarała się chyba o takie dofinansowania dla swoich studentów, bo studentów ma pod dostatkiem. Nie musi ich ściągać.
Byłam sama na spacerze z psem, siedziałam na ławce i czytałam umowę mojej córki.
Umowa dotyczy jej pracy w Niemczech, na wyspie Rugia, jako kelnerki. Umowa nie jest przetłumaczona na j. polski, jest po niemiecku.
Dopiero teraz, gdy reszta pracowników restauracji dostała pieniądze, a one nie, to zaczynamy się martwić i o wszystkim myśleć.
Była to umowa, w której pośredniczyła firma polska, ale ona wyszukała tylko pracowników firmie niemieckiej i miała nie brać pieniędzy, bo to w ramach jakiegoś programu.
Tymczasem firma polska przysłała im umowę między dziewczynami, a ta firma, tłumacząc, że to tylko po to, żeby się zorientowały, jak będzie wyglądać umowa niemiecka, którą podpiszą już w Niemczech, z niemieckim pracodawcą. Tam było napisane, że każda z nich będzie płacić 80 euro miesięcznie za pokój. Potem pani przysłała umowę niemiecką, przykładową. I tam było, że pokój jest do ich dyspozycji i nic o zapłacie nie ma mowy.
Dodatkowo Niemka, która też pośredniczyła, w ramach swojej firmy, ona ma teraz nieczynny e-mail. To już się nie podoba. No i dziewczyny dostały tam sms, nie wiadomo od kogo, że firma, w której pracują, oszukuje i nie wypłaca pieniędzy.
Więc jesteśmy zaniepokojeni. Dziewczyny chcą tam dalej pracować, jeszcze do końca sierpnia. Nie chcą, żebym działała za ostro.
Wanda Rat
Polska
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…