Andrzej Kumor
Redaktor naczelny Gońca, dziennikarz i publicysta. Poczytaj Kumora...
W latach 30. ubiegłego wieku Aldous Huxley przedstawił wizję nowego szczęśliwego społeczeństwa – ostatecznej fazy rozwoju cywilizacji.
"Nowy wspaniały świat" opowiadał, jak to prokreacja jest oddzielona od seksu; państwo pobiera jaja od dziewczynek, by następnie w inkubatorach produkować na ludzkich fermach nowe pokolenie. W zależności od potrzeb, ludzi dzieli się tam na alfa, beta, gama itd., według zdolności umysłowych. Najniżsi "delta" mają wycinane pół mózgu, aby mogli być zadowoleni, morderczo tyrając w kopalniach.
Seks jest czynnością rekreacyjną; rodziny nie istnieją, ludzie spółkują ze sobą na zasadzie wszyscy ze wszystkimi, oceniając ciała kobiet pod względem "pneumatyczności", jędrności – dyskryminacja w tych sprawach jest niemile widziana i raczej nie odmawia się prośby o odbycie stosunku, kobiety nie rodzą dzieci, naczelną zasadą jest spokój społeczny i równowaga świata zawiadywanego przez jeden rząd. Normalni ludzie – wyspy oporu – przetrzymywani są w rezerwatach, niczym w dużych ogrodach zoologicznych, dokąd organizuje się wycieczki.
Jeśli mimo powszechnej propagandy szczęśliwości ktoś ma jakieś egzystencjalne szmery, problem załatwia soma, narkotyk powodujący przypływ fali zadowolenia.
Starców nie ma, ponieważ osoby nieprodukcyjne "odchodzą" w miłych okolicznościach, a materiał organiczny, jaki pozostawiają, jest ponownie zagospodarowywany.
"Nowy wspaniały świat" to najciekawsza wizja futurystyczna XX wieku, ponieważ jej wcielone w życie elementy dostrzegamy dookoła.
Mówi się nawet, że nie była to wizja, lecz plan, co może być o tyle bliskie prawdy, że Huxley był masonem wysokiego stopnia.
Plan, nie plan, w naszej kanadyjskiej rzeczywistości bardzo łatwo zauważyć mechanizm, który w krótkim czasie niespełna jednego – dwóch pokoleń pozwolił na dokonanie przebudowy społecznej i zmiany ogólnie uznawanych wartości.
Wytrychem jest orzekanie przez Sąd Najwyższy o konstytucjonalności ustaw. W rezultacie nowelizacji kanadyjskiej ustawy zasadniczej w 1982 roku wprowadzono Kartę praw i swobód, która każdemu gwarantuje prawa polegające m.in. na wolności od dyskryminacji. Na straży tych praw stoi sąd złożony z 9 niewybieranych sędziów, mianowanych przez premiera i pełniących funkcję dożywotnio. To właśnie gremium zafundowało nam wszystkie nowinki – aborcję na żądanie do momentu urodzenia dziecka – jako prawo kobiety; "małżeństwa" i "rodziny" homoseksualne", jako wolność homoseksualistów od dyskryminacji, legalizację prostytucji, jako ochronę praw kobiet, a obecnie eutanazję, jako "prawo do godnej śmierci".
Zmiana istotnych zasad, samej kanwy społeczeństwa odbywa się poza parlamentem, bez żadnych referendów czy odwołania się do demokracji – przeprowadza ją po bolszewicku, narzucając swe poglądy, grupa "niezawisłych sędziów", a w rzeczywistości aktywistów politycznych.
Jednocześnie wszystkim nam tłumaczy się, że jest to jak najbardziej w porządku, bo tak działa świat, i kto przeciwko takiemu urządzeniu spraw się buntuje, jest antypaństwowym warchołem, by nie powiedzieć terrorystą.
Przyglądamy się więc jak cielęta, gdy przed naszymi szeroko otwartymi oczami ktoś stawia na głowie to, co znaliśmy do tej pory. Tłumaczy się że to demokracja, a my czujemy, że coraz mniej od nas zależy; że świat zmienia się jednokierunkowo, niezależnie od tego, czy głosujemy na tych z prawa, czy tych z lewa.
Eugenika, eutanazja i inne pseudoteorie, które legły u podstaw najbardziej zbrodniczych systemów politycznych, jakie wydała ludzkość, znów stają się popularne, znów wraca ochota, by wykreować "nowego człowieka", lepszego, pozbawionego wad, szczęśliwego na tym świecie, znów pojawia się straszna pokusa budowy raju na ziemi, bo przecież wystarczy pogmerać tylko trochę przy genetyce, wystarczy rozwinąć bionikę, a może będziemy nieśmiertelni, to znaczy wszyscy nie mogą, ale może niektórzy; może "alfa".
Elementem tego "raju" jest więc oswajanie nas z mordowaniem ludzi, najczęściej tych bezbronnych – nienarodzonych, tych niepełnosprawnych, no i tych starych.
Nie tylko tych, którzy mają stąd dwa kroki do wieczności, ale także osoby przygnębione, w depresji, niepełnosprawne.
Wszystko jest na tapecie, ubrane w piękne słowa, o ulżeniu niepotrzebnie cierpiącym, o "aborcji postnatalnej" (uśmiercaniu niepełnosprawnych dzieci już po urodzeniu).
Na razie nie mówi się tego wprost, ale sugeruje, że większość wydatków medycznych pochłaniają osoby w ostatnich dniach życia, i ile można byłoby zrobić, gdyby środki te były dostępne na leczenie, walkę z rakiem etc.
Coraz wyraźniejsza jest presja, by tych, którzy za dużo kosztują, "strącać ze skały", by lekarzy, którzy do tej pory byli obowiązani do ratowania życia, uczynić selekcjonerami życia i śmierci, wybierających, komu dać jeszcze pożyć, "a kto pójdzie do gazu".
Zmiana dokonuje się bez naszego udziału, w zasadzie została już podjęta i obecnie tak się ją przedstawia, by była do przełknięcia, by stworzyć podstawy zinstytucjonalizowania zabijania, podobnie jak to ma miejsce w przypadku nienarodzonych dzieci; gdzie przychodnie aborcyjne działają jako zakłady usługowe, a kobietom w zagrożonej ciąży nikt nie przedstawia alternatywnych rozwiązań, gdzie nie mówi się o strasznych skutkach aborcji, o wpływie na zdrowie psychiczne i fizyczne matki. No bo po co, skoro mamy do czynienia z dochodowym zakładem usługowym zarabiającym na każdym "ciachnięciu" konkretną kwotę?!
Być może eutanazja zostanie za jakiś czas również wyprowadzona poza szpitale – przecież podanie trucizny nie jest znów aż tak bardzo skomplikowane, a można przyjemnie umierać przy miłej muzyce... Problem w tym, że czasami jest to śmierć w mękach, o czym – notabene – można się dowiedzieć z opisów wykonywanych w USA wyroków śmierci.
A więc witaj Czytelniku w Nowym Wspaniałym Świecie, nasze dzieci nie będą już nawet wiedziały, że istnieje jakiś inny.
Chyba, że...
Andrzej Kumor
Nie jestem zwolennikiem PiS-u. Za dużo zaszłości; za dużo niepewności, za dużo różnych fellow travellerów podczepionych pod ciągnących wózek; za dużo – moim zdaniem – polskich mitów i złudzeń. Mimo to kibicuję z całego serca tej formacji, bo widzę, że jednak coś usiłuje robić, że chce odzyskać Polskę dla Polaków, że kopiuje w dużej mierze udane rozwiązania węgierskie.
Kibicuję z całego serca, bo wiem, że mają przeciwko sobie nie tylko pożytecznych i usłużnych idiotów polskich, nie tylko sprzedawczyków i szabrowników rodzimego chowu, ale również zagraniczne "służby tajne i bezpłciowe"; również międzynarodową soldateskę globalistycznych gangsterów; starych wyjadaczy, którzy na niejednej kolonii zęby zjedli i którzy mają w Polsce bandę zaufanych kompradorów.
Ponieważ ludzie ci grają według sprawdzonych wzorców, uruchomili:
po pierwsze, mechanizm uliczny – owe osławione i coraz bardziej komiczne protesty "obrońców demokracji",
po drugie, mechanizm propagandowy – opluwania Polski za granicą i zastosowania wewnątrzunijnych mechanizmów nacisku politycznego,
po trzecie, może najgroźniejsze, działają poprzez system podskórnej presji finansowej. Tutaj mają całą gamę narzędzi, od obniżania ratingu polskiego zadłużenia, a co za tym idzie, zwiększenia kosztów jego obsługi, po atak na walutę. Te instrumenty mogą znacznie podrożyć koszt reform, wywrócić budżet, wywołać falę niezadowolenia społecznego, którą "kodziarze" nakierują przeciwko rządowi.
Sytuacja nie jest łatwa, oczywiste, że PiS będzie popełniał błędy i powoli się wypalał, jednak ważne jest, aby ludzie "na ulicy" poczuli, że coś rzeczywiście się zmienia; ważne, by nowemu układowi władzy udało się przekonać Polaków do Polski, zmobilizować społeczeństwo. Mobilizacja pozwoli ograniczyć wpływ środków ataku antypolskiego.
Oceniając protestujących dzisiaj "obrońców demokracji" po twarzy, można odnieść wrażenie, że są to "leśne dziadki", wszyscy ci, którym na mocy magdalenkowego kontraktu zagwarantowano kapitalistyczne korzyści w twardej walucie za poprzednie peerelowskie wpływy... Po drugiej stronie widać za to w większości młodzież. No i to cieszy.
Martwi natomiast to, że PiS-owy hardcore zdaje się nie rozumieć znaczenia uwolnienia gospodarczej energii zwykłych obywateli i skupia się na fiskalizmie, a nie rozmontowywaniu układu wpływów polityczno-gospodarczych, który był i jest fundamentem III RP.
Owego dużego UKŁADU, w którym różne kulczykopodobne spółdzielnie poubeckie zarządzały kawałami państwa jak własnym folwarkiem.
Inną zasadniczą rzeczą jest rezygnacja z mikrozarządzania – bo nie od tego jest premier, by interweniować w sprawie wodociągów w Pcimiu Dolnym – i wprowadzenie reform odchudzających polską administrację.
Polska nadal jest przeżarta przez pasożytujące hordy urzędników, którzy nie pozwalają żyć normalnym ludziom. Jest to smok, z którym wielu już usiłowało się zmierzyć, ale padło w boju. To właśnie jest hamulec fenomenalnej wręcz przedsiębiorczości Polaków, którzy mimo tych wszystkich zmór, nadal działają.
Uproszczenie podatków, uproszczenie wydawania pozwoleń, likwidacja koncesji – tu jest potrzebna wola działania i tu są potrzebne zdecydowane kroki. Wrogowie Polaków wiedzą, jak zacisnąć finansowe pętle i jak wywrócić banki; wiedzą, jak Polsce dorobić faszystowską gębę. Nic jednak nie mogą poradzić na oddolną samoorganizację – również gospodarczą.
"Polska urzędnicza" jest zbudowana na siatce politycznych synekur. Traktując państwo jako łup, wynagradzano wiernych posadami. Jeśli chcemy Polski wielkiej, a nie trzecioświatowej, to musi się skończyć.
Przywrócenie etosu służby publicznej to kolejne zadanie.
I właśnie dlatego, mimo że nie jestem zwolennikiem PiS-u, pojechaliśmy "silną grupą pod wezwaniem" na demonstrację do Ottawy organizowaną przez Kluby Gazety Polskiej, a konkretnie p. Wacława Kujbidę (któremu wielkie dzięki, bo kto choć raz próbował cokolwiek zorganizować wie, ile to pracy, ile zachodu).
Była nas tam spora gromadka ludzi z różnych stron, było nas widać na ulicy. Dobrze – choć przyznajmy – znaczenie protestu można uznać za symboliczne. Powinno nas tam być tysiąc i więcej. Dlaczego nie było więcej?
Z kilku powodów.
1. Demonstracja została ogłoszona za późno, było mało czasu, by ją rozreklamować i przygotować wyjazd. Wiele osób nie wiedziało, że coś takiego w ogóle ma miejsce, wiele dowiadywało się za późno lub po fakcie.
Sprawa była wielka i "klubowe wici" to za mało, myślę, że szereg osób, którym nie całkiem po drodze jest z PiS-em czy nie należą do Klubów Gazety Polskiej, chętnie poparłoby protest przeciwko ingerencji Niemiec i Unii w polskie sprawy. Nadając szeroką formułę protestowi, można było wiele uzyskać.
Niestety, organizatorzy tego nie zrobili, a teraz mają pretensje do organizacji polonijnych, które przecież nie od dzisiaj działają z szybkością rączych misiów koala.
2. Kolejna sprawa – sam przebieg protestu – zepsuło się nagłośnienie, jakiś głośniczek postawiony na stołeczku, który miał być bezprzewodowo połączony z mikrofonem. Tak jakby nie można było wypożyczyć (albo kupić i oddać potem do sklepu) dwóch silnych bullhornów na baterie. Za mało skandowaliśmy, za mało rozdawaliśmy ulotek przechodniom, wyjaśniając, po co i dlaczego. No i jeszcze mały drobiazg – że jak się demonstruje na chodniku przed budynkiem, to się nie zastawia demonstracji własnym samochodem.
3. Trzecia sprawa, demonstracja to miejsce na silne hasła, a nie przegadane opowiastki. Demonstracja jest od demonstrowania, a nie odczytywania przemówień. Argumenty merytoryczne nadają się na ulotki, które trzeba było wydrukować w domu, pociąć w Kinko i rozdawać...
Piszę to wszystko, bo na pewno będzie następny raz. Wrzucam więc trzy grosze, nie po to by smędzić, tylko byśmy się wzmacniali i lepiej organizowali. Było dobrze, będzie lepiej!
A zatem do następnego razu!
Andrzej Kumor
Nasz czas? - felieton Andrzeja Kumora z ostatniego tygodnia
Napisał Andrzej KumorProblemem polskiej debaty publicznej – zresztą nie tylko polskiej – jest doktrynerstwo, ludzie bez życiowego doświadczenia opowiadający o tym, co wyczytali w książkach.
Zmiany gospodarcze były przygotowane również przez opozycyjnych intelektualistów lansujących nad Wisłą modne idee neoliberalne – thatcheryzmu, reaganomiki, wszystko to, co produkowała szkoła chicagowska, podparta fundamentem austriackiej szkoły ekonomicznej; różne Wilhelmy Roepki, Hayeki i Friedmany.
Oczywiście, w takich "szkołach" nie ma nic złego, są rezultatem intelektualnych poszukiwań, problem rodzi się wówczas, gdy jedną czy drugą teorię uznajemy za jedynie prawdziwą, stawiamy na piedestale i usiłujemy przypasować do niej rzeczywistość.
To właśnie dzięki neoliberalnemu dogmatowi rozmiękczono w Polsce grunt pod szaber, jakiemu poddano popeerelowską gospodarkę państwową.
To bon moty w rodzaju "każdy prywatny właściciel jest lepszy od państwowego" pozwalały tłumaczyć grabież polskich przedsiębiorstw państwowych. Za "prywatyzację" uznawano nawet wyprzedaż rodzimych firm państwowych w ręce obcych firm państwowych.
Doktrynerstwo to i dzisiaj daje znać o sobie, choćby w wypowiedziach przedstawicieli wolnościowej opozycji antysystemowej, różnych KORWIN-ów czy i UPR-ów.
Doktrynerzy fajnie tną słowem, tłumaczą na przykład, że przedsiębiorstwo państwowe zawsze będzie gorsze od prywatnego, bo w prywatnym właściciel sam ponosi konsekwencje działania i ryzykuje własnym majątkiem, a w państwowym urzędnik, który – jak to zgrabnie podsumował Milton Friedman – wydaje nie swoje pieniądze nie na siebie, czyli wydaje je w najgorszy z możliwych sposobów.
Są to przykłady, które młódź akademicką łyka jak pelikany, bo porywają rozum, wydają się czyste i prawdziwe. Problem w tym, że życie jest skomplikowane i pełne zasadzek.
Owszem, właściciel małego czy średniego prywatnego zakładu sam ryzykuje, ale gros dużych korporacji ma bardzo "mieszanych" właścicieli; wielu z nich to różne instrumenty finansowe, fundusze emerytalne, inwestycyjne zarządzane przez... urzędników. Ci ludzie bardzo rzadko ryzykują swoje pieniądze, owszem, są motywowani przez dobre wyniki, ale funduszów, a nie firm, których są właścicielami. Jest tu dużo różnych kombinacji, i nie wszystkie są tak przezroczyste, jak chcieliby doktrynerzy.
Zresztą kasta wysokich rangą menedżerów obrosła dzisiaj w piórka i w pewnym sensie, samo w sobie stwarza problemy, działając we własnym interesie. Kasta zarządza podobnie w przypadku koncernów prywatnych, jak i firm, w których większość udziałów ma skarb państwa.
I podobnie jak w socjalizmie czy etatystycznych gospodarkach, w każdym państwie istnieje splot gospodarki i polityki – niektórym firmom prywatnym nawet źle zarządzanym nie pozwala się upaść; bo są "za duże", bo za dużo ludzi pójdzie na bruk; bo działają w strategicznych gałęziach gospodarki etc.
Przykładów mamy na pęki. Kanadyjski podatnik brał udział w ratowaniu General Motors przed bankructwem, a wielkie międzynarodowe korporacje co rusz dostają różne prezenty w ramach corporate welfare.
Nie bądźmy więc przegadanymi idiotami, zobaczmy, jak rzeczy biegają w realu, bo nie jest prawdą, że dobrze zarządzane przedsiębiorstwo państwowe jest gorsze od źle zarządzanej prywatnej korporacji.
Pokazują to na co dzień firmy chińskie (no ale w Chinach za łapówki można dostać KS-a).
Interes państwowy jest bardzo często interesem wielkich korporacji, a wielkie korporacje bardzo często realizują strategiczne cele państw – tak to chodzi.
I tak musi być w Polsce, jeśli Polska ma być wielka.
To prawda, że jedne z najbardziej wydajnych, sprawnych i elastycznych firm to przedsiębiorstwa małe i średnie, gdzie "widać" właściciela, gdzie jest to konkretny facet lub rodzina. W nich idea neoliberalizmu rzeczywiście dobrze opisuje sytuację. Dlatego ważne, aby właśnie wspierać ten rodzaj firm – aby rozpinać prawne gorsety i wyzwalać energię gospodarczą ludzi.
Jest to ważne w trójnasób dla reform prowadzonych w dzisiejszej Polsce. Mimo dobrych zapowiedzi pociągnięć socjalnych nadal brakuje oferty dla zwykłego człowieka – rozpięcia tych wszystkich skostniałych ograniczeń dla małego biznesu, zlikwidowania tu i tam zmory kas fiskalnych, puszczenia na żywioł obwoźnego handlu, likwidacji pozwoleń i koncesji; wsparcia wszystkich ludzi dobrej woli, którzy borykając się z życiem, chcą sobie dorobić i zarobić.
Ta ich "chęć" powinna być wsparta przez państwo, a nie tępiona przez funkcjonariuszy. Ulgi podatkowe dla rodzinnych zakładów, uproszczenie rozliczeń, deklaracje zamiast stosów dokumentów – to jest Polsce potrzebne od zaraz.
Tu nie trzeba być żadnym profesorem, tu trzeba widzieć, co się dzieje na prowincji, wyjechać poza duże miasta.
Polacy są zaradni i wystarczy im tylko nie przeszkadzać.
Polska stoi przed wielką szansą, ale też jest poważnie zagrożona wewnętrznie i zewnętrznie przez siły globalne. I to nie te w krótkich majtkach, lecz obracające miliardami. Do tego, aby dzisiaj wywrócić państwo do góry nogami, nie trzeba bombardować, wystarczy zaatakować jego walutę...
Dlatego Polacy muszą być zmobilizowani i muszą mieć jak najmniej pretensji do rządu. Państwo polskie nie może obywatelowi utrudniać życia i plątać się między nogami.
I tu nie czas i miejsce na doktrynerów, tu jest czas na ludzi z doświadczeniem.
Czy Polacy okażą się wystarczająco mądrzy; czy tym razem będziemy wystarczająco mądrzy? Czy to będzie nasz czas?
Andrzej Kumor
Przekazywanie złych wiadomości to zajęcie niebezpieczne, smutne i słabo płatne. Kasandra skończyła nie najlepiej, a i w życiu najadła się nieprzyjemności. Na dodatek, mimo że prawdziwie wieszczyła, nikt jej nie słuchał.
Cóż jednak robić, skoro dookoła pogłębia się królestwo głupoty, ignorancji i bezczelności. Coraz częściej jedziemy tu, w Kanadzie, na dobrej opinii z dawnych lat i zakładamy, że jakoś to będzie. Niestety "jakoś" można zakładać, kiedy gospodarczy samograj kręci się siłą bezwładności, wypełniając każdemu miskę na obiad. Gdy jednak kołderka robi się kusa, co poniektórym będą spod niej wychodzić zmarznięte nogi.
Można mówić godzinami, dlaczego kanadyjskie państwo się psuje.
To, że schodzi na psy, nie ulega wątpliwości. W ubiegłym tygodniu, podczas zwykłych kanadyjskich mrozów, strzelił – prawdopodobnie źle policzony – most wiszący na rzece Nipigon. Kanadyjskie mosty mają to do siebie, że często nie można ich uniknąć i ten właśnie do takiej kategorii należy. 600-kilometrowy objazd przez Wisconsin nie jest dla wszystkich, bo też nie wszyscy w Kanadzie mogą bez problemów jeździć do USA. Przez most nad Nipigon, oddany do użytku (jedna nitka) w listopadzie ub. roku w ramach państwowego programu odnawiania infrastruktury, przejeżdżają dziennie towary wartości 120 mln dol. Zwis ten zaprojektowała nam firma ze słonecznej Hiszpanii… Dlaczego? Bo ja wiem. Konsorcjum, w skład którego wchodzi, jest ponoć w dobrej komitywie z prowincyjnym rządem, od którego wykupiło autostradę 407.
Zerwanie się mostu w kraju Trzeciego Świata może nikogo by nie zdziwiło, ale tu, w Kanadzie, wciąż żywa jest pamięć innych standardów...
Inna rzecz – prąd. Kiedyś był tani jak barszcz. Dzisiaj za sprawą ekobolszewizmu i ignorancji kolejnych rządów Ontario, zaczopowano energetyczne żyły prowincji. Zapłacimy zań jak za woły, co się przełoży nie tylko na chudsze portfele gospodarstw domowych, ale też na wyższe koszty produkcji przemysłowej, a co za tym idzie, wyższe koszty tworzenia miejsc pracy i mniejszą konkurencyjność ontaryjskiej gospodarki.
Ostatni kamyk do energetycznego ogródka – oto okazało się, że wprowadzane za setki milionów dolarów tzw. inteligentne liczniki prądu, które mają bezprzewodowo nadawać do centrali odczyt zużycia energii, są do kitu i nie łączą się jak trzeba. Po latach użerania się z problemem Hydro One postanowiło 36 tys. takich cacek zainstalowanych na wsi odinstalować, przywracając regularne wizyty pana inkasenta z latarką. W błoto poszły miliony. Dlaczego? Bo jakiś niedokształcony albo skorumpowany "idiot" zza biurka zafundował nam bubel. Jemu nic od tego nie będzie, wygodnie rozłoży się na państwowej emeryturze w którymś z ciepłych krajów, my zaś… Można było inaczej? Tak, w Albercie inteligentne liczniki komunikują się z centralą po przewodach elektrycznych – działa, mniej kosztuje...
Przykłady można mnożyć. Dlaczego obniżają się standardy rządzenia i administracji? Dlaczego nikt nie pilnuje wspólnych pieniędzy? Proszę się rozejrzeć dookoła.
Idą trudniejsze czasy, bo nasza surowcowa gospodarka zaczyna kichać pod naciskiem wydarzeń globalnych. Efekt jest prosty: niższa cena ropy i gazu to mniejsze wpływy z eksploatacji, to zaś nie kusi już tak bardzo inwestorów, dołując walutę. Mówi się nawet, że w tej sytuacji nasz loonie powinien oscylować około 55 centów US. Niższy kurs oznacza – podrożenie importu, także konsumpcyjnego. W Kanadzie importujemy całkiem sporo. Droższa będzie więc produkcja chińska, droższa żywność wożona z USA czy Meksyku. Przy 30-procentowym wahnięciu kursu, nikt dodatkowych kosztów nie weźmie na klatę – zapłacimy wszyscy.
W tym szaleństwie jest metoda kanadyjskiego banku centralnego, który daje do zrozumienia, że nie zamierza bronić jakichś kursowych pułapów i podnosić stóp procentowych. Gdyby tak uczynił, idąc w ślady amerykańskiego banku centralnego Fed, wówczas musielibyśmy mocno zacisnąć pasa. Droższy kredyt wywróciłby wiele pożyczek, ochłodził rynek nieruchomości, zmniejszył wpływy komunalne z tytułu podatku katastralnego. Wydaje się, że prezes Poloz wybrał inną drogę – manewrów inflacyjnych, kiedy to rosnące ceny (patrz choćby bilety lotnicze do Polski), będą wymuszały wzrost płac, ale wzrost ten będzie zawsze szedł w tyle w stosunku do wzrostu cen, obniżając stopniowo stopę życia. Inflacja jest rozwiązaniem, które koszty kryzysu przerzuca przede wszystkim na grupy o najmniejszym wpływie politycznym, jak emeryci, bo ich świadczenia waloryzowane będą na końcu.
Są to historie znane i przerabiane. System, w którym żyjemy, polega na kontroli sterowania przepływem bogactwa; tego tworzonego dzisiaj i tego nagromadzonego przez pokolenia i odłożonego. A że to sterowanie nie jest sprawiedliwe... A kiedy było?
Niech prysną troski, bo przecież mamy celebrytę na czele władz federacji, ładnego mężczyznę, z którym naród lubi się fotografować, który choć - jak to politykom każą - chodzi szybko i energicznie, ale ma też czas na sweetfocie do Instagramu czy Fejsbuka. Premier był w środę w Toronto. Wszystkim było miło, wiemy, że czuwa i o nas myśli. Nie to co ci zimni technokraci z poprzedniego rozdania.
Żałuję tylko, że pani Trudeau charakterem i urodą (choć przecież nic jej nie brakuje) odbiega od takiej Evity Peronowej, byłoby wówczas o czym wesoło pisać i w kim rozkochiwać. Bo jednak podkochiwanie się – dajmy na to – w takiej premierce Wynnowej – co poniektórym Ontaryjczykom, piszącego te słowa nie wykluczając, może przychodzić z niejakim trudem... Przynajmniej na razie.
Andrzej Kumor
To, co się zdarzyło na świeżym powietrzu podczas zabawy sylwestrowej w Kolonii i w Hamburgu, gdzie zgwałcono kilkaset Niemek, to papierek lakmusowy pokazujący, czym jest dzisiaj Europa i czym są Niemcy.
Po pierwsze, niemieckie środki przekazu głównego nurtu nie poinformowały o sprawie ze względu na możliwość ksenofobicznej reakcji widzów, słuchaczy czy czytelników. Mamy więc powiedziane wprost, że według kierowników tego bajzlu, telewizja i gazety nie służą do informowania, lecz do wywoływania pożądanych zachowań. Jeśli dana informacja takim zachowaniom nie sprzyja, zostaje zablokowana.
To się nazywa total i manipulacja. Tak jest w dyktaturach.
Podajemy informacje korzystne, blokujemy niekorzystne. Nawet nie trzeba do tego Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk, wystarczy telefon od kolegów braci…
Głupota dzisiejszych eurolewaków jest tak daleko posunięta i tak instytucjonalnie usankcjonowana, że tłumi nawet instynkt samozachowawczy.
Po drugie, okazało się, o dziwo, że wedle niemieckich władz, zgwałcone biedaczki są same sobie winne…
Szczerze mówiąc, to jest nowość, idąca w poprzek politycznie poprawnego dekalogu, bo jeszcze nie tak dawno przez Europę i nie tylko przechodziły różne "marsze szmat" – wyzywająco poubieranych działaczek i działaczy. Notabene impreza ma nasze kanadyjskie korzenie, jako że zainicjowana została manifestacją w Toronto 3 kwietnia 2011 roku przeciwko usprawiedliwianiu zgwałceń wyglądem zgwałconych. Początek dały słowa oficera naszej policji w Toronto, Michaela Sanguinettiego, który powiedział na York University, że "kobiety powinny unikać ubierania się jak sluts, by nie zostać ofiarami przemocy". Biednego funkcjonariusza zakrzyczano wówczas i zmuszono do odszczekania, a tu proszę, teraz to samo mówi pani burmistrz Kolonii Henriette Reker. Jej zdaniem, przyjezdni – tzw. uchodźcy – widząc "radośnie" ubrane Niemki, błędnie domniemują, że jest to zaproszenie, i rzucają się w celach seksualnych. Co ciekawe, zamiast zapowiedzieć kampanię uświadamiającą przybyszów – co by się samo logicznie narzucało – zapowiedziała wydanie poradnika dla Niemek, aby były poinformowane, co robić w zetknięciu z "imigrantami". Już widzę kumitety, co to ustalają treść tych instrukcji; już widzę tę młodą Niemkę, która patrząc na szczerzącego zęby, obślinionego imigranta, otwiera poradnik na stosownej stronie… Zresztą rozwiązanie jest całkiem proste i domyślnie oczywiste – niech założą burki, przejdą na islam i będzie po kłopocie.
Kabaret na tym się nie kończy, ponoć biedne Niemki nie mogły zaalarmować policji o tym, co się dzieje, bo bały się, że napastnicy ukradną im telefony. No niby logiczne...
Po trzecie zaś, sprawa najważniejsza; Ludzie Drodzy! W środku miasta, bandy przybłędów gwałcą lokalne Niemki; no tak było! Więc ja się pytam, gdzie w tym czasie są Niemcy? Piwo piją? Czy ci faceci potracili już całkiem jaja? Zostali kulturowo wykastrowani?
Nie wiem, może się mylę, i proszę mnie wyprowadzić z błędu, ale gdyby tak – załóżmy – w noc sylwestrową w Warszawie, podczas imprezy na placu grupa Arabów lub Murzynów zaczęła się dobierać do polskich kobiet, to nie tylko w rękach "sympatyków piłki nożnej" znalazłyby się jakieś ostre czy tępe przedmioty zdolne wyrządzać krzywdę bliźniemu. Jest to normalny, może atawistyczny, ale całkiem zdrowy odruch. Od tego jest facet, żeby bronić kobiety. Nawet nie swojej. Jeśli ten odruch zostanie w społeczeństwie wytrzebiony, jeśli kobieta nie może być pewna, że w towarzystwie mężczyzny jest bezpieczniejsza niż bez niego, no to po ptakach. Nie ma narodu. Alles kaputt! Rzeczywiście pozostaje nam wtedy zrobić jedną wielką love paradę i zachęcić panie, by w ramach gościnności rozłożyły nogi...
Życie to nie je bajka – powiem po czesku na początek nowego roku – to gorąca kuchnia, gdzie łatwo o poparzenie. Mamy wiele pomysłów na życie i niestety, w każdym pokoleniu są beserwisserzy, którzy "walcząc o lepszą przyszłość", nie chcą zostawić nas w spokoju, urządzając świat na siłę.
Od kiedy za rewolucji francuskiej uznano, że porządek Boży można między bajki włożyć, i zaczęto poprawiać nasz padół łez, wymordowano do obecnej pory setki milionów ludzi. Nic tak nie pomaga w realizacji wizji "dobrego i sprawiedliwego świata dla nas wszystkich" niż wyprawianie w zaświaty malkontentów, którzy tego nie rozumieją.
Podsumowanie i wieszczenie – tak można w skrócie określić noworoczne refleksje. Ponieważ wróżką nie jestem, pozostaje spojrzenie wstecz.
Jest o czym opowiadać i nad czym się zastanawiać. Świat wyskoczył nam z koryta i szuka nowego leża, zaś stałym elementem coraz częściej jest tylko zmiana. Zacznijmy więc od polskiej "bliskiej zagranicy".
Sytuacja na wschodzie jest nieciekawa. Rosną zagrożenia, bo – jak podaje w korespondencji Pan Nikt – na Ukrainie spadek PKB wyniósł 7,5 proc. w 2014 i 11 proc. w tym roku, zadłużenie w MFW i w BŚ, upadek finansów publicznych, skandalicznie wysokie ceny – podwyżki za ogrzewanie i gaz nawet o 300 proc. – i wybiedzenie społeczne sprawiają, że jest to państwo upadłe. Co z tego dla nas, Polaków, wynika?
Otóż, "gdy się rypnie", niezadowolenie uzbrojonych banderowców może zostać bardzo prosto przekierowane na zachód. "Módlmy się – stwierdza Pan Nikt – aby złość i nienawiść banderowców nie została skanalizowana w kierunku Wisły, bo będzie po nas w obliczu immanentnej słabości Polski."
Tego rodzaju scenariusz w świetle niezadowolenia demoliberalnych elit z jaskółek polskiego odrodzenia narodowego za granicą, może być jedną z możliwych dróg przebudowy naszego obszaru Europy. Na Ukrainie i w Polsce aktywne są te same siły zewnętrzne, które podchodzą instrumentalnie tak do banderowców, jak i Polaków.
No właśnie, Polska! Widać wyraźnie, że zmiana polityczna dokonana przez stronnictwo amerykańskie nie jest w smak lokalnym "puławianom", którym majaczy się wizja oderwania od koryta. To "internacjonalistyczne" środowisko jęło więc lamentować u braci na Zachodzie w Ameryce, że nad Wisłą "biją naszych". Zobaczymy, co lament przyniesie, no bo przecież nie interwencję Bundeswehry, może więc lokalną ruchawkę "w obronie demokracji". Eurokołchoz ma wiele możliwości nacisku, od kabaretowych po sieriozne w rodzaju wstrzymania transferu środków. Ostatecznie, pozostaje wizja warszawskiego "majdanu", tym razem już nie za pieniądze Defense Intelligence Agency. Szubrawców chętnych do koczowania za 100 papierów na dzień w Polsce nadal nie brakuje…
Świat się zmienia… Wszyscy szukają inicjatorów imigracyjnej inwazji na Stary Kontynent. To, że sorosowe dutki kupiły pontony czy przewodniki dla bliskowschodniego młodzieżowego aktywu pieszego, to tylko taktyka. A gdzie strategia? Kilka możliwości.
Po pierwsze, "syryjska" fala jest głównie wymierzona w Niemcy. Być może jest to element amerykańskiej strategii temperowania geopolitycznych zakusów europejskiego hegemona, swego rodzaju kiwanie palcem, że próby eurazjatyckiej ucieczki Niemiec w kierunku Moskwy i Pekinu są źle widziane. Postawa Angeli Merkel może zaś w tym kontekście być zupełnie zrozumiała w świetle posiadania przez CIA pełnego archiwum Stasi, przekazanego przez Markusa Wolfa w Berlinie Zachodnim. Ot, takie domysły… Do tego oczywiście dochodzą głupoty w rodzaju masońskiej wizji mieszania wszystkiego, a więc obydwa czynniki idą tutaj, trzymając się pod ramię.
Bliski Wschód jest obecnie najbardziej zapalnym punktem globu. Militarne zaangażowanie się Rosji, ryzykowna gra Turcji (którą Putin otwartym tekstem oskarżył o lizanie pewnej części ciała Amerykanom) znacznie zwiększyły ryzyko eskalacji, obniżając rangę decydentów; Putin wydał ostatnio rozkaz, aby "działać bezwzględnie" (Rozkazuję działać bezwzględnie. Wszelkie cele, które zagrażają grupie lub naszej infrastrukturze naziemnej, mają zostać natychmiast zniszczone). Równolegle trwają rozmowy deeskalacyjne z Kerrym, które mają wyłonić nowe ułożenie na Bliskim Wschodzie i na Ukrainie. Karty są na stole i nic nie jest przesądzone.
USA przygotowują się do wielopoziomowego hamowania ambicji Państwa Środka, co nie wyklucza otwartego konfliktu. Aby mieć szanse, Waszyngton musi mieć Rosję po swojej stronie, a więc musi zmniejszyć atrakcyjność prochińskiego ciążenia.
No właśnie, Chiny! Jeśli Pekinowi (który działa naprawdę długofalowo i spokojnie w myśl tradycyjnych zasad chińskiego imperializmu), uda się wybudować nowy Szlak Jedwabny – czytaj zjednoczyć Eurazję osią Pekin– Moskwa-Berlin – hegemonia amerykańska przejdzie do historii. Siła chińskiej koncepcji jest gigantyczna; demografia jednych plus surowce drugich i technologia trzecich tworzy magiczny eliksir. W tym wszystkim pojawia się pole manewru dla mniejszych państw jak Polska, które balansując między interesami mocarstw – mogą coś ugrać, jeśli tylko będą potrafiły. Na razie na plus zaliczyć trzeba prezydentowi Dudzie smalenie cholewek do ChRL. Co prawda, dziennikarskie pieski w Polsce natychmiast zajazgotały, że inwestycje chińskie zagrażają polskiemu bezpieczeństwu. Co jest i śmieszne, i kuriozalne; ale śmieszna i kuriozalna jest dziś cała polska scena politycznego teatru, gdzie za państwowe pieniądze Polacy mają jeden z lepszych kabaretów.
Amerykanie usiłują więc włożyć kilka kijów w szprychy kół chińskiego projektu na raz, działając coraz gwałtowniej, bo mają pod górkę. Między innymi z powodu chińskiej infiltracji własnego kraju…
Ciekawych obszarów można by wymieniać wiele więcej, bo na świecie naprawdę się dzieje.
Ciekawie jest również tu, w Kanadzie, gdzie w piwotalnym okresie do władzy doszła cała plejada niedokształconych dużych dzieci (ach, gdzież ta masoneria starej szkoły?), co w konsekwencji może jeszcze bardziej ograniczyć kanadyjską podmiotowość i podkopać gospodarcze fundamenty północnej części kontynentu.
Czy to wszystko znaczy, że mamy się bać? Ależ skądże znowu! Przecież bez żadnego wieszczenia wiemy, co będzie i jak żyć!
Wiemy to wszystko, bo na świat 2016 lat temu przyszedł Zbawiciel; wiemy, ponieważ objawiona nam została historia. Dzięki temu, że jest żłóbek i stajenka, wiemy, kim jesteśmy i co mamy robić. A reszta? Reszta to pisk ludzkiej pychy pompowanej pustymi obietnicami Lucyfera. Szatan oferuje rzekomo drogę do wywyższenia, tylko po to by ostatecznie ciepnąć człowiekiem o glebę.
To wszystko naprawdę jest bardzo proste. Dlatego kiedy już z pełnym brzuchem uklękniemy na pasterce przy żłobie Dzieciątka, pomódlmy się, abyśmy pamiętali, kim i po co jesteśmy na Ziemi.
Gloria in Excelsis Deo! Wesołych Świąt!
Andrzej Kumor
Źle się dzieje w państwie kanadyjskim… Widać to gołym okiem. Socjaliści/etatyści rządzą w Albercie, socjaliści/etatyści rządzą w Ontario i tacyż sami w Ottawie zawiadują całą konfederacją.
Co w nich jest złego? Brak pragmatyzmu, zideologizowanie, brak doświadczenia i prosto mówiąc, głupota plus lekceważenie potrzeb zwykłych ludzi.
Oczywiście, do tego dochodzą rzeczy, od których żadna administracja nie jest wolna – korupcja, marnotrawstwo i ignorancja.
W Ontario premierka Wynnowa raczy nas supermarnotrawstwem w energetyce – wyrzucono w błoto miliardy dolarów, a następnie sprzedano monopol.
Cudne! Teraz Wynne lata jak kot za spyrką na konferencje "klimatyczne" do Paryża, by debatować, jak tu nam wszystkim wstrzymać oddech, byśmy nie emitowali gazów do atmosfery.
W Albercie tamtejsza lokalna premierka z NDP również ostro zabrała się do walki z klimatami, nakładając nową "taksę klimatyczną" na emisję CO2, i to w prowincji żyjącej z nafty, gazu i steków. Przypomina to podcinanie gałęzi, na której się siedzi.
To powoduje, że mądrzejsi ludzie drapią się po głowie, a kapitał mówi Kanadzie auf wiedersehn. Tymczasem na horyzoncie jasno nie jest. Kanadyjska gospodarka jest surowcowa. To właśnie (plus manewrowanie śp. Jima Flaherty'ego) spowodowało, że uniknęła kryzysu 2008 roku. Wtedy jednak rozpędzona chińska maszyneria pożerała wszystko jak leci, kupując od nas pełnymi garściami, co tylko wykopano i wydobyto z kanadyjskiego gruntu. Przez to udało się ocalić równowagę, podkręcić tani kredyt, podpompować rynek nieruchomości, a co za tym idzie, budownictwa.
Dzisiaj jest inaczej. Surowce w odwrocie, ropa tania jak barszcz. Na dodatek amerykański FED daje do zrozumienia, że będzie podnosił stopę. Jeśli tak się stanie, to nasz dolar albo poleci na łeb, na szyję i będziemy jednak mieli inflację, albo również dostanie procentowego wzmocnienia od banku centralnego i powieje chłodem na rynku "morgidżowym". I tak źle, i tak niedobrze.
Na dodatek chłodem wieje także z geopolitycznych teatrów, co optymizmowi nie sprzyja.
Jednym z typowych efektów tego pogarszania jest fakt, że obecnie główne grupy nacisków, różne związki i "mafie" usiłują wydrzeć z państwowego koszyka, co tam jeszcze zostało; nauczyciele, policjanci, pracownicy sektora publicznego, wszyscy chcą zabezpieczyć się, "zanim się zacznie". Każdy garnie pod siebie. Kosztem nas, szaraczków, grzecznie płacących podatki. Tak więc psucie państwa jest wielopoziomowe, a groźne procesy nakładają się na siebie.
Dobrze byłoby, gdybyśmy zdołali jednak uniknąć równi pochyłej, po której dawno temu zjechała na przykład Argentyna – jeszcze w latach 40. państwo o dobrobycie porównywalnym do kanadyjskiego. Przez pierwsze trzy dekady XX wieku Argentyna wyprzedzała Kanadę i Australię tak pod względem PKB, jak dochodu na głowę. Potem jednak zaczął się ześlizg, którego nie zatrzymała nawet świetna koniunktura II wojny światowej. Upadek spowodowany był m.in tym, że związki zawodowe chciały więcej i państwo wkraczało coraz bardziej w gospodarkę, wielkie podwyżki wynagrodzeń wywołały inflację, deficyty, w konsekwencji utorowały drogę rządom silnej ręki. I tak kawałek po kawałku, ten niezwykle urodzajny i miodem płynący kraj stał się bankrutem. Każde, nawet najbogatsze państwo padnie, jeśli ludzie przyzwyczają się, że dobrobyt jest jak powietrze i nie zależy od pracy.
Kanadyjska konfederacja stoi przed piętrzącymi się kłopotami, tymczasem nowy premier zajmuje się klimatem i ściąganiem syryjskich uchodźców. W trudny czas konieczni są przywódcy z jajem, którzy nie działają pod publiczkę, lecz pod zdrowy rozsądek. Gdy manna leje się z nieba, nie jest ważne, kto rządzi, ale gdy robi się głodno, fakt ten ma olbrzymie znaczenie. My dzisiaj szczęścia nie mamy, rządzeni jesteśmy przez polityków, którzy uważają, że gdy zaczyna brakować pieniędzy, trzeba więcej wycisnąć z ludzi. No bo przecież rząd ma tyle ważnych spraw na głowie, tyle gąb do wykarmienia. Co? Ludzie za mało zarabiają? Nie ma sprawy, podniesiemy minimalne stawki płacy. Nie ma pieniędzy na wypłaty? A co to szkodzi, banki nadal dają kredyty.
Niestety, wszystko co dobre się kończy. Warto się przygotować
Andrzej Kumor
Można w skrócie powiedzieć, że prócz środowiska z WSI (WSW) polską transformację wygrały dla siebie szeroko rozumiane środowiska "puławskie"; różnej maści stalinięta, które z mocy sowieckiego planu polskiego dostały Warszawę pod but.
Drugie, a często trzecie pokolenie tej plugawej peerelowskiej oligarchii wygodnie przeszło przez instytucje, przywłaszczając co bardziej lukratywne kąski rozdrapywanego państwa. Mówiąc prosto, przyssały się do żłobu.
Dzisiaj, w obliczu zmian, jakie z werwą zaczął wprowadzać PiS, poczuły się niepewnie i piszczą. Środowiska te są od dawna umocowane medialnie u kuzynów za granicą, nie tylko w Izraelu, ale przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych.
Stąd też pierwszy cyngiel, jaki pociągnięto, to amerykańskie media, gdzie Polsce dorobić przaśną gębę jest bajecznie prosto. Potem zaś łatwo jest przez polskie pudła rezonansowe rzucić w Polaków przekazem, że "Zachód znów widzi, jak to nam słoma z butów wychodzi".
Dzisiaj jednak sytuacja jest ciut inna, bo coraz więcej Polaków na takie propagandowe akcje via USA czy RFN jest mniej czułych.
Kuriozalny tekst "Washington Post" jednego z wiodących publicystów Jacksona Diehla to jedna z takich operacji polskiego środowiska "puławskiego". Pozwolę sobie nie omawiać kabaretowych passusów artykułu "Poland's disturbing tilt to the right", szeroko cytowanego przez polskie gadzinówki. Pan Diehl określa tam na przykład Antoniego Macierewicza mianem outspoken antisemite, co ma takie pokrycie w faktach, jak to, że właśnie wylądowali Marsjanie. Tekst wygląda zresztą jak napisany żywcem na podstawie doniesień "Gazety Wyborczej". I jest to właściwy trop.
Otóż Jackson Diehl jest z pochodzenia Żydem aszkenazyjskim, czyli naszym, a jego związki z Polską bynajmniej nie są małe, ponieważ w latach 1982–1992, a więc w okresie jaruzelsko-wałęsowym bywał m.in. szefem warszawskiego biura gazety i miał z tego powodu rozległe kontakty z michnikowo-geremkowo-kuroniową opozycją. A rok temu podczas obchodów Święta Niepodległości w Waszyngtonie, ambasador Polski w USA Ryszard Sznepf (członek reaktywowanej polskiej loży masońskiej Synów Przymierza) wręczył mu Order Zasługi Rzeczpospolitej, przyznany przez prezydenta Komorowskiego.
I tak właśnie "działa prasa", proszę Państwa.
Generalnie rzecz biorąc, historię tworzą ludzie i warto jest mieć dobrze "u"-sytuowanych znajomych. Atak na Antoniego Macierewicza, za rzekomy antysemityzm, można czytać przede wszystkim przez pryzmat zapowiedzi repolonizacji kontraktów zbrojeniowych (prócz pieniędzy płynących z UE, tu przecież są największe kwoty do podziału). Do tej pory polski przemysł obronny był jak popychany pijaną ręką. Zapowiedź zmiany rodzi więc gwałtowne reakcje tych, którzy na tym korzystali.
Być może jeszcze dziesięć lat temu można było Polaków "zawstydzać" "cytatami z prasy zagranicznej"; można było im grać na kompleksach, wpędzać w ostrą lemingozę; dzisiaj dyskurs publiczny coraz bardziej kształtuje nowe pokolenie i stara metoda jest mniej skuteczna.
Mimo krajowych pudeł rezonansowych, coraz więcej ludzi porównuje informacje z tym, co widzą na ulicy, co czytają i oglądają na Fb czy YouTube, stąd też i propaganda, jaką w Polsce robią od zarania popezetpeerowskiej transformacji "puławianie", traci oddech, a oni sami czują się mniej pewnie.
Tempo zmian, jakie narzucił PiS w pierwszych tygodniach, musi takie być, w przeciwnym razie "krewni i znajomi królika" będą mieli wystarczająco czasu, by chwycić, oblać błotem i zabetonować. Dzisiaj zaś mogą jedynie kąsać nogawki.
Tylko szybko można coś zrobić – rzeczywiście odbić choć trochę kraj z rąk tych, którzy uznali Polskę za swoją własność.
I jeszcze jedno; jakoś tak przyjęło się być może za sprawą peerelowskiego zabetonowania sceny politycznej i społecznej – że mówienie o kimś, iż jest polskim Żydem, Ukraińcem czy Niemcem, odbierane jest jako faux pas. Tymczasem te rzeczy trzeba wiedzieć, te rzeczy są ważne, bo mogą (choć nie muszą) oznaczać podwójną lojalność. Druga lojalność wpływa na sposób patrzenia nie tylko na przeszłość; film o żołnierzach wyklętych zrealizowany przez polskiego Żyda będzie zupełnie inny niż zrealizowany przez Polaka.
Dlatego Panie, Panowie, nie wstydźmy się pochodzenia, pokażmy się! Życie społeczności polega na uzgadnianiu interesów, ale po to by żyć spokojnie, trzeba te interesy artykułować, a nie gdzieś tam burczeć po kątach, dzwoniąc do zagranicznych kolegów po wsparcie.
Paradoksalnie, Jackson Diehl, który ostrzega przed "skrętem Polski na prawo", wiele razy, tak w doniesieniach z Ameryki Południowej, gdzie kierował biurem w Buenos Aires, jak Izraela, gdzie był szefem jerozolimskiej redakcji "Washington Post", dał się poznać jako "prawicowy jastrząb".
Tak to już jest na tej ziemi, że "prawica", "lewica" to tylko epitety, a ważne jest...
... "ważne to je, co je moje"; ważne kto jest nasz, a kto nie nasz...
I jak tu budować globalny świat – panie kochany – kiedy na każdym kroku męczą plemienne atawizmy...
Andrzej Kumor
Po raz trzeci z rzędu pojechałem na Marsz Niepodległości. Lecę tylko z podręcznym bagażem, zawsze ciekawy zanurzenia się w polskiej ulicy...
Tym razem zaczęło się zgrzytem. Strajkowały stewardesy Lufthansy i odwołano lot z Frankfurtu do Krakowa. Szczęśliwie dzięki pomocy Pani Ani z Polimeksu przesiadłem się na LOT i szczęśliwie dotarłem na miejsce. (Choć nieco obchodząc się smakiem – w przeciwieństwie do niemieckich linii LOT każe sobie płacić za piwo.) Były też mocniejsze wrażenia, bo flagowy dreamliner LOT-u po odkołowaniu od rękawa zawrócił i czekaliśmy godzinę na usunięcie usterki...
Co denerwuje w Warszawie (Europie), to dodatkowe sprawdzanie przy przesiadaniu się na linie wewnętrzne – ileż razy, na Boga, trzeba prześwietlać tych samych ludzi. sprawdzać?!
P O L S K A czyli migawki z podróży
W Krakowie, gdzie oddano do użytku nowy terminal, suchą stopą można przejść na parking lub do szybkiego tramwaju z Balic na Dworzec Główny.
Pod tym względem Kraków jest lepszy od Mississaugi, gdzie dojazd na lotnisko komunikacją to problem dziwnie trudny do rozwiązania. Tym razem po raz pierwszy korzystałem z UBER-a i jestem zachwycony. Miły pan Hindus był pod moim blokiem za dwie minuty od kliknięcia w smartfon, a całość drogi z okolic Square One kosztowała mnie 21 dol. (taksówka to ok. 40 dol.).
W Krakowie niewiele się zmieniło od roku. Co zwraca uwagę? Moją na pewno wszechobecne graffiti, i to w miejscach świętych. Kraków to zabytkowy cukierek zarabiający wyglądem na życie, więc naprawdę powinno się tam o to dbać, by idioci nie malowali po murach. Gdzieniegdzie było też brudnawo.
Za to doskonale jeździ komunikacja miejska; szybka, sprawna. Tramwaje Bombardiera oferują standard, o jakim w Toronto możemy tylko pomarzyć – zapowiedzi przystanków, wyświetlanie pozycji tramwaju etc. Inna rzecz, że bilety nie są tanie, a jadąc na trasie Dębniki-Nowa Hura – zaliczyłem dwie kontrole smutnych kanarów.
Na wsi u rodziny, też niewiele zmian. Wsie zostały odkorkowane – sieć dróg, dawniej często nieprzejezdnych samochodem osobowym, dzisiaj oplata pajęczynką najbardziej niedostępne okolice, a doskonała komunikacji busowa zapewnia sprawne i szybkie połączenia na wszystkich istotnych kierunkach.
Do Warszawy dotarłem na pokładzie Pendolino. Pociąg, owszem, wygląda nowocześnie, ale co z tego, skoro jedzie tylko o 15 minut krócej niż poczciwy ekspres za późnego komunizmu. Na dodatek, w tym supernowoczesnym pociągu nie ma sieci wi-fi, a bilet za 150 zł do tanich nie należy.
Warszawa smutna i zlana deszczem, zapraszała do nostalgicznych spacerów. Zwlekłem się do kultowego już Ciechana na Foksal przy Nowym Świecie, gdzie i piwo dobre (naprawdę!), i sieć wi-fi – jak najbardziej działa, a dodatkową atrakcją jest też przeciętny wiek obecnych tam osób, równy mniej więcej połowie mojego.
Na drugi dzień ponownie do Ciechana na spotkanie marszowych "emigrantów", głównie z Wielkiej Brytanii, idę z panem Janem Michalakiem, wiceprezesem organizacji "Nasza Polonia" z Australii. Australijska flaga podpięta pod polską, wywołuje zainteresowanie.
Podczas marszu siąpi. Nikomu to nie przeszkadza. Rzeka ludzi nie ma końca. Po raz pierwszy też w historii imprezy czytają list prezydenta RP do uczestników – coś się zmienia.
I wreszcie nie ma prowokacji!!! Wreszcie we własnym państwie, możemy spokojnie przejść kilka kilometrów bez atrakcji w postaci gazu łzawiącego, ostrzału z broni gładkolufowej i polewania.
Po marszu, w Ciechanie jem pieczoną kiełbasę z cebulą i uciekam, jeszcze tylko na dworcu wywiad z Marianem Kowalskim – z którym co chwila ktoś robi sobie zdjęcie – i znów w Pendolino do Krakowa. Sprawnie, szybko, przez noc.
Wrażenia?
Bardzo pozytywne. Dochodzi do siebie pokolenie ludzi, które chce odbić Polskę dla Polaków, które nie ma w głowie strasznej sieczki, jak te poprzednie; pokolenie wykształcone, niezakompleksione i dynamiczne. Może nawet bardziej dynamiczne i rozedrgane niż w innych krajach Europy. Polska jest duża i ma olbrzymi potencjał. Powoli, ale jednak prawda ta dociera ludziom do głów. Nadal można ich robić w bambuko, ale jest z tym coraz trudniej. Coraz bardziej są obyci i kumaci. Coraz bardziej uświadamiają sobie atuty Polski wynikające:
a – z położenia geograficznego,
b – z zasobów surowcowych,
c – z potencjału ludnościowego.
Przez pokomunistyczne lata Polska była systematycznie okradana przez gangsterów poprzedniego systemu. Dzisiaj, choć kraj jest rozszabrowany, czuć w nim nową energię. To jest najważniejsze, bo to motywuje ludzi. Coraz więcej osób mówi o Polsce z troską, coraz więcej potrafi analizować sytuację, coraz więcej widzi, w jaki sposób wali się Polaków w rogi. Dlatego na Marsz Niepodległości przyjechało ponad 100 tys. ludzi. Przede wszystkim młodych.
Po ugorze pokolenia lat 90., oczadzonego TVN-em, "Gazetą Wyborczą", zachodnim perkalem i paciorkami, przychodzi pokolenie nowe. Powinniśmy mu pomóc z całych sił. Bo ono ma szansę zostać mądrym gospodarzem wolnej Polski.
Wylatywałem z Krakowa uśmiechnięty, być może właśnie odradza się Polska, nie ta wymarzona, bo tej nigdy nie będzie, ale ta prawdziwa, do której warto będzie wracać.
Andrzej Kumor
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…