Andrzej Kumor
Redaktor naczelny Gońca, dziennikarz i publicysta. Poczytaj Kumora...
No proszę, jak ładnie można uporządkować polską scenę polityczną – wystarczy prawicowym ruchom czy partiom zlikwidować konta na fejsbuku, żeby była komunikacyjna klapa na całej linii. A co to by dopiero było, gdyby prąd wyłączyli... Ludzie chodziliby po omacku na własnych ulicach – bo przecież friendów mają tylko na fejsie.
świat się zmienia na lepsze, bo zmieniają się na lepsze metody kontroli. Dawniej, aby według wskazań Edwarda Berneysa, uzyskać w efekcie skonstruowane przyzwolenie (engineering of consent), trzeba się było narobić – nawydzwaniać, listów kupy nawysyłać, ludzi pokupować, gazety przejąć... dzisiaj wystarczy algorytm na fejsbuku, który jedne posty udostępnia, a innych nie; delikatne manipulacje przepływem informacji przy jednoczesnym lansowaniu obrazu bezstronności i wolności słowa.
Tajne algorytmy sterujące wyszukiwarką Google i decydujące o tym, które pozycje mamy na górze, a których tam nie ma; wszystko to są cegiełki budujące nowy wspaniały świat – elementy matriksu komunikacyjnego pozwalającego skanalizować zbiorową świadomość w ściśle określone ramy.
Zagranie polskiej dyrekcji cyrku w budowie, czyli tamtejszego oddziału Facebooka było chamskie i brutalne, ale pokazało, jak łatwo można przeczołgać rozwichrzonych młodzieńców pod drutem, zmusić ich, by potulnie pielgrzymowali do dyrekcji „na negocjacje”. Antyfejsbukowej demonstracji nie byli nawet w stanie zrobić – no bo przecież konta im pokasowali...
Nawet jak im lajki pousuwają, to bieda, bo od lajków zależy, co komu wychodzi na jego „ściance”. Po prostu czysty matriks.
No i tak to jest, jak się uzna, że można na fejsie uprawiać prawdziwą politykę. No można, ale na tyle, na ile nam pozwolą. „Działacze”, którzy uważają, że za pomocą twitterowego skrzykiwania się są w stanie podskoczyć dużym misiom, to dzieci.
Fejsbukowa „akcyjność” to świetny sposób prowadzenia działalności, bo wszyscy jesteśmy na talerzu i o każdym wiedzą, co chcą. Przecież sami na siebie donosimy. Mówimy, co kto lubi, a nawet jakie ma słabości. Komputerowy świat to kontrola tania i skuteczna. Tymczasem fejsik jednym usuwa lajki, nagradza większym strumieniem dostępu, innych usuwa w cień, leje linijką po łapach – zabawa na całego.
Wszyscy są zadowoleni – również nasi z Bożej Łaski działacze, którzy na fejsie niskokosztowo brylują, perorują, produkując sterowany matriks informacyjny.
A duże misie zacierają tylko łapy. Nawet poważnego ulicznego protestu nikt nie jest w stanie zmontować – jak przyjdzie co do czego, pozawiesza się konta, odbierze lajki i zgasi światło – koniec zabawy, sprzątanie piaskownicy.
Facebook, Google czy Twitter to praktycznie rzecz biorąc monopole, dlatego powinny być w ramach ochrony konkurencji rygorystycznie kontrolowane. Nie łudźmy się, że to nastąpi. Są zbyt wygodnymi narzędziami kontrolowania społecznego, aby ktoś się przyczepił.
Tym bardziej że można je – jak dzisiaj w Polsce – rzucić na pierwszą linię Kulturkampfu. Przecież to prywatne firmy, więc mają prawo kierować się wewnętrznymi zasadami; bo jak się nie podoba, to fora ze dwora, można przecież nauczyć się po chińsku i zamiast guglować, korzystać z Baidu. Co, nie można?
A więc cenzurę nazwiemy wolnością słowa – przecież „Każdy może, prawda, krytykować, a mam wrażenie, że dopuszczanie do krytyki panie to nikomu... Mmmm... Tak, nie... Nie podoba się. Więc dlatego z punktu mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie”.
Historia kołem się toczy, wszystko już było, tylko ludzie nie pamiętają. Póki jeszcze pamiętamy, to przypomnę tylko, że jeśli ktoś chce budować poważną organizację, to musi mieć pieniądze, a potem jeszcze raz pieniądze, a potem program, i siłę.
Tego nie da się zrobić na fejsbuku, to można zrobić jedynie w realu, i jeżeli nie chce nam się w nim działać, no to bawmy się czym innym.
W dzisiejszych czasach nawet wariant uliczny to są jakieś śmichawki. Dawno na ulicach nikt do nikogo nie strzelał, nikt do tej pory żadnego ciężkiego sprzętu nie użył. A więc nic nie jest na poważnie. Poważnych ludzi jest zresztą coraz mniej.
Zostaje tylko teatr, wielki teatr.
Słowem, samoorganizacja społeczna to mit. Duże misie doskonale o tym wiedzą, i są pewne siebie. W razie czego mają czym przykontrować. Nie mówię, żeby od razu strzelać rakietami z dronów, ale jest cała gama skutecznych środków.
Poza systemem jest więc tylko pustka, nicość, czarna materia. Matriks został domknięty, choć na razie jeszcze możemy mieć świadomość, że istnieje. Niedługo wirtualne zabawki przyniosą sto razy więcej emocji od fejsbukowych ekscytacji. Wtedy nie będziemy nawet mogli krytycznie powzdychać – tylko pełny aplauz i zaakceptowanie...
Andrzej Kumor
Widziane od końca: Is he against the System?
Napisał Andrzej KumorRobi się naprawdę ciekawie, kandydat republikanów na prezydenta Stanów Zjednoczonych otwartym tekstem mówi o tajnym związku, który rządzi światem/Ameryką i tłumaczy, że są to wybory ostatniej szansy; ostatnia taka możliwość, by obywatele odwojowali kraj dla siebie.
Na mojego nosa takiej szansy nie ma dzisiaj jeszcze bardziej niż jej nie było w latach 60., kiedy to z niemal identycznym tekstem o tajnych związkach wyjechał John F. Kennedy. Już wówczas sprawy zaszły tak daleko, że napomknięcie o odwrocie uznane zostało przez kierowników systemu za zdradę - co dla JFK skończyło się wiadomym skutkiem. A wtedy Ameryka była u szczytu nowej dynamiki wzrostu, zaś jej obywatele mądrzy przejściami II wojny światowej, pewni swego, rozgarnięci i świadomi. Dzisiaj takich jest mniejszość. Mimo olbrzymiego skoku technologicznego przeciętny poziom rozeznania w świecie jest mniejszy niż wtedy, a społeczeństwo coraz bardziej rozdarte przez upadek klasy średniej, likwidację sektora produkcyjnego, ogłupione sądownie narzuconą polityczną poprawnością, nastawione na państwowe rozdawnictwo, pozbawione oparcia w tradycyjnych rodzinach i zinfantylizowane.
To społeczeństwo jeszcze nie całkiem zapomniało jak było i jak być powinno, jeszcze coś tam usiłuje robić, gdzieś tam podskakiwać, jednak przeciwko sobie ma potężny elitarny związek, który nauczył się manipulowania na globalną skalę, i który dysponuje wszystkimi środkami dostępnymi na tej planecie. Starał się o to od dziesięcioleci.
Proces demokratyczny, jaki zaistniał w USA, kraju zbudowanym przez uchodźców z Europy, został po kawałku przejęty przez coraz bardziej hermetyczne elity. Nominalnie nic się nie zmieniało, tylko poszczególne instytucje demokracji pozbawiane były dotychczasowego znaczenia, a realną władzę wyprowadzano w inne miejsce. Dzisiaj nawet nie bardzo się jest po co z tym kryć. Coraz więcej ludzi i tak nie wierzy w demokrację, choć jeszcze, jakby siłą rozpędu, w niej uczestniczą. Potężne organizacje “pozarządowe” finansowane przez dziwne pieniądze są w stanie odmienić bieg wydarzeń nie tylko w dowolnym państwie „zewnętrznym”, ale również w sercu imperium. Służy temu manipulacja medialna, służą podstawieni agenci wpływu, służą mass-medialne marionetki, celebryci, etc.
Jeśli Donald Trump jest autentyczny, to zdaje sobie z tego sprawę. Mówi, że nie są to zwykłe wybory, lecz rozstaje, po których Ameryka pójdzie jedną albo drugą drogą bez odwrotu. Ludzie systemu nie zawahają się przed działaniami w skali makro. Oni od dawna idą na całość, bo mają planetarne ambicje. W tym sensie, nawet Ameryka i dobrobyt jej obywateli nie są w tej układance najważniejsze; USA są jedynie narzędziem do zrealizowania tych ambicji, na tym etapie narzędziem trudnym do zastąpienia.
Cała historia globalizacji nabrała rumieńców (choć projekt istniał długo wcześniej) po II wojnie światowej, kiedy to postęp technologiczny dał do ręki nowe bronie o zasięgu globalnym, a świat spolaryzował się dwubiegunowo. Próbując pokonać Związek Sowiecki, którego elity miały - przynajmniej teoretycznie - inny projekt “internacjonalistyczny”, w USA podjęto decyzję o otwarciu na Chiny i zaangażowaniu niechętnych Sowietom, komunistów Kraju Środka, którzy czerwoni byli przecież i tak tylko z wierzchu. Projekt udał się aż za dobrze, ale miał skutki uboczne. Tradycyjne podejście do nowych elit polegające na ich skorumpowaniu, unurzaniu w luksusach kapitału i dokooptowaniu nie przyniosło oczekiwanego rezultatu (choć później udało to w przypadku elit środkowo-europejskich oraz rosyjskich - do czasu Putinowej sanacji). Chiny ze swoją mentalnością i imperialną historią ograły zachodnich globalistów, montując przy pomocy dostarczonych technologii i środków sprawną maszynę gospodarczą, państwową i militarną, a także uzależniając globalny system finansowy, jaki od lat siedemdziesiątych konstruowano na bazie rezerwowej funkcji USD, od ciągłego kupowania amerykańskiego długu. Gdy Stany Zjednoczone, zajęte marginalnymi sprawami, ocknęły się z letargu, było już za późno - smok wstał i rozwinął skrzydła.
Co prawda, ówczesna sekretarz stanu Hilary Clinton, usiłowała ad hoc opanować sytuację, jeździła z resetującym guzikiem na Kreml, a potem straszyła chińskich towarzyszy zdankami w rodzaju we rise or fall together, ale już wówczas brzmiało to, jak zgrana melodia. W Moskwie i w Pekinie już wtedy wiedziano, że stawka jest o wiele wyższa, niż ta z jaką chcą siadać do stolika Amerykanie; że Chiny ze swym potencjałem ludnościowym, a coraz bardziej i tym technologicznym oraz wojskowym mają szansę na zajęcie miejsca głównego hegemona. To zaś oznaczałoby pogrzebanie planów kierowników systemu na urządzenie planety według „zachodniego” projektu, z nimi samymi w roli głównej.
To prowadzi dzisiaj USA do gwałtownych i szybkich ruchów, jak próba storpedowania konkurencyjnych inicjatyw mocarstwowych; budowy nowego jedwabnego szlaku czy otoczenia Chin nowym wianuszkiem sojuszy gospodarczych. Stąd tak szybko zmontowane TPIP oraz TPP; stąd rozgrywki z Moskwą, która widząc do czego to wszystko zmierza, nie chce się tanio sprzedać, deklarując przy jednej ze stron. Wszak dobra strategia nakazuje by przyłączyć się dopiero do wygrywającego.
Jak się do tego wszystkiego ma Donald Trump? Ano tak, że wie, iż Ameryka jest dzisiaj za słaba, aby wygrać świat dla siebie i dlatego kontruje kierowników systemu, którym nie przeszkadza coraz wyższy koszt konfliktu; Trump chce zebrać klocki, uporządkować i budować od początku, godząc się na mniejszą skalę. To jest nie do przyjęcia dla tych, którzy w rzucie Ameryki na taśmę widzą ostatnią szansę na pokonanie przeszkód na drodze nowego porządku wieków. Oni nie spauzują tak łatwo, bo posunęli się za daleko.
Andrzej Kumor
Zaczęła się jazda po równi pochyłej i aż strach się bać.
Pomysł, żeby zwiększyć dobrobyt prowincji Ontario poprzez tzw. dekarbonizację, czyli opodatkowanie spalania benzyny, gazu, węgla i co tam jeszcze do palenia się nadaje, połączony z podwyżkami cen energii kupowanej od państwowego monopolu, połączony z podwyżkami stawek płacy minimalnej, oznacza, że nasze rządzące dzieci we mgle dobijają do ściany. Uderzą o nią główkami, gdy nam jeszcze tak naregulują rynek nieruchomości, by siadł na piętach. Wtedy naprawdę zacznie wygasać żar tej gospodarki.
Zresztą rządzący nami spryciarze wcale nie są tacy naiwni i dziecięcy, jak by mogło się wydawać na pierwszy rzut oka – oni o swoich potrafią zadbać.
Nie tak dawno premierka nasza, pani Wynnowa, z wielce strapioną i współczującą miną ogłosiła program pomocy w opłatach za światło dla tych największych biedaków, którym wprowadzone wcześniej przez jej rząd podwyżki nie pozwalają włączać zmywarki do naczyń.
Program zaczęto wprowadzać z takim rozmachem, że 11,7 mln dol. z 11,9 mln dol. zabudżetowanych środków przeznaczono na „konsultantów i promocję”. Na pomoc zostało 200 tys. Jesteśmy przecież krajem zasobnym, to się pożyczy... Tłumaczy się nam, że biorąc pod uwagę stosunek do PKB, w porównaniu do takich Stanów, a nawet niektórych krajów Europy, kanadyjskie zadłużenie to jest pikuś; spokojnie można jeszcze się bardziej zapożyczać. Potem zaś podniesie się podatki i opłaty, żeby było na odsetki.
Zwykłemu człowiekowi też się coś od życia należy, rząd o nim pamięta, więc mu też dorzuci, co prawda z nie swojej kieszeni, ale zawsze – wzrosną zatem stawki płacy minimalnej. Dzięki temu genialnemu posunięciu pracodawcy kolejny raz przekalkulują koszty i albo dadzą nurka w szarą strefę, albo wdzięcznym ruchem zgarną zabawki i przeniosą się do krajów, gdzie o żadnych stawkach minimalnych nikt nie słyszał. Skoro z tymi krajami mamy umowy o wolnym handlu i zerowe cła, to czemu nie?
Tak to jest, jak oddaje się władzę dzieciom we mgle, które życia nie znają, a tata i mama nie nauczyli. Niestety, takie pokolenie teraz rządzi. Wkrótce będziemy tu mieli tyle regulacji, tyle pozwoleń, norm i koncesji, że na hulajnodze bez dokumentu nie pojedziesz. Na tapecie jest już prawo jazdy na kierowanie zabawkowym dronem plus obowiązek wykupienia odszkodowania od odpowiedzialności cywilnej. To samo proponuję dla zdalnie sterowanych zabawek pływających i samochodzików na baterię, w końcu trzeba się trzymać zasad.
Oczywiście tam, gdzie państwo zabiera, musi też dawać, dlatego rozszerzane będą – jak w przypadku wspomnianych podwyżek za prąd – ulgi i zwroty dla najbiedniejszych i potrzebujących. Jeszcze nie jesteśmy tutaj w czołówce; są kraje bardziej od Kanady rozwinięte pod tym względem, jak chociażby Polska, gdzie kupując bilet JEDNORAZOWY autobusowy na trasie Warszawa-Wołomin, mamy do czynienia z następującymi kategoriami pasażerów kwalifikujących się do opłat ulgowych:
– Osoba niewidoma – stopień niepełnosprawności umiarkowany „04-O”
– Weteran poszkodowany
– Inwalida wojenny
– Dziecko powyżej 4 r. ż. do rozpoczęcia przyg. przedszkolnego
– Osoba niezdolna do samodzielnej egzystencji
– Kombatant 1,96 zł 51%
– Straż Graniczna – służba
– Celnik – służba 0,88 zł 78%
– Policjant – służba 0,88 zł 78%
– Żołnierz Żandarmerii Wojskowej
– Dzieci i młodzież dotknięte inwalidztwem lub niepełnosprawne
– Opiekun dzieci i młodzieży dotkniętych inwalidztwem lub niep.
– Inwalida wojenny I grupy
– Żołnierz służby zasadniczej – Dziecko do 4 roku życia zajmujące osobne miejsce
– Cywilna niewidoma ofiara działań wojennych
– Osoba niewidoma niezdolna do samodzielnej egzystencji – stopień niepełnosprawności znaczny „04-O”
– Przewodnik niewidomego
– Opiekun inwalidy wojennego I grupy
– Opiekun osoby niezdolnej do samodzielnej egzystencji
– Dziecko do 4 roku życia niezajmujące osobnego miejsca
– Straż Graniczna – ochrona szlaków komunikacyjnych
– Poseł, senator
W przypadku biletu miesięcznego kategorie ulgowe to:
– Nauczyciel
– Osoba niewidoma – stopień niepełnosprawności umiarkowany „04-O”
– Uczeń do 24 roku życia
– Student do 26 roku życia
– Doktorant do 35 roku życia
– Dzieci i młodzież dotknięte inwalidztwem lub niepełnosprawne
– Osoba niewidoma niezdolna do samodzielnej egzystencji – stopień
niepełnosprawności znaczny „04-O”
Nie żartuję, to wszystko jest ujęte w tabelach i umieszczone na widoku publicznym. Pracowała nad tym banda urzędników, kontroluje i legitymacje wystawia druga banda. Dlatego nie można się dziwić, że kanar ma wyższe wykształcenie. Trzeba je mieć, żeby się w tym wszystkim na szybko, w pędzącym autobusie połapać...
Jak widać, jeszcze nam tutaj, w Kanadzie, nieco do Polski brakuje, ale nadrabiamy zaległości w szybkim tempie. Bo nie ma większej przyjemności dla polityka i urzędnika niż regulować, zabierać, dawać, a przy okazji obetrzeć sobie pot z czoła jakimś zleconym raportem, konsultacją, promocją.
No i to wszystko jedzie na tych biednych żuczkach, którym rzekomo podniesie się stawki płacy minimalnej. Podwyżka wyjdzie żuczkom bokiem, bo albo będą pracować na czarno, albo ograniczy im się godziny, albo zwolni, a pracę autsorsuje za ocean. Pani premierki Wynne’owej i jej koleżków to jednak nie dotyczy, bo oni mają żywot opłacony aż po grób za wyciśnięte z tych żuczków pieniądze. Jak to już kiedyś ładnie ujął pewien klasyk: „rząd się sam wyżywi”.
Andrzej Kumor
Można łatwo dostrzec na przykładzie dwóch katastrof morskich, że w roku 1912, kiedy „równouprawnienie” było w powijakach, z tonącego „Titanica” uratowała się większość kobiet i dzieci. – Dlaczego? Bo dżentelmeni odstępowali miejsca w łodziach ratunkowych i zapalając kolejnego papierosa, szli spokojnie na dno; zaś w 2012 roku, kiedy w „duchu równouprawnienia wychowały się całe pokolenia mężczyzn i kobiet”, spanikowani faceci sprawnie wiosłowali rękami wśród kobiet i dzieci, aby w pierwszej kolejności dotrzeć do szalup. To właśnie dobra ilustracja „postępu”, jaki dokonał się przez jeden wiek.
Kobieta w cywilizacji zachodniej zajmuje pozycję wyjątkową. Co innego mężczyźni, co innego kobiety. Bo przecież to właśnie panie – jak oblizując się obleśnie, tłumaczy diabeł (Jack Nicholson) w „Czarownicach z Eastwick” – to właśnie kobiety – są w naszym rodzaju ludzkim istotami absolutnie cudownymi. I’d love to be a woman – szepce w filmie zazdrośnie diabeł. – „Look what you can do with your bodies… make babies, make milk to feed babies.
Wszyscy znaleźliśmy się na tym padole, przechodząc przez wasze wspaniałe ciała, Drogie Panie! To wy niańczycie nasze dusze dla świata! I ta właściwość, do czasu pełnego wdrożenia utopii Nowego Wspaniałego Świata, sztucznych łożysk i tym podobnych bezeceństw wyklucza jakiekolwiek równouprawnienie!
To właśnie dlatego, że my, mężczyźni, nie jesteśmy równowarci, przepuszczamy kobietę pierwszą, ustępujemy jej miejsca w tramwaju, całujemy dłoń i w ogóle zachowujemy się szarmancko „i po męsku”. Nasze społeczeństwo tradycyjnie podzieliło role, one wykształciły się po Bożemu właśnie ze względu na to, że my, mężczyźni, i wy, kobiety, jesteśmy inni i do czego innego stworzeni. Zapoznawanie tej różnicy, jej niwelowanie nie tylko że jest nieludzkie i prowadzi do przemocy na gigantyczną skalą, to jeszcze odziera świat z piękna i kolorów.
Współczesne ideały ukształtowały społeczeństwo, w którym wychowywanie w domu czwórki dzieci uważane jest za życiową porażkę, zaś różne kobiety „zrealizowane zawodowo” stawia się na piedestale jako symbol nowego i lepszego świata.
Tymczasem z punktu widzenia nas wszystkich; z punktu widzenia społecznego to właśnie wychowanie czwórki nowych ludzi – światłych, emocjonalnie zrównoważonych, zaopatrzonych w życiowy fundament – doświadczenie szczęśliwego dzieciństwa – to stanowi największą wartość.
Owszem, kobieta może prawie wszystko, różne babochłopy są w stanie siąść na traktor, obsługiwać kulomioty, pracować w kopalni, kierować dużą korporacją czy latać za sterami wojskowych odrzutowców.
Nie zmienia to jednak faktu, że tych kobiet nie powinno tam być. Bo ich rola jest o wiele ważniejsza gdzie indziej. Pewne nasze drogi na tej ziemi są z góry zadane. Wiadomo, że jeśli ktoś urodził się w rodzinie królewskiej, jego przyszłość jest do pewnego stopnia zdeterminowana. Tak samo zdeterminowana jest przyszłość w zależności od tego, czy jesteśmy kobietą czy mężczyzną.
Nie ma w tym nic złego, jest jedynie piękno i harmonia porządku natury. W jednym i drugim przypadku można sięgać gwiazd. Tylko nieco inaczej, inną drogą.
Niestety, zafundowaliśmy sobie okrutny eksperyment. To przez szarlatanów idziemy dzisiaj dziarsko w świat bez rodzin; świat, w którym państwo niczym jeden wielki dom dziecka przykłada sztancę do mózgów młodego pokolenia; w którym zniewieściali faceci i schamiałe kobiety po omacku obmacują sobie sumienia.
Seks bez oddania, poświęcenia, bez nadziei na wspólną przyszłość jest podobny do przynoszącej obopólną przyjemność czynności fizjologicznej, a partner seksualny – czy to kobieta, czy mężczyzna – odczłowieczony i sprowadzony do trofeum, którym możemy się pochwalić.
W jednym i drugim wypadku igramy tym, co w kobiecie najpiękniejsze, najbardziej wyjątkowe, tajemnicze i cudowne – lekceważymy i wdeptujemy w błoto jej egzystencjalną wyjątkowość z zazdrosnym mlaskaniem opisaną przez diabła w czarownicach z Eastwick.
Women, you are making babies!
Dlatego szanujcie się i dbajcie o siebie, Drogie Panie; nie dajcie się wyprowadzić na manowce, bo bez was ta ziemia umiera. Wy nie możecie mieć równych praw – musicie mieć większe prawa i nie dajcie sobie ich odebrać politycznie poprawnym diabłom!
To wy musicie wychować nowe pokolenia mądrych dzieci, mądrych Polaków.
Andrzej Kumor, Mississauga
Człowiek bez religii nigdy nie będzie pełny, świat doczesny może zostać prawdziwie usensowniony jedynie przez świat wieczny, życie może nabrać smaku i znaczenia jedynie w świetle nieuchronnego przemijania, wolność może mieć znaczenie jedynie w przypadku uznania nieprzemijających wartości.
Dawniej sfera religii i sacrum była naturalnie wpleciona w każdą materię życia społecznego i politycznego Zachodu. Tkanina ta była nie do pojęcia bez tej religijnej nici.
Dzisiaj mamy dziwną sytuację, w której całemu pokoleniu wmówiono, iż religia jest „sprawą prywatną”, zaś z instytucji państwa i organizacji społecznych trzeba wypruć ową religijną osnowę, że konieczna jest sekularyzacja.
W imię tejże z miejsc publicznych zniknęły krzyże i wszelkie odniesienia do tego co nadprzyrodzone. Przetłumaczono nam, że każdy człowiek może mieć własną religię lub nie mieć jej wcale i nie ma to żadnego wpływu na to, jakie społeczeństwo stworzymy i jak będą działały nasze wspólne instytucje. Te bowiem muszą pozostać „świeckie” i nie mogą się kierować jakimś „konkretnym światopoglądem religijnym”.
Przetłumaczono nam też, że okazywanie przywiązania do religii jest w złym tonie i nie na miejscu – ponoć nie okazujemy w ten sposób należytego szacunku dla innych ludzi, którzy przecież mogą (również prywatnie) wyznawać inne poglądy religijne, czcić innych bogów czy obchodzić inne święta.
Na to wszystko złożyła się „progresywna” propaganda medialna, która jakiekolwiek odruchy i obyczaje religijne, jak choćby czynienie znaku krzyża w miejscach publicznych, uznała za godne wyszydzenia wstecznictwo, oznakę dewocji, fundamentalizmu, albo wręcz zakłamania.
Jednym z głównych argumentów antyreligijnych, mających właśnie powstrzymywać przed uzewnętrznianiem religijności, ma być rzekome zakłamanie – grzeszność osób deklarujących wiarę, niedorastanie do deklarowanych wartości, stąd na przykład nagłaśnianie grzechów księży. Przeciwnicy religii wskazują na nie jako na oczywisty znak dwulicowości.
Argument taki jest szczególnie skuteczny wobec ludzi niedouczonych, którzy nie znają chrześcijańskiej koncepcji zła i skłonni są taką pozorną sprzeczność uznawać za słabość religii jako takiej.
Tymczasem dla każdego absolwenta szkoły podstawowej (niestety nie w dzisiejszych czasach) powinno być oczywiste, że nieprzestrzeganie norm w żaden sposób nie implikuje faktu ich nieobowiązywania czy zbędności.
Dzisiaj coraz więcej ludzi, którym potrzeba religijności kołacze się po głowie, którzy podświadomie włóknami swych trzewi łakną sacrum jak kania dżdżu – jest tak zahukanych, że wchodząc do samolotu, boi się otwarcie przeżegnać na rozpoczęcie podróży, czy też w miejscu publicznym w skupieniu się pomodlić.
Wolność religijna zostaje ograniczana przez przemożne przytłaczająco wrogie spojrzenie świata, przez strach przed byciem zaliczonym do grona fanatyków czy dewotów.
A tymczasem w dzisiejszym świecie nie od dewotek się roi, lecz od ogłupiałych ciot rewolucji.
Nie kryjmy się z wiarą po kątach, w końcu ona wymaga od nas, abyśmy dawali świadectwo. Nie wstydźmy się głośnej modlitwy i pokazywania katolickiej symboliki. Bądźmy silni i wolni, bądźmy szczerzy, domagajmy się publicznie praw dla siebie i naszych przekonań, domagajmy się poszanowania naszej tradycji.
Potrzebujemy jako naród i jako ludzie religijnego odkląśnięcia, potrzebujemy przekonać nasze dzieci, że religia musi być „w modzie”. Jedynie wiara zapewni im „egzystencjalne domknięcie” na tym świecie, zagwarantuje pełnię człowieczeństwa i da szczęście. Szczęście nieprzemijające wraz z upływem lat, starzeniem się ciała, różnymi doświadczeniami losu.
Obecny stan umysłowy Zachodu to efekt oświeceniowego ubóstwienia człowieka, jego rzekomego „wyzwolenia”. Odbijające się czkawką przez stulecia idee owego ludzkiego „oswobodzenia” zaowocowały jedną z najgorszych postaci niewolnictwa; człowiek bez właściwości i bez zasad postawiony w obliczu rzekomo całkowitej swobody wybrania siebie, głupieje, goniąc za przemijającą chwilą, lub popada w egzystencjalną trwogę.
Człowiek, któremu wmawiają, że jest miarą wszystkich rzeczy, nie jest w stanie pojąć przypadkowości losu i nieuchronności śmierci. Ale takiego właśnie zagubionego, słabego człowieka, można z łatwością zaprząc w służbę zła. Człowiek taki otwarty jest na monidła starych bożków, omamiony, od czasu do czasu tylko w racjonalnym odruchu konstatuje, że „coś jest nie tak”. Gdy zaszedł za daleko, nie jest nawet w stanie ustalić co.
Brońmy naszych dzieci przed taką pustką, przekażmy im tradycję i dziedzictwo naszej cywilizacji.
Cieszy to, że tu w naszym polonijnym środowisku po części tak się dzieje, że nowe pokolenie urodzonych w Kanadzie Polaków lgnie do polskości, a ta polskość nierozerwalnie wiąże się z wiarą.
Zachęcajmy się wzajemnie do ostentacyjnego demonstrowania przywiązania do polskości, zachęcajmy do nieskrępowanego okazywania symboli naszej religii.
Andrzej Kumor, Mississauga
2009-08-25
W każdym narodzie zdarzają się ludzie podli, jak to mówią, są ludzie i „ludziska”. Są też i podli Polacy, nie jesteśmy wyjątkowi ani „wybrani”. Zadzwonił niedawno do naszej redakcji pewien człowiek z wielkimi pretensjami, mniej lub bardziej wyimaginowanymi, proponowaliśmy że zamieścimy jego opinię, na co usłyszeliśmy następujące dictum: „Jak wy nie przestaniecie robić, co robicie, to pójdę na was do ?Jewish community= i oni już was załatwią!”.
Na takie coś ręce i nogi opadają. Takie coś świadczy bowiem, że człowiek po drugiej stronie słuchawki nie jest zdenerwowanym rodakiem, lecz specyficznym gatunkiem biologicznym: polską mendą pospolitą. Nawiasem mówiąc, słyszałem kiedyś w pogadance radiowej o zagrożeniach antysemityzmem, że już samo postrzeganie społeczności żydowskiej jako nadzwyczaj wpływowej jest oznaką antysemityzmu. Zatem nie dość, że owa menda usiłowała zaszantażować, to jeszcze objawiała antysemityzm. A fuj!
Polska menda pospolita to gatunek biologiczny, który: a. zazwyczaj nie lubi nas Polaków (siebie nie wyłączając); b. ma kompleksy na punkcie pochodzenia i wszędzie wtrąca trzy grosze, że Polacy są głupi i mają wszy jak ruskie czołgi; c. usiłuje przy pomocy obcych forsować własne zdanie i partykularne interesy.
To „c” jest obecne w mentalności wielu Polaków, którzy szukają podparcia a to u Niemców, a to u Żydów czy Rosjan. Do tej grupy należeli targowiczanie, z tego plemienia wywodzili się liderzy, którzy wpraszali się na cudze czołgi, by zdobywać władzę we własnym kraju; do tej samej grupy zaliczali się szmalcownicy, którzy szantażowali Niemcami zachowujących się po ludzku Polaków.
W czasach wojen i okupacji takich osobników wiesza się za organ męski. W czasach pokoju mendę polską należy po prostu izolować, otarbiać i utrudniać żerowanie na tkance narodu.
Przy okazji jedna mała deklaracja. Otóż, „Goniec” nie będzie publikował za darmo, jak to mamy w zwyczaju, komunikatów organizacji, które straszą nas procesami.
Podobnie też nie będziemy publikować wypowiedzi osób, które chciały nas brać do sądu za opublikowane przez nas repliki na ich wypowiedzi.
Angielskie porzekadło mówi: nie lubisz wysokiej temperatury, nie wchodź do kuchni. Jeśli ktoś publicznie głosi swe poglądy, musi być przygotowany, że może zostać potępiony, wyszydzony, wyśmiany czy rzeczowo skrytykowany. Jeśli się na to ma zbyt cienką skórkę; jeśli ego zbyt napompowane, to lepiej sobie ponarzekać „do obrazu”, a nie pisać do gazet i później szarpać nas za nogawki.
Nie robimy pisma koturnowego, w którym ex cathedra pouczamy co i jak; nie robimy też gazety lekkiej, łatwej i przyjemnej, w której goła pupa na okładce popycha ulęgałkę w wymóżdżony mózg. Naszym zamiarem jest tworzenie tygodnika, który jak zwierciadełko pokazuje zbiorową buzię nas, Polaków, i który, przedstawiając poglądy często rugowane z wielkonakładowej prasy, pozwala wyrobić sobie zdanie i krytycznie myśleć.
Tacy jesteśmy, jeśli ktoś chce nas odmienić – proszę otwarcie o tym dyskutować, a nie straszyć „obcym wojskiem”.
Tworzymy gazetę, która otwarcie mówi o konieczności definiowania i obrony interesu narodowego. Nie zamierzamy nikogo wyręczać i pełnić iluś tam ról społecznych; jesteśmy tylko gazetą, a nie organizacją społeczną czy biurem pomocy; nie jesteśmy też przedsiębiorstwem nastawionym na maksymalizację zysku, w którym wszystko podporządkowane jest wielkości wskaźnika ROR. Pod prąd można wiosłować tyle, ile sił starczy, dopóki starcza, będziemy to robić, bo jest z tego olbrzymia satysfakcja.
Fakt, że wiele osób drażnimy i od wielu dostajemy po uszach. Powiem jednak nieskromnie Drogi Czytelniku, że bez nas byłoby Ci smutniej i samotniej.
Świat się „uszczelnia”, na naszych oczach robi się ciasno i duszno, następuje globalna „urawniłowka”. Pozbawia się nas okruchów wolności – centymetr po centymetrze, aby nie wzbudzać gwałtownych protestów. Sprzeciw wobec tego powinien nas wszystkich jednoczyć. Tymczasem wydajemy się być na przegranych pozycjach. Między innymi przez to, że jesteśmy skłóceni i nie widzimy szerszego planu.
Wolność i rozum to dwa najpiękniejsze dary, jakimi obdarzył nas Stwórca. Używajmy ich zgodnie z przeznaczeniem. Zastanówmy się, czego od życia chcemy, co pragniemy uczynić w te dni, które zostały do śmierci. Postawmy granice ciurkającemu zniewoleniu, nie dajmy się okulbaczyć i omotać drobnymi więzami, które w miarę lat urosną do rangi kaftanu trudnego do zerwania.
Te granice na drodze zniewalającej siły innych ludzi to między innymi troska o rodzinę, wspólne spędzanie czasu, wychowywanie dzieci, promieniowanie na co dzień radością życia, wyzbycie się doczesnych trosk, zaprzestanie porównywania z innymi na liczbę fantów, to czerpanie przyjemności ze zwykłych rzeczy małych i zakorzeniony w wierze brak lęku przed śmiercią. To wszystko stanowi podstawę do brania życia pełnymi garściami i to przynosi szczęście.
Wolność to stan umysłu. Bądźmy więc, jak nasi dumni przodkowie, wolnymi Polakami, wolnymi od człowieczego skarlenia; wolnymi od syndromu polskiej mendy pospolitej. Nie warto nią być. Nie warto marnować godzin.
Amerykę stworzył Henry Ford – spiął ją produkcyjną klamrą – robotnik fabryczny zaczął zarabiać tyle, by być konsumentem produkowanych przez siebie towarów – dom, samochód, urlop, opieka medyczna, a wreszcie świadczenia socjalne, w ciągu dwóch pokoleń wytworzyły Amerykanina – odziany w kraciaste spodnie obiekt zazdrości świata, nuworysza z coca-colą i cygarem, który za sprawą drugiej wojny światowej stał się rasą panującą na kuli ziemskiej.
Wydawało się, że ta błyskawiczna kariera będzie trwać wiecznie i tylko kosmos może ją ograniczać. Jednocześnie nowa sytuacja wyprodukowała wypasioną nową elitę kontynentu, pewną siebie, zdolną skutecznie interweniować w odległych zakątkach globu – Ameryka stała się supermocarstwem, a po rozmontowaniu Związku Sowieckiego jedynym supermocarstwem – nowym Rzymem.
Co więc się popsuło? Co dzisiaj zgrzyta? Dlaczego obecne wybory prezydenckie wielu spędzają sen z oczu? Dlaczego elity biją na alarm, ostrzegają przed populizmem, boją się zwykłych ludzi, z którymi czują coraz mniejszy związek?
Od początku lat 70. między innymi po to, by móc wygrać z ówczesnym Związkiem Sowieckim, Ameryka prowadziła politykę angażowania Chin. Koncepcja była prosta: skoro świat staje się coraz mniejszy, a kontenery coraz tańsze, nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy nauczyli Chińczyków produkować to, czego u siebie nie chcemy robić – te wszystkie brudne, pracochłonne i nieprzynoszące tak wielkich zysków rzeczy...
Mówiło się wówczas, że do Chin przeniesiemy brudną robotę, miejsca pracy dla blue collar workers, my tu, w pępku imperium, spijać będziemy śmietankę – czyli knowledge based economy – my mamy technologię, my mamy know-how, a oni dostarczą w Chinach wysiłek prostych roboli.
Wszystko to wyglądało bardzo atrakcyjnie – przepływ kapitału inwestycyjnego do Chin i ulokowanie tam produkcji pozwoliły na jej znaczne potanienie, czyli zwiększenie zysków. Rosły zarobki korporacji – promienieli udziałowcy i menedżerowie pobierający sowite premie. Tracącym dobre prace niebieskim kołnierzykom, do niedawna krezusom, radzono przekwalifikować się, iść na kursy, poszukać czegoś lepszego…
Większy problem powstał, gdy chińska rzeka zaczęła zalewać nie tylko „brudne” sektory, ale właśnie te zaawansowane technologicznie – no bo czemu nie? Skoro Chińczycy byli w stanie bezkonkurencyjnie tanio wyprodukować tonę stali, to również poradzili sobie z toną mikroprocesorów. Do Azji popłynął kolejny sektor przemysłu i uciekły kolejne miejsca pracy – kapitał jest przecież jak woda... Na fakt, że konkurencja z Chin jest nieuczciwa, że kurs waluty ustanowiony przez państwo, że obowiązują tam niskie standardy BHP, ochrony środowiska, na to wszystko amerykańska elita machała ręką. Mówiono, że to się wyrówna, gdy nowa chińska klasa przemysłowa wzbogaci się, nabierze pewności siebie, pojawią się roszczenia i zarobki wzrosną do wysokości tych w USA. Nikt nie przypuszczał, że kiedy do tego dojdzie, w USA nikt już w tych dziedzinach nie będzie pracował…
Gdy raz otwarto śluzy dla amerykańskiego kapitału, który przy pomocy tanich chińskich robotników zwiększał własną rentowność, nie było można ich już zamknąć.
Tymczasem Chińczycy uczyli się wszystkiego, czego mogli; nie tylko nowych technologii, które amerykańskie korporacje same niosły im na tacy, ale i organizacji produkcji, logistyki i zarządzania – wszystko to przecież pozwalało zwiększać zarobki zachodnich korporacji, wygrywać na amerykańskim rynku w konkurencji z innymi.
Amerykańskie elity zaczęły opływać w nieznane dotąd dostatki, rozdźwięk między zwykłym Amerykaninem, któremu Henry Ford kiedyś „dał moc”, a nowymi kierownikami globalizacji świata stał się porażający, klasie średniej wyszarpnięto dywanik dobrobytu spod nóg. Zawisła w powietrzu, finansowana przy pomocy coraz bardziej bajońskich długów zaciąganych pod jej przyszłe podatki u chińskich towarzyszy za sprawą drukowanych z powietrza obligacji.
Chyba nie ma w tym nic dziwnego, że ta klasa czuje się dzisiaj zrobiona w bambuko i zaczyna szukać winnych. Gołym okiem widać, że Ameryce serce pękło, rozbite chciwym wyścigiem po złote chińskie runo.
Elita nie chce o tym mówić, polityczną poprawnością zamyka ludziom usta, podrzuca zastępcze tematy, straszy wojną. Ale tak na dobrą sprawę nie ma pomysłu, co robić. Przeputała w pokerowej licytacji całkiem sensownie funkcjonujące imperium, dzisiaj spychane ze zdobytych rubieży i coraz bardziej wojowniczo pohukujące. Przebudzone bowiem zostało zbyt późno i nie wie, w co ręce włożyć. Darmowa jazda dobiega końca
Zwykli ludzie też szukają rozwiązania, łudzą się, że je znajdą w ramach istniejącego systemu politycznego; że są w stanie przełamać dyktat skorumpowanej elity dzięki kandydatowi spoza układu. Niezależnie od tego, czy tym kandydatem jest Donald Trump, czy nie, większość zwykłych Amerykanów chce wierzyć, że gdy go wybiorą, wrócą stare dobre czasy. Bo co innego pozostaje?
Andrzej Kumor
A tymczasem w „ziemi Polin zamieszkiwanej razem przez nasze narody”...
Napisał Andrzej KumorTak trochę miałem nadzieję, że słowa eksministra Sienkiewicza (kamieni kupa) to jednak była przesada i obecne władze mimo różnych uwarunkowań będą w stanie nieco się wyemancypować; że mimo podmianki stronnictwa pruskiego na amerykańsko-żydowskie, gdzieś tam pojawi się rozwarcie i Warszawa nie będzie wszystkiego robiła pod dyktando.
Nadzieja umiera ostatnia, moja umarła po tym, jak szef Stratforu bezczelnie stwierdził, że Polska tanim kosztem pilnuje amerykańskich interesów w regionie. Dopełnieniem tej koncepcji darmowego robienia wiadomo czego jest nominacja p. Roberta Ethana Greya na stanowisko wiceministra SZ odpowiedzialnego za jednym zamachem za kierunek amerykański i chiński.
Wielu polityków w Europie Wschodniej ma podwójne obywatelstwo, wielu, również w Polsce, ma drugie, amerykańskie.
Problem w tym jest taki, że naturalizowani obywatele USA składają przysięgę dość wyjątkową, w której zobowiązują się, że dla nowej ojczyzny zrobią wszystko. Stany Zjednoczone nie uznają bowiem podwójnego obywatelstwa (mimo że Amerykanie mają po domach całe naręcza obcych paszportów). Jeśli ktoś ma więc wątpliwości, po której stronie stać będzie p. Robert Ethan Grey w momencie, gdy natknie się na zderzenie interesów polskich z amerykańskimi, to warto wiedzieć, że:
po pierwsze, pod przysięgą wyzbył się wszelkich zobowiązań wynikających z poprzednich obywatelstw (I hereby declare, on oath, that I absolutely and entirely renounce and abjure all allegiance and fidelity to any foreign prince, potentate, state, or sovereignty, of whom or which I have heretofore been a subject or citizen), a także zobowiązał się wobec Pana Boga do walki o interesy USA tak na sposób militarny, jak i cywilny: that I will bear true faith and allegiance to the same; that I will bear arms on behalf of the United States when required by the law; that I will perform noncombatant service in the Armed Forces of the United States when required by the law; that I will perform work of national importance under civilian direction when required by the law; and that I take this obligation freely, without any mental reservation or purpose of evasion; so help me God.
Powtórzmy: I WILL PERFORM NONCOMBATANT SERVICE IN THE ARMED FORCES... I WILL PERFORM WORK OF NATIONAL IMPORTANCE UNDER CIVILIAN DIRECTION…
A więc, jeśli zgłosi się do p. Greya oficer DIA lub CIA, to nasz wiceminister spraw zagranicznych zobowiązany jest udzielić mu („tak mi dopomóż Bóg”) wszelkiej pomocy. I w zasadzie to by było na tyle. Oczywiście, że każda sytuacja jest inna, ale ludzi, których obce służby mają na kontakcie (co można z dużym prawdopodobieństwem podejrzewać, czytając życiorys naszego wiceministra), powinni co najwyżej być konsultantami lub doradcami polskich władz, a nie dysponować całością resortowej wiedzy. Po prostu, nie róbmy z siebie bantustanu, Polska zasługuje na więcej.
I druga rzecz. Oto Pan Prezydent Andrzej Duda wystosował oficjalne życzenia dla społeczności żydowskiej w związku ze świętem Rosz Haszana, czyli Trąbek. Bardzo pięknie, życzenia wysłali też Obama i Trudeau – słowem, kurtuazja. Przytaczam za stroną oficjalną prezydenta: Szanowni Państwo! „Abyście byli zapisani na dobry rok!” – tak pozdrawiają się Żydzi w pierwszy dzień miesiąca tiszri. Od tysiąca lat słowa te rozbrzmiewają także na ziemi Polin, zamieszkiwanej razem przez nasze narody…”.
Hej, hej stop; polski prezydent pisze „ziemia Polin”?! Pierwszy raz widzę to przeformułowanie w oficjalnym dokumencie. Czyżbyśmy mieli nową rzeczpospolitą obojga narodów – ziemię Polin? Czy to jest już jakiś oficjalny pomysł, który zaczynamy ubierać w słowa, czy tylko niezręczność językowa?
***
Tak mnie naszło słuchając różnych "głosów w dyskusji" i w Polsce i tu w Kanadzie, by zebrać to jak wygląda sytuacja prawna wokół tzw aborcji tu, w Ontario.
Do końca lat 60 aborcja była w Kanadzie nielegalna, było to przestępstwo objęte zapisem kodeksu karnego "podjęcie działań zmierzających do aborcji" zagrożone było karą dożywotniego więzienia.
Bodajże w roku 69 rząd Pierre'a Trudeau aborcję zalegalizował, ale ograniczył do sytuacji, gdy stan zdrowia matki jest zagrożony. Miało o tym decydować kolegium 3 lekarzy. W zasadzie pozwoliło to na aborcję na żądanie bo termin "zdrowie" nie został zdefiniowany.
Ustawę tę zaskarżono w 88 roku do Sądu Najwyższego, który uznał, że w niektórych aspektach jest sprzeczna z ustawą zasadniczą (narusza konstytucyjne prawo kobiety do życia, wolności i bezpieczeństwa). W takiej sytuacji parlament powinien uchwalić inną, jednak nigdy do tego nie doszło, bo kolejne rządy nie podejmowały tematu. To oznacza, że jedyny przepis regulujący sprawę ochrony życia nienarodzonych, to kilkusetletnia zasada prawa brytyjskiego (podstawy prawa kanadyjskiego) uznająca, że system prawny stosuje się wobec tych, którzy urodzili się żywi. Co zatem idzie, teoretycznie, aborcji można dokonać w Kanadzie w 9 miesiącu ciąży nie ponosząc konsekwencji karnych i życie nienarodzonych nie jest w żaden sposób chronione.
We wszystkich prowincjach działają prywatne kliniki aborcyjne, gdzie aborcja przeprowadzana jest na życzenie i "darmowo" - finansowana jest w ramach powszechnego ubezpieczenia medycznego. W związku z protestami obrońców życia, przed niektórymi sądy ustanowiły doraźne "bubble zones", czyli strefy gdzie nie można protestować nawet w sposób cichy - np stojąc z plakatem.
Za to aresztowana była wielokrotnie Linda Gibbons. Łącznie spędziła w areszcie (nie więzieniu, które jest lżejsze) ponad 12 lat, ponieważ odmawiała podpisywania warunku zwolnienia za kaucją, gdzie jako główny punkt wymienia się obietnicę, że nie będzie się już robić tego za co się zostało aresztowanym. - Linda Gibbons odmawiała, ponieważ nie uznawała kryminalnego charakteru tego czynu. Podobnie Mary Wagner, choć Mary Wagner nie ograniczała swego protestu do naruszania bubble zones, a dodatkowo wchodziła do przychodni, rozmawiała z "klientkami" i odmawiała opuszczenia "zakładu", przez co stawiano jej m.in. zarzut "utrudniania funkcjonowania legalnego biznesu".
Obecna sytuacja jest skandaliczna niezależnie od tego czy uważa się, iż zabijanie nienarodzonych powinno być legalne czy nie, ponieważ narusza obowiązujące przepisy ochrony zdrowia kobiet, a przedaborcyjne "doradztwo" praktycznie nie istnieje. (Pewna właścicielka kliniki aborcyjnej stwierdziła podczas procesu Lindy Gibbons, że jej "klientki" wiedzą po co przychodzą, a wszystkie informacje na ten temat mogą sobie wygooglować. Na pytanie ile lat miała najmłodsza jej "klientka" w danym dniu, odparła, że 12 lat...).
Podsumowując. Oczywiście, że prawo wszystkiego nie załatwi, a ratowanie życia ludziom nienarodzonym nie może się ograniczać do zmiany ustawy. Najważniejsza jest edukacja i otoczenie młodych matek dzieci nienarodzonych opieką. Robią to m.in bardzo profesjonalnie Sisters of Life (w Toronto (416) 463-2722 oraz (877) 543-3380 Toll Free). Zmiana prawa to jednak podstawa.
Tu nie chodzi o to kto ma rację i kto wygra na słowa, lecz o ratowanie życia konkretnych ludzi.
Debata aborcyjna, tak polska, ale również tutejsza, amerykańska, obchodzi szerokim łukiem jeden z podstawowych argumentów, który leży u podłoża lansowania zabijania dzieci nienarodzonych przez globalne instytucje międzynarodowe. Aborcja jest rozpatrywana niemal wyłącznie na poziomie moralnym, jako zabicie człowieka.
Tymczasem, choć coraz mniej ludzi ma co do tego wątpliwości, jest to procedura powszechna. Dlaczego?
Otóż, kierownicy naszego systemu – mówiąc eufemistycznie – ojcowie założyciele planetarnej globalizacji, argumentują, że dostęp do aborcji i zabijanie nienarodzonych jest koniecznym warunkiem… zrównoważonego rozwoju.
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…