Robi się naprawdę ciekawie, kandydat republikanów na prezydenta Stanów Zjednoczonych otwartym tekstem mówi o tajnym związku, który rządzi światem/Ameryką i tłumaczy, że są to wybory ostatniej szansy; ostatnia taka możliwość, by obywatele odwojowali kraj dla siebie.
Na mojego nosa takiej szansy nie ma dzisiaj jeszcze bardziej niż jej nie było w latach 60., kiedy to z niemal identycznym tekstem o tajnych związkach wyjechał John F. Kennedy. Już wówczas sprawy zaszły tak daleko, że napomknięcie o odwrocie uznane zostało przez kierowników systemu za zdradę - co dla JFK skończyło się wiadomym skutkiem. A wtedy Ameryka była u szczytu nowej dynamiki wzrostu, zaś jej obywatele mądrzy przejściami II wojny światowej, pewni swego, rozgarnięci i świadomi. Dzisiaj takich jest mniejszość. Mimo olbrzymiego skoku technologicznego przeciętny poziom rozeznania w świecie jest mniejszy niż wtedy, a społeczeństwo coraz bardziej rozdarte przez upadek klasy średniej, likwidację sektora produkcyjnego, ogłupione sądownie narzuconą polityczną poprawnością, nastawione na państwowe rozdawnictwo, pozbawione oparcia w tradycyjnych rodzinach i zinfantylizowane.
To społeczeństwo jeszcze nie całkiem zapomniało jak było i jak być powinno, jeszcze coś tam usiłuje robić, gdzieś tam podskakiwać, jednak przeciwko sobie ma potężny elitarny związek, który nauczył się manipulowania na globalną skalę, i który dysponuje wszystkimi środkami dostępnymi na tej planecie. Starał się o to od dziesięcioleci.
Proces demokratyczny, jaki zaistniał w USA, kraju zbudowanym przez uchodźców z Europy, został po kawałku przejęty przez coraz bardziej hermetyczne elity. Nominalnie nic się nie zmieniało, tylko poszczególne instytucje demokracji pozbawiane były dotychczasowego znaczenia, a realną władzę wyprowadzano w inne miejsce. Dzisiaj nawet nie bardzo się jest po co z tym kryć. Coraz więcej ludzi i tak nie wierzy w demokrację, choć jeszcze, jakby siłą rozpędu, w niej uczestniczą. Potężne organizacje “pozarządowe” finansowane przez dziwne pieniądze są w stanie odmienić bieg wydarzeń nie tylko w dowolnym państwie „zewnętrznym”, ale również w sercu imperium. Służy temu manipulacja medialna, służą podstawieni agenci wpływu, służą mass-medialne marionetki, celebryci, etc.
Jeśli Donald Trump jest autentyczny, to zdaje sobie z tego sprawę. Mówi, że nie są to zwykłe wybory, lecz rozstaje, po których Ameryka pójdzie jedną albo drugą drogą bez odwrotu. Ludzie systemu nie zawahają się przed działaniami w skali makro. Oni od dawna idą na całość, bo mają planetarne ambicje. W tym sensie, nawet Ameryka i dobrobyt jej obywateli nie są w tej układance najważniejsze; USA są jedynie narzędziem do zrealizowania tych ambicji, na tym etapie narzędziem trudnym do zastąpienia.
Cała historia globalizacji nabrała rumieńców (choć projekt istniał długo wcześniej) po II wojnie światowej, kiedy to postęp technologiczny dał do ręki nowe bronie o zasięgu globalnym, a świat spolaryzował się dwubiegunowo. Próbując pokonać Związek Sowiecki, którego elity miały - przynajmniej teoretycznie - inny projekt “internacjonalistyczny”, w USA podjęto decyzję o otwarciu na Chiny i zaangażowaniu niechętnych Sowietom, komunistów Kraju Środka, którzy czerwoni byli przecież i tak tylko z wierzchu. Projekt udał się aż za dobrze, ale miał skutki uboczne. Tradycyjne podejście do nowych elit polegające na ich skorumpowaniu, unurzaniu w luksusach kapitału i dokooptowaniu nie przyniosło oczekiwanego rezultatu (choć później udało to w przypadku elit środkowo-europejskich oraz rosyjskich - do czasu Putinowej sanacji). Chiny ze swoją mentalnością i imperialną historią ograły zachodnich globalistów, montując przy pomocy dostarczonych technologii i środków sprawną maszynę gospodarczą, państwową i militarną, a także uzależniając globalny system finansowy, jaki od lat siedemdziesiątych konstruowano na bazie rezerwowej funkcji USD, od ciągłego kupowania amerykańskiego długu. Gdy Stany Zjednoczone, zajęte marginalnymi sprawami, ocknęły się z letargu, było już za późno - smok wstał i rozwinął skrzydła.
Co prawda, ówczesna sekretarz stanu Hilary Clinton, usiłowała ad hoc opanować sytuację, jeździła z resetującym guzikiem na Kreml, a potem straszyła chińskich towarzyszy zdankami w rodzaju we rise or fall together, ale już wówczas brzmiało to, jak zgrana melodia. W Moskwie i w Pekinie już wtedy wiedziano, że stawka jest o wiele wyższa, niż ta z jaką chcą siadać do stolika Amerykanie; że Chiny ze swym potencjałem ludnościowym, a coraz bardziej i tym technologicznym oraz wojskowym mają szansę na zajęcie miejsca głównego hegemona. To zaś oznaczałoby pogrzebanie planów kierowników systemu na urządzenie planety według „zachodniego” projektu, z nimi samymi w roli głównej.
To prowadzi dzisiaj USA do gwałtownych i szybkich ruchów, jak próba storpedowania konkurencyjnych inicjatyw mocarstwowych; budowy nowego jedwabnego szlaku czy otoczenia Chin nowym wianuszkiem sojuszy gospodarczych. Stąd tak szybko zmontowane TPIP oraz TPP; stąd rozgrywki z Moskwą, która widząc do czego to wszystko zmierza, nie chce się tanio sprzedać, deklarując przy jednej ze stron. Wszak dobra strategia nakazuje by przyłączyć się dopiero do wygrywającego.
Jak się do tego wszystkiego ma Donald Trump? Ano tak, że wie, iż Ameryka jest dzisiaj za słaba, aby wygrać świat dla siebie i dlatego kontruje kierowników systemu, którym nie przeszkadza coraz wyższy koszt konfliktu; Trump chce zebrać klocki, uporządkować i budować od początku, godząc się na mniejszą skalę. To jest nie do przyjęcia dla tych, którzy w rzucie Ameryki na taśmę widzą ostatnią szansę na pokonanie przeszkód na drodze nowego porządku wieków. Oni nie spauzują tak łatwo, bo posunęli się za daleko.
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!