Amerykę stworzył Henry Ford – spiął ją produkcyjną klamrą – robotnik fabryczny zaczął zarabiać tyle, by być konsumentem produkowanych przez siebie towarów – dom, samochód, urlop, opieka medyczna, a wreszcie świadczenia socjalne, w ciągu dwóch pokoleń wytworzyły Amerykanina – odziany w kraciaste spodnie obiekt zazdrości świata, nuworysza z coca-colą i cygarem, który za sprawą drugiej wojny światowej stał się rasą panującą na kuli ziemskiej.
Wydawało się, że ta błyskawiczna kariera będzie trwać wiecznie i tylko kosmos może ją ograniczać. Jednocześnie nowa sytuacja wyprodukowała wypasioną nową elitę kontynentu, pewną siebie, zdolną skutecznie interweniować w odległych zakątkach globu – Ameryka stała się supermocarstwem, a po rozmontowaniu Związku Sowieckiego jedynym supermocarstwem – nowym Rzymem.
Co więc się popsuło? Co dzisiaj zgrzyta? Dlaczego obecne wybory prezydenckie wielu spędzają sen z oczu? Dlaczego elity biją na alarm, ostrzegają przed populizmem, boją się zwykłych ludzi, z którymi czują coraz mniejszy związek?
Od początku lat 70. między innymi po to, by móc wygrać z ówczesnym Związkiem Sowieckim, Ameryka prowadziła politykę angażowania Chin. Koncepcja była prosta: skoro świat staje się coraz mniejszy, a kontenery coraz tańsze, nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy nauczyli Chińczyków produkować to, czego u siebie nie chcemy robić – te wszystkie brudne, pracochłonne i nieprzynoszące tak wielkich zysków rzeczy...
Mówiło się wówczas, że do Chin przeniesiemy brudną robotę, miejsca pracy dla blue collar workers, my tu, w pępku imperium, spijać będziemy śmietankę – czyli knowledge based economy – my mamy technologię, my mamy know-how, a oni dostarczą w Chinach wysiłek prostych roboli.
Wszystko to wyglądało bardzo atrakcyjnie – przepływ kapitału inwestycyjnego do Chin i ulokowanie tam produkcji pozwoliły na jej znaczne potanienie, czyli zwiększenie zysków. Rosły zarobki korporacji – promienieli udziałowcy i menedżerowie pobierający sowite premie. Tracącym dobre prace niebieskim kołnierzykom, do niedawna krezusom, radzono przekwalifikować się, iść na kursy, poszukać czegoś lepszego…
Większy problem powstał, gdy chińska rzeka zaczęła zalewać nie tylko „brudne” sektory, ale właśnie te zaawansowane technologicznie – no bo czemu nie? Skoro Chińczycy byli w stanie bezkonkurencyjnie tanio wyprodukować tonę stali, to również poradzili sobie z toną mikroprocesorów. Do Azji popłynął kolejny sektor przemysłu i uciekły kolejne miejsca pracy – kapitał jest przecież jak woda... Na fakt, że konkurencja z Chin jest nieuczciwa, że kurs waluty ustanowiony przez państwo, że obowiązują tam niskie standardy BHP, ochrony środowiska, na to wszystko amerykańska elita machała ręką. Mówiono, że to się wyrówna, gdy nowa chińska klasa przemysłowa wzbogaci się, nabierze pewności siebie, pojawią się roszczenia i zarobki wzrosną do wysokości tych w USA. Nikt nie przypuszczał, że kiedy do tego dojdzie, w USA nikt już w tych dziedzinach nie będzie pracował…
Gdy raz otwarto śluzy dla amerykańskiego kapitału, który przy pomocy tanich chińskich robotników zwiększał własną rentowność, nie było można ich już zamknąć.
Tymczasem Chińczycy uczyli się wszystkiego, czego mogli; nie tylko nowych technologii, które amerykańskie korporacje same niosły im na tacy, ale i organizacji produkcji, logistyki i zarządzania – wszystko to przecież pozwalało zwiększać zarobki zachodnich korporacji, wygrywać na amerykańskim rynku w konkurencji z innymi.
Amerykańskie elity zaczęły opływać w nieznane dotąd dostatki, rozdźwięk między zwykłym Amerykaninem, któremu Henry Ford kiedyś „dał moc”, a nowymi kierownikami globalizacji świata stał się porażający, klasie średniej wyszarpnięto dywanik dobrobytu spod nóg. Zawisła w powietrzu, finansowana przy pomocy coraz bardziej bajońskich długów zaciąganych pod jej przyszłe podatki u chińskich towarzyszy za sprawą drukowanych z powietrza obligacji.
Chyba nie ma w tym nic dziwnego, że ta klasa czuje się dzisiaj zrobiona w bambuko i zaczyna szukać winnych. Gołym okiem widać, że Ameryce serce pękło, rozbite chciwym wyścigiem po złote chińskie runo.
Elita nie chce o tym mówić, polityczną poprawnością zamyka ludziom usta, podrzuca zastępcze tematy, straszy wojną. Ale tak na dobrą sprawę nie ma pomysłu, co robić. Przeputała w pokerowej licytacji całkiem sensownie funkcjonujące imperium, dzisiaj spychane ze zdobytych rubieży i coraz bardziej wojowniczo pohukujące. Przebudzone bowiem zostało zbyt późno i nie wie, w co ręce włożyć. Darmowa jazda dobiega końca
Zwykli ludzie też szukają rozwiązania, łudzą się, że je znajdą w ramach istniejącego systemu politycznego; że są w stanie przełamać dyktat skorumpowanej elity dzięki kandydatowi spoza układu. Niezależnie od tego, czy tym kandydatem jest Donald Trump, czy nie, większość zwykłych Amerykanów chce wierzyć, że gdy go wybiorą, wrócą stare dobre czasy. Bo co innego pozostaje?
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!