Andrzej Kumor
Redaktor naczelny Gońca, dziennikarz i publicysta. Poczytaj Kumora...
Powtórka tekstu na Dzień Kobiet: Równouprawnienie to bzdura
Napisał Andrzej KumorTekst z roku 2012
Minęły walentynki, za moment Dzień Kobiet, pora na miły sercu temat płci pięknej. A serce płacze, bo kobieta jest największą przegraną obecnego politycznie poprawnego postępu!
Peerelowska szczepionka skojarzyła mi w głowie Dzień Kobiet z goździkiem i rajstopą rozdawanymi za pokwitowaniem spracowanym tkaczkom o twarzach ziemniaków.
Dzień Kobiet dzisiaj również jest symbolem kobiecego upodlenia, dokonywanego rozmyślnie w myśl podniesionej do rangi wartości wyższej filozofii „równouprawnienia”.
Można to łatwo dostrzec na przykładzie dwóch katastrof morskich; w roku 1912, kiedy „równouprawnienie” było w powijakach, z tonącego „Titanica” uratowała się większość kobiet i dzieci. – Dlaczego? Bo dżentelmeni odstępowali miejsca w łodziach ratunkowych i zapalając kolejnego papierosa, szli spokojnie na dno; w 2012 roku, kiedy w „duchu równouprawnienia wychowały się całe pokolenia mężczyzn i kobiet”, spanikowani faceci sprawnie wiosłowali rękami wśród kobiet i dzieci, aby w pierwszej kolejności dotrzeć do szalup. To właśnie dobra ilustracja „postępu”, jaki dokonał się przez jeden wiek.
Kobieta w cywilizacji zachodniej zajmuje pozycję wyjątkową. Co innego mężczyźni, co innego kobiety. Bo przecież to właśnie panie – jak oblizując się obleśnie, tłumaczy diabeł (Jack Nicholson) w „Czarownicach z Eastwick” – to właśnie kobiety – są w naszym rodzaju ludzkim istotami absolutnie cudownymi. I’d love to be a woman – szepce w filmie zazdrośnie diabeł. – „Look what you can do with your bodies… make babies, make milk to feed babies.
Wszyscy znaleźliśmy się na tym padole, przechodząc przez wasze wspaniałe ciała, Drogie Panie! To wy niańczycie nasze dusze dla świata! I ta właściwość, do czasu pełnego wdrożenia utopii Nowego Wspaniałego Świata, sztucznych łożysk i tym podobnych bezeceństw wyklucza jakiekolwiek równouprawnienie!
To właśnie dlatego, że my, mężczyźni, nie jesteśmy równowarci, przepuszczamy kobietę pierwszą, ustępujemy jej miejsca w tramwaju, całujemy dłoń i w ogóle zachowujemy się szarmancko „i po męsku”. Nasze społeczeństwo tradycyjnie podzieliło role, one wykształciły się po Bożemu właśnie ze względu na to, że my, mężczyźni, i wy, kobiety, jesteśmy inni i do czego innego stworzeni. Zapoznawanie tej różnicy, jej niwelowanie nie tylko że jest nieludzkie i prowadzi do przemocy na gigantyczną skalą, to jeszcze odziera świat z piękna i kolorów.
A właśnie ideały Dnia Kobiet ukształtowały społeczeństwo, w którym wychowywanie w domu czwórki dzieci uważane jest za życiową porażkę, zaś różne kobiety „zrealizowane zawodowo” stawia się na piedestale jako symbol nowego i lepszego świata. Tymczasem z punktu widzenia nas wszystkich; z punktu widzenia społecznego to właśnie wychowanie czwórki nowych ludzi – światłych, emocjonalnie zrównoważonych, zaopatrzonych w życiowy fundament – doświadczenie szczęśliwego dzieciństwa – to stanowi największą wartość.
Owszem, kobieta może prawie wszystko, różne babochłopy są w stanie siąść na traktor, obsługiwać kulomioty, pracować w kopalni, kierować dużą korporacją czy latać za sterami wojskowych odrzutowców.
Nie zmienia to jednak faktu, że tych kobiet nie powinno tam być. Bo ich rola jest o wiele ważniejsza gdzie indziej. Pewne nasze drogi na tej ziemi są z góry zadane. Wiadomo, że jeśli ktoś urodził się w rodzinie królewskiej, jego przyszłość jest do pewnego stopnia zdeterminowana. Tak samo zdeterminowana jest przyszłość w zależności od tego, czy jesteśmy kobietą czy mężczyzną.
Nie ma w tym nic złego, jest jedynie piękno i harmonia porządku natury. W jednym i drugim przypadku można sięgać gwiazd. Tylko nieco inaczej, inną drogą.
Niestety, zafundowaliśmy sobie okrutny eksperyment. To przez szarlatanów idziemy dzisiaj dziarsko w świat bez rodzin; świat, w którym państwo niczym jeden wielki dom dziecka przykłada sztancę do mózgów młodego pokolenia; w którym zniewieściali faceci i schamiałe kobiety po omacku obmacują sobie sumienia.
Dlatego kiedy jeszcze jesteśmy to w stanie to zauważyć, nie dajmy wymusić na sobie Dnia Kobiet i walentynek.
W dzisiejszym wydaniu uroczystość św. Walentego zamieniono na dzień seksu. Tymczasem seks bez oddania, poświęcenia, bez nadziei na wspólną przyszłość jest podobny do przynoszącej obopólną przyjemność czynności fizjologicznej, a partner seksualny – czy to kobieta, czy mężczyzna – odczłowieczony i sprowadzony do trofeum, którym możemy się pochwalić, albo też ustalić własny status społeczny.
W jednym i drugim wypadku igramy tym, co w kobiecie najpiękniejsze, najbardziej wyjątkowe, tajemnicze i cudowne – lekceważymy i wdeptujemy w błoto jej egzystencjalną wyjątkowość z zazdrosnym mlaskaniem opisaną przez diabła w czarownicach z Eastwick.
Women, you are making babies!
Dlatego szanujcie się i dbajcie o siebie, Drogie Panie; nie dajcie się wyprowadzić na manowce, bo bez was ta ziemia umiera. Wy nie możecie mieć równych praw – musicie mieć większe prawa i nie dajcie sobie ich odebrać politycznie poprawnym diabłom! To wy musicie wychować nowe pokolenia mądrych dzieci, mądrych Polaków.
Andrzej Kumor, Mississauga
Jeśli nie chcemy poprzestawać na rocznicowych akademiach i pięknych słowach, warto po prostu zastanowić się nad ich historią. Kim byli ci, którzy po utworzeniu bolszewickiej Polski kontynuowali walkę z Sowietami i ich polskimi namiestnikami?
Warto postawić pytania, w jakich okolicznościach ta walka miała sens, a w jakich powinna była być zakończona; a zatem z czego brać przykład, a z czego nie.
Na koniec zaś powinniśmy odpowiedzieć na pytanie, czy ludzie, którzy w PRL nie odżegnywali się od użycia przemocy, również zaliczają się do TYCH żołnierzy? Czy bracia Kowalczykowie, którzy w proteście przeciwko udziałowi LWP w inwazji na Czechosłowację w 1971 roku wysadzili w powietrze aulę Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, to żołnierze wyklęci/niezłomni? A czy pochodzący z Grodziska Mazowieckiego siedemnastoletni Robert Chechłacz i 18-letni Tomasz Łupanow, członkowie organizacji pod nazwą Siły Zbrojne Polski Podziemnej, której celem była walka o niepodległość z bronią w ręku, a którzy 18 lutego 1982 roku w Warszawie zastrzelili w tramwaju podczas rozbrajania 32-letniego sierżanta Zdzisława Karosa, to byli żołnierze wyklęci/niezłomni? A jeśli nie, to dlaczego?
Ja nie rozstrzygam, po prostu pytam.
Podobnie pytam, czy naszym walczącym z komunizmem żołnierzem wyklętym/niezłomnym na wychodźstwie jest pochodzący z południa Polski emigrant solidarnościowy Janusz Waluś, który zastrzelił funka kompartii Republiki Południowej Afryki i szefa zbrojnego ramienia Afrykańskiego Kongresu Narodowego Umkhonto we Sizwe Chrisa Haniego, de facto torując drogę do przejęcia władzy przez Nelsona Mandelę i zakończenia apartheidu? A czy żołnierzem wyklętym/niezłomnym był Lech Zondek walczący z kałasznikowem w ręku u boku mudżahedinów w Afganistanie z regularną armią sowiecką? Był czy nie?
Wszyscy oni – podobnie jak większość polskich powojennych żołnierzy wyklętych/niezłomnych – walczyli w oparciu o własną ocenę sytuacji, sami wydawali sobie rozkazy.
W powojennej Polsce okupowanej przez Sowietów i zarządzanej przez ich polskojęzyczne służby, żołnierze wyklęci/niezłomni podzielali trzy postawy:
Pierwsza to przeczekanie do momentu spodziewanego rychłego wybuchu nowego konfliktu światowego. Łudzili się tym nie tylko Polacy „krajowi”, ale również ci „zagraniczni”, ćwicząc się w Brygadowym Kole Młodych „Pogoń” pod dowództwem płk. Zygmunta Czarneckiego. Tu, w Toronto, miałem honor rozmawiać z kilkoma „kursantami” „Pogoni”... Ciekawa i mało znana karta historii polskiego wychodźstwa.
Druga to odwet za terror sowiecki i prześladowanie polskiej ludności – to miało sens, choć niektórzy mówią, że terror przez to był jeszcze większy. Ogólnie jednak, przyznać trzeba, że były rejony, gdzie sowieciarze bali się w ogóle zapuszczać, w innych (jak na Podhalu) nocą nie wychylali nosa poza ufortyfikowane komisariaty.
Trzecia to przetrwanie. Ludzie ścigani w mieście, ukrywali się w lasach, usiłując przy pierwszej okazji wydostać się z Polski przez zieloną granicę.
Powojenna walka zbrojna była trudna, bo bardzo szybko wygasło poparcie społeczne dla tych działań. Ludność, zmęczona latami okupacji, chciała spokoju i nie miała apetytu na strzelaniny. Sowiecki pokój dla większości był jednak spokojem, możliwością nauki, odbudowy jako takiej normalności, komunistyczna polityka wywołała też olbrzymią migrację ze wsi do miasta i otworzyła możliwości pracy dla wszystkich. W tych nowych okolicznościach grunt pod opór wojskowy coraz bardziej się osuwał. Nie bez znaczenia była też rozbudowa agentury komunistycznej praktycznie we wszystkich środowiskach. Terror zaś zrobił resztę; opór zbrojny po prowokacjach V komendy WiN-u stracił jakąkolwiek rację bytu.
Walczy się jedynie wtedy, kiedy ma to choćby najmniejszy sens powodzenia – kiedy jest nadzieja na zwycięstwo. Żołnierz to nie jest straceniec. Dzisiaj pamiętając o żołnierzach wyklętych/niezłomnych, trzeba ten wniosek na każdym kroku podkreślać!
To, że musimy pamiętać, jest rzeczą oczywistą. Dlatego ważne jest, aby spisać losy wszystkich żołnierzy polskiego podziemia antykomunistycznego. To powinien być masowy projekt. Bardzo często byli to ludzie, którzy latami żyli obok nas, ale nie opowiadali nikomu, nie chwalili się swymi czynami. – Z oczywistych powodów. Jak mówił w wywiadzie ze mną Tadeusz Kopański, aresztowany w 1949 roku i skazany na 10 lat więzienia z artykułu 86. Kodeksu karnego Wojska Polskiego, to jest: „siłą militarną obalenie ustroju Polski Ludowej i sojuszy”, oraz artykułu cztery przez jeden: broń – papiery nie ginęły! Wspominał: po wyjściu, dwa – trzy razy w roku, przed pierwszym maja, wpadali i musiałem iść na dzień, na dwa. Na komisariat albo na Siemiradzkiego na powiatówkę. Każdy dzielnicowy, który się zmieniał na posterunku, musiał mnie przekazać. Przychodził, pytał, kto zameldowany, ilu ludzi tu mieszka. (...) Ostatni raz mi porobili zdjęcia, przesłuchali, palcówkę zdjęli w 1969 na Zamojskiego. A jak byłem na przysiędze syna, w Zamościu, to przyszedł taki chorąży i powiedział, że „wszystko o mnie wiedzą”...
Wyklęci przez lata żyli w cieniu, dzisiaj z tego cienia muszą być wydobyci. Ale nie po to by robić z nich malowanych komiksowych supermanów, lecz byśmy na ich tragedii nauczyli się rozróżniać, co ważne dla narodu, i doceniać, ile warta jest polska krew.
Również po to, by zastanowić się, dlaczego w Polsce mimo wspaniałej tradycji walki terrorystycznej podczas II wojny światowej, w PRL-u nie było nowoczesnego terroryzmu – takiego jak zastosowany przez Żydów, Palestyńczyków, Basków czy IRA?
Andrzej Kumor
Zdaje się, że będziemy mieli temat na lato. Nasz piękny premier Justin Trudeau zaprosił bowiem do kraju ludzi z całego świata. Być może jest w tym jakaś idea, tylko jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach.
Po pierwsze, skoro zapraszamy wszystkich, to po co nam jakieś programy imigracyjne? Utrzymywać urzędników, których praca i tak nie ma żadnego znaczenia, bo do Kanady jedzie się taksówką na granicę z USA.
Jeśli zaś kłopot z dostaniem się do USA, no to może z Afryki via Brazylia przez Meksyk, skąd Ottawa zorganizuje jakiś przerzut. Jeśli to jest zbyt niebezpieczne, no to może na lewym paszporcie samolotem albo uprowadzonym statkiem – jak to przerobili już Tamilowie. Pomysłów jest całe mnóstwo. Nie trzeba latami wyczekiwać na list z ambasady...
Ponieważ mam w rodzinie pokolenia migracji, mogę porównać, jak to wyglądało wczoraj, a jak dzisiaj. Bo przecież Ameryka miała kiedyś zupełnie otwarte drzwi. Mój pradziadek Mikołaj Wiercimak przypłynął do USA za chlebem, jak dziesiątki tysięcy innych galicyjskich chłopów. Z archiwów Ellis Island, gdzie nowo przybyłych kierowano na kwarantannę, wynika, że miał przy sobie równowartość kilku dolarów, umiał czytać, i udawał się w okolice Detroit. Tam, w Detroit, w 1905 roku przyszła na świat moja śp. Babcia. Słowem, przebadali pradziadka, czy nie chory, klepnęli w plecy na szczęście i radź sobie młody człowieku.
Co pradziadek przywoził ze sobą na kontynent? Silną wiarę, chęć do pracy i dużo poczucia humoru, z którego ponoć słynął (tak go zapamiętała moja śp. Mama). Co dostał od nowego świata? Możliwość dobrze płatnej pracy w detroickich odlewniach i spokój. Zero pomocy państwowej. Zero zapomogi, zero opieki medycznej, zero emerytury. O to musiał zabiegać sam, płacąc własnymi pieniędzmi. Czy był zadowolony? Oczywiście! Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.
Dzisiejszy uchodźca w Kanadzie dostaje tyle – zwłaszcza jeśli ma dzieci – że w zasadzie nie musi się troszczyć o siebie. Jest niańczony przez system na koszt podatnika. A zatem pozbawia się go możliwości wykształcenia najważniejszej cechy, którą powinni mieć (i mieli) imigranci i uchodźcy – ZARADNOŚCI. To właśnie gromady zaradnych facetów, takich jak mój pradziadek, wybudowały Amerykę. Dzisiaj mamy całe grupy uchodźców i imigrantów, które uważają, że „im się należy”, a które do tego kwestionują nasz sposób życia, nasze wartości, a czasem wprost gardzą tutejszymi ludźmi, domagając się dla siebie oddzielnych reguł prawnych i według tych reguł załatwiając swoje sprawy.
Czy w obecnym imigracyjnym szaleństwie, które ogarnęło Europę, a prawdopodobnie dotyczyć będzie i nas, jest metoda? Oczywiście!
W skrócie jest to bolszewia. I nie chodzi tu o jakieś brzydkie słowa, lecz o stwierdzenie pewnego zjawiska przerobionego za tzw. rewolucji w Rosji. Otóż, klasyczny marksizm głosił, że komunizm jest nieuchronny, ponieważ wynika z determinizmu ekonomicznego – ewolucja procesów produkcji i tak do niego doprowadzi. Bolszewicy uznali jednak, że nie warto czekać – zwłaszcza w krajach tak zacofanych jak XIX-wieczna Rosja, bo skoro wiadomo, co ma być, to przy pomocy państwa proces można przyspieszyć – wystarczy propagandą klasowo uświadomić masy i wyrżnąć tych, którzy nowemu porządkowi rzucają kłody pod nogi.
Tego rodzaju myślenie widać też i u naszych dzisiejszych globalistów.
Jedni uważają, że postęp technologii, rozwój komunikacji itp., itd., i tak zrobi z nas globalną wioskę, więc wystarczy poczekać. Druga grupa twierdzi jednak, że temu procesowi należy nadać impet i go przyspieszać, zawczasu usuwając przeszkody, jaką jest przywiązanie do tradycyjnych wartości i instytucji – rodziny, narodu, religii. To wszystko opóźnia nadejście ogólnoplanetarnego szczęścia wszystkich ludzi. Mamy więc do czynienia z pewną nie do końca spisaną w jednym kajecie ideologią elit. Gdyby pozbierać do kupy poszczególne wypowiedzi, to okaże się, że jednym z głównych mechanizmów przyspieszających globalizowanie jest wymieszanie ras i kultur. Po pierwsze, dlatego, że ludzie migracji są w naturalny sposób wyrwani z dotychczasowych umocowań kulturowych i społecznych – co za tym idzie, podatni na indoktrynację nowym przekazem „jednego globalnego ponadnarodowego świata”. Po drugie, ludzie tacy wpuszczeni do społeczeństw dobrobytu siłą rzeczy będą transferować idee i część bogactwa do miejsc, z których pochodzą, przyspieszając proces transformacji. Po trzecie wreszcie, migranci doprowadzą do załamania zmurszałych struktur starych społeczeństw, które nie będą w stanie funkcjonować na dotychczasowych zasadach.
Jednym słowem, migranci stają się czynnikiem rewolucyjnym, nową „armią głodnych”, na plecach której wzejdzie jutrzenka nowego świata. To są przecież sprawdzone metody. Paryski motłoch w taki sam sposób posłużył ówczesnym wyższym stanom do obalenia arystokracji ancien regime’u.
A my wszyscy? No cóż, ofiary muszą być… Collateral damage zawsze może się zdarzyć – jakieś zamieszki, jakieś płonące Malmoe, jakieś paryskie przedmieścia w ogniu („Palę Paryż” – czyż to nie brzmi poetycko?). Na zgliszczach wyrośnie społeczeństwo „nowego typu”. Globalizacja to przede wszystkim wyrównywanie różnic, niwelowanie kontrastów. Nic tak nie wyrównuje jak otwarcie kurków naczyń połączonych. A terroryzm czy inne gwałtowności? Przecież to są zjawiska kontrolowane. Organizacje terrorystyczne bez pieniędzy, dostępu do broni i środków przekazu usychają. Jeśli więc nadal z nimi „walczymy” to widocznie czemuś służą i są potrzebne. Proszę zresztą zobaczyć, jakiej produkcji jest ich broń, czy też kto od Państwa Islamskiego kupuje ropę, i zastanowić się, dlaczego Twitter jest w stanie zablokować konto dowolnemu Ziutkowi, a ISIS nadaje pełną gębą?
A więc: Niech żyje nam związek republik swobodnych…
No bo choć króla nie ma, to ktoś sztuką królewską parać się musi. Inaczej nie mielibyśmy ciepłej wody w kranie. No nie?
Andrzej Kumor
Politycy powinni ważyć słowa – to chyba oczywiste. Nasz piękny premier federalny Justin Trudeau skrytykował niedawno politykę imigracyjną nowej administracji USA i zaprosił „uchodźców” odrzuconych przez ten kraj.
Skutek? W środku zimy ludzie z walizkami na kółkach przedzierają się przez zaspy, usiłując całymi rodzinami przekroczyć „zieloną” granicę Kanady w kilku łatwiej dostępnych miejscach.
Po drugiej stronie, pod granicę podwożą ich taksówki. Ludzie sobie odmrażają kończyny, uciekając spod strasznego trumpistowskiego reżimu Stanów Zjednoczonych. Oczywiście, nie są to żadni uchodźcy. Prawo międzynarodowe stanowi, że o azyl należy prosić w pierwszym bezpiecznym kraju. Stany Zjednoczone z pewnością są takim bezpiecznym miejscem; są to ludzie usiłujący wykorzystać kanadyjski system imigracyjny. Niestety, robią to z narażeniem życia, no bo szef kanadyjskiego rządu ich zaprosił.
Podobnie kiedyś zaprosiła „uchodźców” kanclerz Europy p. Merkel. Niezamierzony skutek zaproszenia?
W roku ubiegłym w Morzu Śródziemnym utonęło 5 tys. niedoszłych imigrantów. Na tamtych wodach pływa obecnie wiele jednostek organizacji pozarządowych pomagających tym na pontonach, co jeszcze bardziej zwiększa przepustowość całego biznesu i zachęca kolejne osoby do podejmowania ryzyka przeprawy.
Kto nas uraczył tą wędrówką ludów? Otóż, są to koneserzy chaosu – ideologiczni globaliści, uważający, że najlepszym sposobem przyspieszenia procesów ujednolicania planety jest wymieszanie ludzi.
Premier Justin Trudeau ze swoimi globalistycznymi poglądami wcale się nie kryje. We wrześniu ub. roku Trudeau stwierdził wprost: „w Kanadzie nie mamy żadnej podstawowej tożsamości, jesteśmy pierwszym państwem postnarodowym”. Skoro nie ma żadnej kanadyjskiej tożsamości – to dzisiejsze instytucje są pozbawione fundamentu, a kanadyjskie prawa możemy sobie włożyć w jakieś ciemne miejsce. Zresztą, może wzorem Libii powinniśmy wprowadzić jakąś formę klanowych regionów, może powinniśmy kraj skantonizować. Trudno pogodzić wszystkie cywilizacje świata, nie dając im wspólnego mianownika. A „mianownika” nie ma, bo nie ma żadnej fundamentalnej tożsamości kanadyjskiej?! Dziedzictwo, historia, kanon wartości zachodnioeuropejskiej cywilizacji (narzucany jeszcze nie tak dawno w krajach Trzeciego Świata) – na co to komu?
Czego to jest efekt? Prosto mówiąc, głupoty. Niedokształconym, kulturowym analfabetom łatwo zakręcić głowy na czymkolwiek. Koneserzy chaosu wiedzą jak, znają mechanizmy tego tanga. Bo przecież nie chodzi o ubóstwienie bajzlu, lecz o zbudowanie nowego świata na gruzach dotychczasowego porządku; rozmiękczenie materiału pod nową konstrukcję
Temu – oprócz promowania masowej migracji – służyć ma sieć układów handlowych, podporządkowujących prawodawstwo państw zewnętrznemu dyktatowi i pozwalających korporacjom (jak to ma miejsce na przykład w przypadku wprowadzanego w ramach CETA Investment Court System) na skarżenie rządu w przypadku dokonywania „niekorzystnych zmian” w polityce wewnętrznej – zmian „niekorzystnych” dla międzynarodowych korporacji.
Globalizacja to dzisiaj główna gra elit. Chodzi o to, czy światowe ośrodki władzy pozostaną – jak dzisiaj – na kilku osobnych „biegunach”, czy też zostaną złączone w jeden system polityczny, gospodarczy i finansowy; połączone jedną władzą ogólnoplanetarną. Proces „planetaryzacji” ludzkości jest zjawiskiem normalnym, wymuszanym przez nowe technologie. Są jednak ludzie – umownie powiedzmy pokroju George’a Sorosa – którzy uważają, że proces ten winien zostać przyspieszony i mądrze pokierowany. Przypomina to trochę sytuację bolszewików, którzy uznali, że choć komunizm jest zjawiskiem nieuchronnym i wynikającym z konieczności historycznej, to jednak można go przyspieszyć przy pomocy metod administracyjno-wojskowych. Dzisiaj też mamy tych bardziej oświeconych, którzy proces globalizacji chcą ułatwić, usuwając „przeszkody” w postaci tradycyjnych struktur władzy czy autorytetu, stąd mamy parcie na ekumenizm w religiach czy wspomniane globalne umowy handlowe. Zresztą, zgrabnie ujął to kiedyś wprost były prezydent USA w tekście dla „Washington Post”, w którym uzasadniał układ transpacyficzny TPP: „Ameryka powinna ustanawiać zasady, Ameryka powinna dyktować warunki. To inne kraje powinny działać według zasad, jakie ustanawia Ameryka i jej partnerzy, a nie odwrotnie. To właśnie pozwala nam uczynić TPP. Dlatego mój rząd ściśle pracuje z przywódcami Kongresu, aby zagwarantować międzypartyjne porozumienie dla naszego układu, zdając sobie sprawę, że im dłużej czekamy, tym trudniej będzie nam przyjąć TPP. Świat się zmienia, wraz z nim zmieniają się reguły gry, i Stany Zjednoczone, a nie Chiny, powinny je pisać. Wykorzystajmy tę okazję, przyjmijmy Trans-Pacific Partnership i nie dajmy się wystrychnąć na dudka”. Ameryka – Miasto na Wzgórzu – miała być w założeniu głównym narzędziem globalizacyjnym.
Donald Trump najwyraźniej chciałby przyhamować ten globalizacyjny eszelon, a przynajmniej ograniczyć jego koszty dla Amerykanów, napotyka więc coraz większy opór koneserów chaosu. Oni bowiem są dzisiaj dominującymi kapłanami nowej religii elit – zwłaszcza tych elit mniej widocznych. Co zatem będzie?
No przecież wiemy, co będzie.
Andrzej Kumor
Czy obywatelskie współrządzenie jest możliwe? Czy nie jest tak, że po obaleniu porządku monarchii, jedyną metodą skutecznego rządzenia stała się manipulacja?
Przecież system, który z założenia przyznaje wszystkim jednakową wagę głosu, jest skazany na statystyczną głupotę; przecież dzisiaj ludzie nie są w stanie wyrobić sobie zdania o najważniejszych sprawach, które ich dotyczą; na co dzień obracają się w matriksie, gdzie prąd bierze się z kontaktu, a mleko z supermarketu.
Sytuacja ta pogarsza się wraz z upadkiem ogólnego wykształcenia i przeniesieniem zainteresowań ludzi na trywialne sprawy cywilizacji konsumpcyjnej. Demokracja pcha tymczasem takich ludzi do urn, by oddawali głos na „swych przedstawicieli”, podczas gdy większość głosujących jest w stanie ocenić tych kandydatów jedynie według znanych sobie kryteriów „wzrostu i zarostu” – czy się dobrze prezentują, czy są przystojni, wygadani – ocena proponowanych w wyborach programów pozostaje poza zasięgiem większości. Wyborcy generalnie chcą zaś, aby „było dobrze”.
Dlatego też wybory odbywają się pod hasłami „będzie dobrze” i ci, którzy są w stanie przekonać większość, że z nimi przyszłość maluje się w różowych kolorach, dostają mandat „do rządzenia”.
Wtedy dopiero zaczynają się układać z wymogami prawdziwego świata i koteriami prawdziwej władzy, na poziomie której ustala się pole gry; rozstrzyga, kto na kogo pracuje; w jaki sposób zorganizowany jest system finansowy, na jakich surowcach energetycznych oparta zostanie produkcja dóbr konsumpcyjnych, skąd te surowce się wezmą i według czyich zasad będziemy handlować itd., itp.
Sytuacja ta w naturalny sposób prowadzi do wyodrębnienia elity zarządzającej, która w coraz mniej zawoalowany sposób manipuluje całą resztą nas, przyznając sobie przy okazji o wiele większe prawa. Pół biedy, jeśli ta elita natchniona jest obowiązkiem służby wobec innych i czuje się odpowiedzialna wobec tych „gorszych”, zwykłych ludzi. By tak było, musi wyznawać spójny system wartości, które każą jej być odpowiedzialnym przed Bogiem czy w gorszym wypadku “historią”.
Bieda, jeśli elita zostaje skorumpowana przez hedonizm i pychę władzy, kiedy zaczyna lubować się we własnym wywyższeniu, traktując pozostałych ludzi jak „masę” rządzoną przez zwierzęce odruchy. Wówczas manipulacja zaczyna ograniczać się do gry na najniższych instynktach i cały system przypomina samonapędzające się perpetuum mobile – ludzie rzeczywiście są coraz głupsi, bo elity coraz bardziej ich ogłupiają, pozorując powszechną edukację, mamiąc różnego rodzaju świecidełkami, obietnicami bez pokrycia i wyssanymi z palca uprawnieniami. Wówczas rzeczywiście nie ma co przejmować się prawdą i argumentami – rządzą klisze, które przy pomocy sterowników kultury masowej i środków przekazu wkłada się ludziom do głowy. Jeśli założymy, że do uzyskania pożądanych zachowań społecznych wystarczy zastosowanie prostych środków socjotechniki, a kolejne pokolenia dadzą się urobić do jeszcze większej plastyczności – można przestać przejmować się wyważoną argumentacją.
Nie oznacza to oczywiście, że zwykli ludzie, ich poparcie i mobilizacja przestają mieć znaczenie. Mają olbrzymie! Ale do jej uzyskania nie trzeba nikogo do niczego przekonywać na argumenty, wystarczy nakręcić głowy.
Konflikt, z którym dzisiaj mamy do czynienia w Stanach Zjednoczonych, jest konfliktem między dwiema koncepcjami elit.
Głównym projektem jest globalizacja polityczna świata pozwalająca na planetarną projekcję władzy. Liberalne elity usiłują jej dokonać (z grubsza) pod hasłami popperowego „społeczeństwa otwartego”, używając jako pasa transmisyjnego hegemonii państwa amerykańskiego – takie przynajmniej było założenie.
Hegemonia Ameryki jest jednak dzisiaj kwestionowana na wielu poziomach przede wszystkim przez elity chińskie, które, po pierwsze, nie dały się wciągnąć do tej inicjatywy, a po drugie, zaczęły realizować własny, konkurencyjny projekt globalizacyjny.
Stare amerykańskie elity władzy (70-letni pułkownicy ze stajni DIA, którzy wiedzą, ile wysiłku trzeba włożyć w swobodne pływanie lotniskowców po świecie) dostrzegły nagle, że bez konsolidacji instytucji państwa i sanacji gospodarki nie da się utrzymać wprowadzanego od zakończenia zimnej wojny pax americana; że oto zaczyna gasnąć siła głównego wehikułu globalizacji. Stąd prezydentura Donalda Trumpa – jądro władzy Mordoru postanowiło ukrócić fanaberie „młodzieżówki” wychowanej w latach 60., obawiając się, że niedługo lotniskowce zaczną mieć ciasno na oceanach.
Oczywiście liberalne elity, które do tej pory upojone sukcesem, strzelały z bata nad głową amerykańskiej chabety, zawyły z upokorzenia i rzuciły do boju posłuszne hordy środków manipulowania oraz ludzi ulicy; różnych cyników machających transparentami za pieniądze i chmary pożytecznych idiotów; młodych niedokształconych, którym udział w tym przedstawieniu zachwala się jako rewolucyjne barykady sprawiedliwego porządku. Ponieważ ludzie dorastają dzisiaj w oderwaniu od realu, takie manipulacje nie wymagają wiele wysiłku. Głupich nie sieją.
Nową sytuację można więc śmiało opisać jako przywołanie do porządku nowej elity przez starą; kulturowych globalistów i rewolucjonistów obyczajowych przez hardkorowych imperialistów, którzy odwołują się do starych zasad. Bo niezależnie od tego, jak się chce zmieniać świat, w pierwszej kolejności trzeba mieć czym to robić. Ta prosta prawda wywietrzała z głów ludzi odpowiedzialnych ostatnio za Amerykę i zachodni świat.
Andrzej Kumor
Co musi siedzieć w głowie młodego człowieka, żeby wziąć karabin i strzelać do niewinnych? Pan Bóg jeden wie.
W każdym razie, jest to sprzeczne z tradycją i wartościami, które ufundowały quebeckie społeczeństwo, czyli z katolicyzmem.
Paradoksalnie też, jeśli ktoś wierzy, że tożsamość kulturowa prowincji jest zagrożona, to właśnie tego rodzaju zbrodnie najbardziej pogłębiają inkursje obcej islamskiej kultury. Zaostrzają też policyjne monitorowanie i zaciągają pasek kagańca poprzez wszelkiego rodzaju tropienie „mowy nienawiści”. A z tym jest problem taki, że definiowanie mowy nienawiści jest uznaniowe i może dotyczyć prawdziwych sądów faktycznych. Czy twierdzenie np. ,że islam dyskryminuje kobiety, jest stwierdzeniem faktu, czy opinią negatywnie nastawiającą przeciwko tej religii? To samo pytanie dotyczy wszystkich innych politpoprawnych tematów.
Dożyliśmy czasów, kiedy policja zamyka ludzi, interpretując ich wypowiedzi. Dawniej byłoby to nie do pomyślenia; dopóki ktoś, komuś fizycznie nie wyrządził krzywdy lub personalnie nie obraził. Mamy więc koniec wolności słowa. Urząd cenzury był lepszy, bo to cenzor brał odpowiedzialność. Dzisiaj króluje strach i autocenzura.
Olbrzymi nurt debaty społecznej spychany jest w podziemia prywatnych szeptanek; zamiast dyskutować z poglądami skrajnymi, zamiast przekonywać, po prostu zamyka się ludzi.
Do czego to prowadzi? Proszę Państwa, właśnie do radykalizacji! Jeśli młody, idealistycznie nastawiony człowiek widzi wokół siebie niesprawiedliwość i zamordyzm, a do tego ma dysonans poznawczy, bo co innego słyszy, a co innego poznaje z własnego doświadczenia, to w naturalny sposób się buntuje. Niestety, ten bunt może czasem przybrać zbrodnicze formy.
Każdy socjolog społeczny powie, że do zrównoważonego funkcjonowania zróżnicowanych grup konieczne są otwarte kanały informacji i wentyle bezpieczeństwa rozładowujące konflikt. Niestety, nasi nowi bolszewicy uważają, że konflikt trzeba rozwiązać po orwellowsku, na zasadzie Wielkiego Brata, który czuwa, grozi palcem i bije w pupę. Współczesna technologia pozwala na lepszą realizację tej wizji – zastępowanie naturalnych więzów międzyludzkich sztucznymi internetowymi, pozwala śledzić każdą wypowiedź, każdą wymianę zdań między fejsbukowymi „przyjaciółmi”.
Nam, ludziom pochodzącym z krajów totalnych czy autorytarnych, gdzie rzeczą powszechną była cenzura i „dwójmyślenie” – prezentowanie na pokaz innych poglądów, niż te, które w rzeczywistości się podzielało – łatwiej jest zauważyć ten zaciskający się kanadyjski kaganiec. Notabene, co ciekawe, jak czytamy w najnowszych doniesieniach prasowych, w następstwie tragicznego zamachu na meczet, montrealskie „centrum deradykalizacyjne” otrzymało w ciągu 72 godzin aż 24 zgłoszenia. 10 z nich dotyczyło islamofobii, a cztery ekstremalnych poglądów prawicowych. Cztery przypadki skierowano na policję. Ciekawe jest w tym to, że jakoś deradykalizacja nie obejmuje skrajnych poglądów lewicowych – których dookoła mamy całe multum. Ekstrema prawicowe są „be”, a lewicowy ekstremizm „OK”? Bo na to wygląda!
No i mamy dwójmyślenie – ludzie mądrzy, którzy robią kariery w instytucjach państwowych czy wielkich korporacjach, wiedzą, że na portalach społecznościowych czy w biurze powinni rozmawiać w sposób neutralny i wyprany ze zdecydowanych przekonań. Po prostu, taka gadka szmatka. Tutaj pozwolę sobie doradzić właściwe zachowanie, przytaczając stary dowcip o agitacji propagandowej wśród górali we wczesnych latach 50. ubiegłego wieku, kiedy to zgodnie z zaleceniami, pan agitator upatrzył sobie starszego bacę, który miał „we wiosce poważanie”, i zaczął przyciskać do muru pytaniami w rodzaju: „A wy, baco, co sądzicie o kolektywizacji?”. Na co góral, że „w tym względzie to on ma te same poglądy co towarzysz Ochab”. „A co myślicie o przyjaźni polsko-radzieckiej?”. Baca: „No, to samo co towarzysz Bierut”. „A o kułakach?” – dopytuje agitator. Góral znów wymienia kolejne nazwisko. Agitator coraz bardziej poirytowany pyta w końcu: „Baco, a wy macie jakieś własne poglądy?”. Na co baca: „Mom, ale je potempiom”.
Najlepszym sposobem „deradykalizacji” jest debata; możliwość otwartego mówienia o wszystkim, co leży na wątrobie. Jeśli coraz więcej poglądów zwalczamy metodami administracyjnymi, nie dziwmy się, że dla ludzie młodych, wchodzących w życie, naturalnie kontestujących zastany porządek, nabierają one przez to dodatkowych kolorów i stają się bardziej atrakcyjne. Tymczasem paradoksalnie tragiczna postać młodziutkiego Alexandre’a Bissonnette’a stanie się narzędziem dalszej islamizacji tej najbardziej „narodowej” kanadyjskiej prowincji. Przestrzeń realnej polityki wykorzystuje tego rodzaju wypadki w sposób przeciwny do zamierzonego. C’est la vie. Zamachowcy to głupi ludzie.
***
Nie wiem, dlaczego tyle czasu poświęciło się w polskich mediach ostatecznemu uznaniu, „że Bolek, to Bolek”? Sprawę przewałkowano przez te wszystkie minione lata na 50 różnych możliwości. Naprawdę tak trudno jest uwierzyć, że tzw. transformacja to nie był spontan?! Naprawdę tak trudno jest dostrzec, jak ładnie prowadzono za rękę tzw. opozycję demokratyczną; trudno uznać, że kilkaset tysięcy Polaków aktywnych w różnych dziedzinach było donosicielami tajnej policji i przy ich pomocy realizowano rozpisane scenariusze? Jeśli ktoś chce żyć i umrzeć w la-la-land, no to niech teraz łamie ręce nad donosicielstwem Lecha Wałęsy.
Polską transformację robili wojskowi – wywiad i kontrwywiad. To był główny motor napędowy posiadający również zagraniczne geopolityczne przełożenie.
Po co? No chyba widać po co? Kto ma dzisiaj polską gospodarkę; jakie są korzenie polskich spółdzielni funkcjonujących pod nazwiskami różnych miliarderów? Tymczasem nadal różni polscy gołodupcy, których ta „wojskowa” transformacja przemieliła i wypluła oszołomionych na głodowe emerytury, chwalą się, jak to obalali władzę, strajkowali i zmieniali rzeczywistość. Czy tak trudno jest zauważyć, że ludzie pokroju Wałęsy chodzący na sznurkach wojskówki zrobili was wszystkich w konia? Po tylu latach wypada przestać żyć złudzeniami i zauważyć rzeczywistość; zobaczyć, jak to się wszystko pięknie udało. „Chcieliście Polski no to ją macie, Skumbrie w tomacie śledź”, że zakończę klasyką z 36 roku:
Chce pan naprawić błędy systemu?
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Był tu już taki dziesięć lat temu.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło.
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie_
Krew się polała, a potem wyschło.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
(...)
Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie!
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Chcieliście Polski, no to ją macie!
(skumbrie w tomacie pstrąg).
Andrzej Kumor
TW „Maria”, czyli dlaczego archiwa IPN powinny być otwarte
Napisał Andrzej Kumor
Pisałem już o tym wielokrotnie, że PRL powinna oddzielać gruba kreska jawności. Nie da się we wszystkim zrobić opcji zerowej, ale w przypadku dokumentów wytworzonych przez peerelowskie służby specjalne powinna obowiązywać zasada podobna do tej, jaką przyjęto w pracach niemieckiego Instytutu Gaucka – otwartego dostępu dla wszystkich.
W przeciwnym wypadku zawsze będzie istniała pokusa wykorzystania tej wiedzy do różnych nacisków, szantaży i wymuszeń – pół biedy, jeśli tylko dlatego, że kogoś nie lubimy czy chcemy zaszkodzić.
Jak informowaliśmy, bardzo skromnymi środkami prowadzimy w archiwach IPN program „Polonia i jej korzenie”. Publikowaliśmy już raporty agenta „Freda” z Ottawy – niebawem dalsza ich część.
Przy okazji naszych „kanadyjskich” kwerend uzyskaliśmy teczkę tajnego współpracownika kontrwywiadu o pseudonimie „Maria”, dotyczącą p. Małgorzaty Marii Pogorzelskiej-Bonikowskiej, nauczyciela akademickiego w Instytucie Anglistyki UW, zarejestrowanej pod numerem 81507. Teczka, której klauzulę tajności zniesiono 20.10.2012 roku, obejmuje m.in. kwestionariusz, zobowiązanie do współpracy, kilka raportów oraz notatki służbowe prowadzącego „Marię” ubeka, młodszego chorążego Zbigniewa Marciniaka z wydziału II Departamentu II MSW. Z dokumentów tych wynika, że Maria, wskazana do pozyskania ze względu na bliskie kontakty z pracownikami British Council w Warszawie, miała być wykorzystana do cyt. „Rozpoznania cudzoziemców zatrudnionych w Uniwersytecie Warszawskim i British Council w W-wie oraz obywateli polskich będących w naszym zainteresowaniu”.
Okazało się jednak, że po pozyskaniu, TW „Maria” udzielała informacji niechętnie, ogólnikowo, a ostatecznie po powrocie z Wielkiej Brytanii postanowiła zerwać kontakty z MSW. Tak przynajmniej wynika z notatki złożonej w teczce w 1986 roku. Kontrwywiad, który pilotował wyjazd „Marii” na stypendium do Wielkiej Brytanii, nadzorując kwestie wydania paszportu, nie był zadowolony z uzyskanych informacji. Sama TW była zaś przez ubeka straszona, gdy stwierdziła, że decyzję o współpracy podjęła zbyt pochopnie i chce ją zerwać, jednak – jak raportuje chor. Marciniak – po jego „ostrej reprymendzie zmieniła swoje stanowisko w stosunku do naszej służby i wyraziła zgodę na odbycie następnego spotkania”.
Cóż, historia – pewnie jak wiele innych – charakterystyczna dla tamtych czasów. Gdyby był wolny dostęp, każdy, czytając te dokumenty, mógłby wyrobić sobie zdanie o znanej w kanadyjskim środowisku polonijnym dziennikarce i działaczce, tym bardziej że jej nazwisko figurowało na tzw. liście Wildsteina.
Czy byli gorsi – oczywiście, że tak! Czy środowisko polonijne było rozpracowywane – ba, to jest dopiero kosmos kombinacji operacyjnych! Tylko że te naprawdę interesujące informacje jeszcze nie są zwolnione z klauzuli tajności – na razie nawet w ujawnianych dokumentach zbioru zastrzeżonego są tylko tytuły. Peerelowski wywiad działał bowiem w Kanadzie pełną gębą, zakładając lub pomagając zakładać – dofinansować – firmy polonijne, prowadząc rozległe interesy finansowe i kontrolując agenturę w organizacjach polonijnych. Im więcej tej historii poznamy, tym więcej będziemy wiedzieć o prawdziwych powodach środowiskowych konfliktów, tym więcej będzie wiadomo, dlaczego polonijne organizacje pozbawione są większego znaczenia i nie były w stanie stworzyć polskiego lobby.
Pani Pogorzelskiej-Bonikowskiej zaś wypada pogratulować odwagi zerwania współpracy z MSW; w 1985 roku powiedzieć „nie” ubekowi wciąż dużo znaczyło. W najbliższym numerze „Gońca” opublikujemy dokumenty z typowania „Marii” na TW – pokazują bowiem metody działania resortu.
Donald Trump został dzisiaj 45. prezydentem USA. Wysłuchałem przemówienia inauguracyjnego - dobre. Wszystkie elementy "by the book". Potwierdza się teza: oldboys to the rescue. Wygląda, że podział jaki ukształtował się w ostatnich dekadach - ten najistotniejszy rów mariański elit Zachodu przebiega między obozem globalistów, którzy zaprzęgli Stany Zjednoczone w rydwan, którym chcą zglobalizować świat według libertyńskich zasad (przy czym gotowi są je zajeździć niczym starą chabetę), a obozem patriotów, którzy nawiązują do "błyszczącego miasta na wzgórzu" - "uznajemy wielość i różnorodność bo i tak jesteśmy najwięksi, nasze idee są najlepsze,inni będą nam zazdrościć i brać z nas przykład".
Globaliści przegrali z "patriotami", bo poszli za szybko i na chama, bez oglądania się na koszty.
Mimo, że w przemówieniu nie padło słowo Chiny, to czuć je było w powietrzu, gdy prezydent mówił o utracie miejsc pracy na rzecz innych krajów. Mamy więc nowy etap; etap, w którym Stany Zjednoczone bynajmniej nie rezygnują z hegemonii, będą jej jednak bronić w bardziej tradycyjny sposób, jak robiły to za zimnej wojny, przede wszystkim zaś zrezygnują demoliberalnego kulturkampfu, jaki globaliści chcieli narzucać wszystkiemu dookoła.
Jak już to wielokrotnie pisałem, otwarcie Ameryki na Chiny, miało w założeniu ostatecznie stworzyć warunki dokooptowania tamtych elit to jednego światowego obozu - tak, żeby wszyscy mogli się spotykać w Bilderbergu…
Program takiej inkorporacji sprawdził się w przypadku elit komunistycznych - nawet moskiewskich, do momentu sanacji podjętej przez narodowców z zakonu KGB. Ekipa Putina dokonała odnowy stwierdziwszy, że jak tak dalej pójdzie, to Rosja straci imperialny status rozebrana przez mniej lub bardziej nierosyjskich oligarchów.
Do podobnych "sanacyjnych" wniosków doszła część elity, której frontmanem jest Trump; że jak tak dalej pójdzie to USA siądą na zadku i implodują. Do lamusa odchodzą więc zawołania że kapitał nie ma narodowości, zastępuje je hasło "kupuj amerykańskie", "zatrudniaj Amerykanina".
Co z tego wynika, dla nas w Kanadzie? Na razie bieda, bo nie ma u nas komu rozmawiać z amerykańskim Odnowicielem. Nasz premier z pewnością jest ładniejszy, ale na tym kończy się możliwość porównywania.
Co z tego wynika dla Polski? Cóż to złożony problem. najpierw wypadałoby bowiem zidentyfikować głównych graczy nadwiślańskich i ustalić swobodę ich ruchów - ale o tym innym razem.
Instytut Frasera czarno na białym pokazał w swym najnowszym raporcie, że daliśmy się zrobić rządzącym liberałom w bambuko, i ich program „czystej” energii będzie kosztował nas wszystkich nie tylko bajońskie sumy przy kasie za prąd, ale przede wszystkim utratę miejsc pracy i dalsze pogorszenie konkurencyjności ontaryjskiej gospodarki.
W zamian zaś nie otrzymaliśmy nic, nawet rzekomych oszczędności w opiece medycznej związanych z poprawą jakości powietrza. Dzieje się tak m.in. dlatego, że rządzą nami politycznie poprawni agitatorzy, a nie ludzie roztropni, mądrzy i wykształceni. Nawiasem mówiąc, słuchałem niedawno w radiu debaty na temat energii, podczas której okazało się, że pan ekspert z finansowanej przez podatnika instytucji do spraw czystej energii nie wiedział, co to takiego skruber. Myślał, że chodzi o filtry na kominach elektrowni.
Chodzi mianowicie o zawarte we wspomnianym raporcie Instytutu Frasera informacje na temat zawartości mikrocząstek – czyli pyłu w powietrzu. Autorzy raportu mówią, że zamykanie elektrowni węglowych jest bez sensu, bo a) produkują prąd bardzo tanio, i b) da się je „wyczyścić”, między innymi poprzez zastosowanie skruberów w spalinach. Radiowy ekspert dowodził, że wyłapywanie pyłu to nie wszystko, bo elektrownie emitują gazy, które następnie w atmosferze uczestniczą w tworzeniu mikrocząstek, jakie wdychamy. Problem w tym, że skrubery służą właśnie do wyłapywania gazów, a to dzięki stosowaniu różnego rodzaju zraszaczy wtryskujących płyny reagujące chemicznie z gazem. W latach 80. projekt pilotażowy na ten temat prowadziła w nieistniejącej elektrowni Lakeview w Mississaudze grupa polskich inżynierów pod kierunkiem inż. Bogdana Prażmowskiego. Pozwolono im na jednym bloku energetycznym podpiąć swój skruber, by móc oceniać skuteczność wyłapywania CO2. Polacy chcieli produkować z uzyskiwanego w ten sposób „błotka” nawozy sztuczne. Wyniki były rewelacyjne. Mimo to państwowy operator zakładów nie zainteresował się projektem. Prawdopodobnie już wtedy wiadomo było, że elektrownia jest do kasacji – psuła widok, a na nadbrzeżne grunty ostrzyli sobie zęby deweloperzy – jedni z głównych dobrodziejów naszych radnych i polityków prowincyjnych.
W ten sposób elektrownia, która przy odrobinie inwestycji mogła zacząć pracować w trybie zero emisji, poszła do piachu, hucznie wysadzona w powietrze na oczach rozweselonej gawiedzi. Później zaś rządzący liberałowie wyrzucili do błota ponad miliard naszych dolarów na nieudaną próbę budowy i relokację nieukończonych inwestycji dwóch elektrowni gazowych w Mississaudze i Oakville. My wszyscy na to patrzymy i kiwamy głowami. Zachowujemy się jak pasażerowie autobusu, którzy wolą patrzeć w bok na ładne widoczki przez okna, mimo że z przodu trwa balanga, a upalony trawą kierowca nie za bardzo zdaje sobie sprawę, dokąd jedzie.
Zatem przyjemnej jazdy – i radzę zapiąć pasy, bo przygoda dopiero się zaczyna.
Andrzej Kumor
Na szybko: Daję tam, gdzie wiem kto stoi za puszką
Napisał Andrzej Kumor
Powiedzmy, że sprawa "Orkiestry" Owsiaka nie budzi we mnie emocji. Nie płacę na Orkiestrę podobnie jak nie płacę na United Way czy Sick Kids Foundation (od kiedy była tam księgową koleżanka żony, a CEO dostał odprawę w wysokości 2,7 mln dol).
Jak doniósł kiedyś Globe and Mail większość szefów wielkich organizacji charytatywnych w Kanadzie zarabia powyżej 200 tys. rocznie plus bonusy. Szefowa amerykańskiej United Way wyciąga ok 800 tys. USD rocznie. - Ze składek i dotacji korporacyjnych. W zasadzie większość pieniędzy pochodzi od korporacji, które po pierwsze, zyskują odpis podatkowy - więc zmniejszają kwotę, którą i tak zjadłby im fiskus, a po drugie mają darmową reklamę i za bycie "good corporate citizen".
Oczywiście, że pieniędzy do grobu nie zabieramy i każdy z nas powinien pomagać - na tym polega cywilizacja, na tym polega kultura pieniądza. Powinniśmy też tak płacić, by nasze pieniądze raczej czyniły dobrze, niż gorzej, a zatem powinniśmy je dawać z troską, a nie na "odpieprz się", kupując sobie spokojne sumienie stwierdzeniem, że no "przecież dałem".
To jakie tam kupony odcina Owsiak od Orkiestry - pokazał Matka Kurka. Oczywiście, można uznawać, że podobnie jak wspomniani dyrektorzy Owsiak jest specjalistą wysokiej klasy i mu się należy. Dla mnie ważne jest co innego; że w jego Orkiestrze jest dużo dziegciu - no bo mamy finansowany z tej kasy Przystanek Woodstock ładnie kanalizujący młodzieżową kontestację w systemowe ramy, a ostatnio poparcie dla marszu czarnych wieszaków czy parasolek.
Jest "wolność i demokracja", a zatem - jego Owsiaka sprawa komu daje i kogo wspiera - natomiast ja mu marnego dolara nie dam - wolę wrzucić do kubka po kawie, narkomanowi na skrzyżowaniu. Ten - jak obiecuje - przynajmniej się za mnie pomodli. Ja za niego też - być może kupi sobie jednak coś do jedzenia.
I proszę mi nie podtykać pod nos obrazków ludzkiej biedy, którą moja dotacja miałaby pomniejszyć - tak to robią tutejsi eksperci od charytatywnego chwytania za serce. Wolę dawać do ręki tam, gdzie znam ludzi, gdzie wiem, kto stoi za tą puszką.
Każdy ma swój rozum, każdy ma sumienie, najważniejsze - pomagać!
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…