10 stycznia
Jak co miesiąc tego dnia była w katedrze w stolicy msza za ofiary Smoleńska i choć pogoda była pod psem, niewiele mniej osób na nią przyszło. Pod katedrą jakaś pani rozdawała ulotki zachęcające do przyjmowania komunii na klęcząco, co podobnie jak przyjmowania JEJ tylko do ust, NIE na rękę jest dowodem należytego szacunku do Pana Jezusa. Do tego nie potrzeba żadnej wysokiej decyzji episkopatu, a tylko dobra wola wiernego, który komunię przyjmuje. Inna pani protestowała, że pod kościołem handluję mymi książkami o stosunkach polsko-żydowskich, ale o dziwo nie protestowała, że robią to tego dnia aż trzy inne osoby. Więc kto to był? Po mszy uformował się pochód i pomaszerowaliśmy ze śpiewem pod Pałac Namiestnikowski, czyli siedzibę imć Komorowskiego na Krakowskim Przedmieściu.
Niezły numer
Gdy tylko wracam z Polski, wiozę na Białoruś moc prasy, zwykle "Przyjaciółkę", "Niedzielę" czy pismo Wołomińskiej Unii Kredytowej "Dobry Znak" i rozdaję w kościele po mszy w Mińsku. Ostatnio gdy zapakowałem się do niewygodnego wagonu, jadąc do Warszawy, podszedł do mnie młodzian z sąsiedniego przedziału i przywitał się. Nic w tym specjalnego, bo stale spotykam ludzi, których gdzieś poznałem lub którzy po prostu mnie rozpoznają. Ale w tym przypadku sprawa okazała się niecodzienna. Kilka tygodni temu dostał w kościele ode mnie jakieś pismo. Była tam kartka reklamowa i po zdrapaniu zasłoniętych napisów okazało się, że wygrał TV i właśnie jechał go odebrać.
Aberracja Unii
Jest niezła książka redaktora Tomasza Sommera pt. "Absurdy Unii Europejskiej", gdzie opisuje on np., że dopuszczenie do sprzedaży na terenie Unii owoców kiwi uzależnione jest nie od ich smaku, a od ich obwodów. Jeśli obwód jest o 4 mm większy, to nie wolno ich tam sprzedawać.
Ostatnio klnę, nie tylko ja, UE za zmuszenie kolei białoruskich do wprowadzenia na trasie Mińsk-Warszawa wagonów "europejskich", czyli węższych niż szersze "ruskie". Jedzie się w nich dużo gorzej, a przecież perony i tory od polskiej granicy do Magdeburga, gdzie kończyła się sowiecka strefa okupacyjna, są przystosowane do szerokości wagonów "ruskich".
Unia mogła zrobić coś mądrzejszego, zmusić koleje białoruskie do wprowadzenia wózków pod wagonami, które przy prędkości 15 km/h rozszerzają lub zwężają rozstaw kół na tych wózkach i wagonów nie trzeba na granicy z Białorusią podnosić i zmieniać wózków. To skróciłoby podróż do Mińska o dwie godziny. Niestety tego nie zrobiono, bo biurokratom w Brukseli nie zależało na wygodzie pasażerów.
Cisza przed burzą
Dziwnie mało "Nasz Dziennik" i TV Trwam piszą o przyznaniu tej telewizji miejsca na multipleksie. Z jednej strony, oznacza to, że jakieś obietnice ojciec Rydzyk dostał, a z drugiej strony, że szykuje się, by z wiosną pójść do szturmu, bo słusznie uważa, że więcej ludzi wyjdzie na ulice, gdy będzie cieplej.
Proporcje
Robiłem porządek w książkach i część dałem znajomemu antykwariatowi. Przy okazji wpadła mi w rękę książka o Katyniu. Wydano ich z 20, jeśli nie więcej, i stale się ten temat wałkuje. Niewątpliwie to była wielka
polska strata, ale pytam, gdzie są książki o polskich sukcesach? Nie widziałem książki o wielkim polskim inżynierze Kierbedziu, który na terenie Rosji carskiej w XIX wieku pobudował 49, tak 49, mostów. Kto wie, że na terenie Ameryki Południowej działało kilkunastu wybitnych polskich inżynierów, jak Domeyko czy Malinowski, który zbudował najwyżej położoną linię kolejową na świecie. Kto pisze w Polsce o Gzowskim, Sędzimirze czy Modrzejewskim, którzy byli w XIX największymi budowniczymi mostów w USA? Kto z młodszych czytelników wie, że w czasie okupacji polscy inżynierowie w Warszawie zaprojektowali ciężarówkę STAR, która była konstrukcyjnie na poziomie światowym, a potem była podstawą polskiego transportu drogowego? Czy książki o nich byłyby mniej poczytne niż książki o Katyniu?
Kolejny sygnał
Mówił mi taksówkarz, że jeszcze dwa lata temu, by zarejestrować samochód, trzeba było w stolicy stracić kilka godzin w kolejce, a tydzień temu, gdy tam był, czekało słownie dwoje ludzi. Ludzie nie rejestrują nowych aut, więc świadczy to, że jest w kraju bryndza.
A jak w Kanadzie?
W tygodniku "Najwyższy Czas" ukazał się tekst pana Pawła Lepkowskiego, gdzie roi się od ciekawych informacji. Pisze, że choć "czarni" w USA stanowią 18 proc. obywateli, to w więzieniach federalnych stanowią aż 62 proc. W "poprawnej" Kanadzie niestety takich danych się nie podaje, a podejrzewam, że jest nie lepiej. Moc morderstw dokonywanych jest "gołymi rękami", nie mówiąc już o tych, do których służą noże kuchenne, siekiery czy podobne narzędzia. Większość morderstw dokonywana jest przy użyciu "nielegalnie" posiadanej broni i mniej jest morderstw z jej użyciem w tych miastach, gdzie nie ma zakazu posiadania broni krótkiej, czyli pistoletów, niż w miastach, gdzie są takie zakazy.
W USA co najmniej 100 milionów obywateli ma broń i gdy było słychać ostatnio o różnych projektach zakazu jej posiadania, moc ludzi ją kupiło. Więc czy imć Obama jest tak głupi, że nie zdaje sobie sprawy z tego, że obywatele staną okoniem? Będą bronić drugiej poprawki do konstytucji, która zabrania rządowi zakazywania obywatelom posiadania broni palnej.
Kto rządzi Francją
Paryski korespondent "Najwyższego Czasu" pisze ostatnio o tym, że po wyborach prezydenta zwiększyła się liczba masonów we władzach. Co najmniej połowa ministrów jest w tej tajnej organizacji, która w sumie posiada do 200 tys. członków, a ci stoją na wysokich stanowiskach w polityce, gospodarce, sądownictwie i wojsku.
Aleksander graf Pruszyński
Mińsk/Warszawa
Jeszcze nie przebrzmiały echa Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, która 13 stycznia zbierała pieniądze nie tylko na chore dzieci, ale również – na zagadkowe "zestawy geriatryczne" dla schorowanych starców – a już nadszedł XVI Dzień Judaizmu, z dwuznacznym hasłem: "Ja jestem Józef, wasz brat".
Echa Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zabrzmiały w tym roku szczególnie głęboko i też wieloznacznie, ponieważ "Jurek Owsiak", jakby wyczuwając szóstym zmysłem troski i niepokoje pana ministra Rostowskiego, które są przecież tylko refleksem trosk i niepokojów naszych bezpieczniackich okupantów, którzy z kolei wychodzą naprzeciw zaniepokojeniu finansowych grandziarzy, spodziewających się w bieżącym roku wyciągnąć z naszego nieszczęśliwego kraju 50 mld zł tytułem "obsługi długu publicznego" – więc "Jurek Owsiak" przetestował opinię publiczną na okoliczność legalizacji eutanazji. Ponieważ dlaczegoś nikt – oczywiście poza "Gazetą Wyborczą", a zwłaszcza panią red. Wiśniewską z najweselszego w tym dzienniku działu religijnego, której eutanazja podstarzałych i schorowanych przedstawicieli naszego mniej wartościowego narodu tubylczego najwyraźniej się podoba – nie wykazał entuzjazmu, "Jurek Owsiak" werbalnie z pomysłu się wycofał, wyjaśniając, że został "źle zrozumiany" – ale ze zbiórki na zagadkowe w tej sytuacji "zestawy geriatryczne" już wycofać się nie chciał, a może nawet i chciał, tylko już nie mógł? W tej sytuacji doszło do niesłychanego aktu obrazy, jakiego wobec "Jurka Owsiaka" dopuścił się pan red. Terlikowski, oświadczając, że jest on – tzn. "Jurek Owsiak", tym bardziej niebezpieczny, im więcej dobra przynosi jego akcja. Obrazę tę bardzo boleśnie przeżył przewielebny ksiądz Kazimierz Sowa, dyrektorujący kanałowi religijnemu w TVN, któremu nie mogło pomieścić się w głowie, że wobec "Jurka Owsiaka", który jest "dobrym człowiekiem", można było dopuścić się takiej zelżywości. Nie przypominam sobie, by przewielebny ks. Sowa reagował tak energicznie na obrazę Pana Boga – ale nietrudno się domyślić, że są osoby ważniejsze i mniej ważne i że "Jurek Owsiak" oczywiście plasuje się na czele tej pierwszej kategorii.
Więc chociaż legalizacja eutanazji czeka nas dopiero w przyszłości, to nieubłagana konieczność zmusza rząd premiera Tuska do gorączkowego poszukiwania pieniędzy. Wiadomo bowiem, że trwanie rządu zależy od tego, czy potrafi zadowolić zarówno naszych bezpieczniackich okupantów, jak i finansowych grandziarzy, dzięki którym podtrzymuje on iluzję płynności finansowej naszego państwa.
Toteż nie budzi niczyjego zdziwienia przekazanie spółce PLL "LOT" pierwszej transzy miliardowej dotacji, dzięki której pasożytująca na tej spółce soldateska znowu będzie miała za co wypić i zakąsić – ani nawet tworzenie spółki "Inwestycje Polskie", na którą będą musiały złożyć się wszystkie spółki z udziałem Skarbu Państwa, by mogła ona "w imieniu rządu" inwestować. Jestem pewien, że najpierw zainwestuje w siebie, bo nie ma nic ważniejszego nad "kapitał ludzki", zwłaszcza w postaci "kadr", co to "decydują o wszystkim".
Żeby jeszcze koniunktury były lepsze, a tu akurat odwrotnie; kryzys ante portas i chociaż w swoim słynnym expose premier Tusk odgrażał się, że zatrzyma go własną piersią, to przecież nie można wykluczyć, że perfidny kryzys prześliźnie mu się między nogami i objawi się w całej swojej straszliwej postaci.
Na wszelki tedy wypadek minister Nowak od infrastruktury stawia jeden przy drugim fotoradary, z których spodziewa się uzyskać co najmniej półtora miliarda złotych, zaś za przekroczenie szybkości głosi srogie kary aż do konfiskaty prawa jazdy włącznie. Ponieważ na brak pieniędzy cierpią też samorządy terytorialne, to tylko patrzeć, jak jedynym środkiem uchronienia się przed karą będzie pchanie samochodu w terenie zabudowanym.
Ale kierowcy nie są jedyną grupą społeczną, którą nasi bezpieczniaccy okupanci zamierzają rękoma rządu obrabować. Drugą prześladowaną grupą są oczywiście przedsiębiorcy, wobec których rząd zapowiedział zlikwidowanie "szarej strefy". Warto przypomnieć, że według szacunków Głównego Urzędu Statystycznego, w "szarej strefie" powstaje około 30 procent produktu krajowego brutto, a więc tego, co w Polsce zostało wyprodukowane i sprzedane. To właśnie dzięki "szarej strefie", wbrew wysiłkom kolejnych rządów, gospodarka polska jako tako funkcjonuje, dostarczając naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu ekonomicznych podstaw egzystencji. Mam nadzieję, że likwidacja "szarej strefy" rządowi się nie uda, bo gdyby się udała, to skutki takiej operacji musiałyby być podobne do skutków strajku włoskiego, kiedy to przedsiębiorstwo staje. Być może gospodarka by nie ustała, bo pamiętamy, że podczas "nazistowskiej" okupacji, w Generalnym Gubernatorstwie za samowolne zabicie świni groziła kara śmierci – ale przecież kto był na wolności, to rąbankę jadł i nawet Niem... to naczy pardon – oczywiście nawet "naziści" też z tych możliwości korzystali. Ale co się nasi okupanci narabują, to się narabują – podobnie jak "naziści" w Dęblinie, który z tej racji szmuglerzy ("spod serca kap, kap, słonina i schab, a z boku dwa balerony") nazwali "Gołocinem".
W tej sytuacji hasło tegorocznego Dnia Judaizmu: "jestem Józef, wasz brat", nabiera niepokojącej wieloznaczności. Chodzi oczywiście o dokonania wspomnianego Józefa na stanowisku pierwszego ministra faraona. Pod pretekstem zapobieżenia kryzysowi realizował on kilka polityk interwencyjnych jednocześnie: ustanowił dodatkowy, 20-procentowy podatek zbożowy w naturze, co nie tylko spowodowało rozrost biurokracji w postaci armii "pisarzy", ale wymagało też podjęcia kolejnej interwencji w postaci budowy magazynów na skonfiskowane zboże i koszar dla żołnierzy, którzy tych magazynów pilnowali. To z kolei wymagało odciągnięcia z rolnictwa na place budowy zarówno robotników, jak i zwierząt pociągowych. Ta polityka doprowadziła w ciągu zaledwie 7 lat do upadku rolnictwa i klęski głodu. Wówczas perfidny Józef, wykorzystując przymusowe położenie ludności, zaczął sprzedawać zboże uprzednio skonfiskowane jako podatek. Ceny prawdopodobnie były wyśrubowane, bo czytamy, że już po roku zgromadził dla faraona "wszystkie pieniądze", jakie były "w ziemi egipskiej". W ciągu następnych lat za sprzedane zboże przejął inwentarz żywy i martwy, ziemię, a w końcu – uczynił z chłopów niewolników państwowych, którym wspomniany, 20-procentowy podatek w naturze utrzymał.
Na wspomnienie tego pierwszego w literaturze światowej opisu utworzenia kołchozów przez sprytnego i bezwzględnego grandziarza, cytowanie jego syrenich umizgów z okazji Dnia Judaizmu nie może nie wzbudzać zaniepokojenia naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, tym bardziej że utworzony w początkach roku 2011 zespół HEART, którego celem jest "odzyskanie mienia żydowskiego w Europie Środkowej", ani na chwilę nie zaprzestał działalności.
Być może że w przeczuciu rozmaitych nieuchronności dziwnie osobliwa trzódka posła Janusza Palikota złożyła była do niezawisłego sądu powództwo o nakazanie usunięcia krzyża ze ściany sali plenarnej Sejmu. Jednak niezawisłemu sądowi ani w głowie było wyręczać mocnych w gębie cienkich Bolków, którzy nie mając odwagi na stworzenie faktów dokonanych, próbowali wykorzystać go w charakterze ślepego instrumentum. Nie tylko nie nakazał usunięcia krzyża, ale w uzasadnieniu sarkastycznie zauważył, że w przypadku osób o ukształtowanym światopoglądzie nie może być mowy o żadnym deprymującym działaniu widoku krzyża. Tymczasem tak właśnie uzasadniał owo żądanie któryś z uczestników dziwnie osobliwej trzódki; albo poseł Rozenek, albo poseł Ryfiński – bo ci dwaj akurat nie epatują żadnymi seksualnymi zboczeniami, tylko awersją do Pana Boga.
W związku z wyrokiem niezawisłego sądu pojawiły się nawet fałszywe pogłoski, że dziwnie osobliwa trzódka posła Palikota będzie teraz domagała się przebudowy wszystkich skrzyżowań w kształcie krzyża – by przybrały one albo kształt gwiazdy pięcioramiennej, albo jeszcze lepiej – sześcioramiennej. Z uwagi na prawdopodobne koszty takiej operacji w skali kraju, legalizacja eutanazji, na którą "Jurek Owsiak" właśnie testował opinię publiczną, objawi się w postaci nieubłaganej konieczności.
Stanisław Michalkiewicz
Warszawa
Można mnożyć mniej lub bardziej rozbudowane i szczegółowe programy polityczne i gospodarcze. Nie mam do takiej pracy zespołu fachowych ludzi do pomocy. I nie jest to konieczne na obecnym etapie dla planowania strategii rozwoju Polski. Konieczne jest tylko spełnienie dwóch strategicznych warunków, aby stworzyć mocne podstawowy do odbudowy i rozwoju kraju. Pierwszym warunkiem jest poszanowanie praw obywatelskich, a drugim warunkiem uniemożliwienie wszelkich grabieżczych praktyk. Te dwa warunki sformułował jeden z moich ulubionych ekonomistów, Amerykanin norweskiego pochodzenia, prof. Mancur Olson (1932–1998). Jego ostatnia książka – "Władza i dobrobyt – bez komunistycznej i kapitalistycznej dyktatury", pogłębiła moje przekonanie, że Polska może być silna i wolna. Że mimo trudnej sytuacji gospodarczej, jest możliwość zejścia z drogi klęski na drogę dobrobytu.
Jeśli te dwa warunki są stale spełniane, to ludzie sami sobie wypracują dobrobyt. Te dwa warunki wystarczą, by zapewnić, iż Polska nie będzie tylko rynkiem zbytu dla produktów i usług z zagranicy, i rynkiem rodzimej taniej siły roboczej. Będzie mieć pełny zakres rynków, w tym rynki kapitałowe, które przyciągną produktywne i innowacyjne inwestycje zagraniczne. Tylko wtedy Polska będzie miała możliwości, aby stać się krajem, który ma szanse na rozwój gospodarczy i dobrobyt swoich obywateli.
Najważniejszym warunkiem jest to, że jak powietrze i słońce, potrzebna jest wolność. Wolność działania i przeciwstawienie się drapieżnym praktykom grup mniejszościowych w kraju i drapieżnym praktykom grup kapitałowych oraz politycznych z zagranicy. Te drapieżne praktyki krajowe to przede wszystkim rodzime sitwy układów postkomunistycznych, monopole grup zawodowych (komornicy, notariusze, adwokaci), sitwy grupy władzy sądowniczej i prokuratorskiej, lokalne i regionalne kliki władzy partyjnej, resortowe i instytucjonalne sitwy polityczne i biurokratyczne, od urzędów skarbowych i zusowskich poczynając, czy też wreszcie wspomagana przez swoich ziomków z zagranicy mała żydowska grupa władzy medialnej i politycznej. Ta ostatnia grupa jest najbardziej szkodliwa, ponieważ ona już umocniła instytucjonalnie swoją władzę w Polsce. Zagraniczne praktyki grabieżcze wynikają zasadniczo z warunków, jakie są im stwarzane przez rodzime skorumpowane i skolonizowane umysłowo pseudoelity władzy.
Młody ekonomista Mancur Olson w podróży do Europy w 1950 roku zadał sobie pytanie, dlaczego wtedy kwitł rozwój podbitych Niemiec, a zwycięską Anglię gnębił gospodarczy zastój. Na to pytanie odpowiedział dopiero w 1982 roku w swojej książce "Wzlot i upadek narodów". Otóż M. Olson odkrył, że w każdym ludzkim społeczeństwie w miarę upływu czasu zaściankowe kartele oraz lobbyści rosną w siłę i zaczynają wysysać ekonomiczny wigor kraju. Wojna czy też zamieszki społeczne burzą te mafijne układy. Tak się stało przez wojnę w Niemczech i Japonii, a w Chinach przez rewolucję. Ale w Anglii, choć podupadłej przez wojnę, stare instytucje dalej istniały. Podobnie stało się w Polsce przez kompromis "okrągłego stołu". Naród może przezwyciężyć rodzime układy tylko wtedy, jeśli zrozumie, jak niebezpieczne są trwałe mafijne powiązania w celu wyzysku i grabieży. Dopiero kiedy się zburzy te stare, wtedy wprowadzenie reform jest możliwe. Mao Tse-tung cieszy się dziś ogromnym szacunkiem w Chinach, mimo tego, że zburzył cały kraj i wszystkie jego stare instytucje. Ale dzięki temu na bazie późniejszych reform powstały nowe Chiny, które mogą się szczycić przez dwie dekady dwucyfrowym rozwojem. Moi znajomi Chińczycy w odpowiedzi na krytykę Mao Tse-tunga mówią, że czasem ojciec powinien być surowy. Większość taksówek w Chinach ma na przedniej szybie wisiorek z fotografią Mao Tse-tunga. Komunizm w Polsce został dawno temu obalony, ale tak jak w powojennej Anglii pozostały u nas stare instytucje. Odeszła PZPR, ale pozostawili skorumpowaną państwową administrację. Dlatego nasi taksówkarze mają wisiorek z kopią obrazu Czarnej Madonny, bo nigdy nie mieli prawdziwego lidera.
Dzięki spełnieniu dwóch podstawowych warunków rozwoju sami Polacy, każdy na swój sposób, pojedynczo lub grupowo, nareszcie będą mogli zacząć budowę państwa, które będzie im służebne i pomocne. Pozostaje pytanie, dlaczego ochrona praw jednostki dająca jej wolność i uniemożliwienie grabieżczych praktyk, nigdy nie stanowiły żądań polskich wyborców? Wyborców przecież niezadowolonych w większości z jakości brutalnego przejścia szokowego jednym krokiem z komunizmu do kapitalizmu.
Przede wszystkim dlatego, że członkowie wielomilionowego elektoratu wyborczego w Polsce nie są zorganizowani i wykazują się nieświadomością i niewiedzą co do korzyści związanych z tą zmianą. O ile łatwo jest dostrzec konkretne korzyści członkom małej grupy grabieżczej, o tyle członek wielomilionowego elektoratu mylnie myśli, że otrzyma jedynie milionowe części nagrody. Dlatego może uważać, iż nie jest warte dużego zaangażowania i ryzyka narażania na szwank jego pozycji, jeśli będzie się domagał zmiany politycznej. I ten sam człowiek będzie się awanturował, jeśli ktoś mu zabierze 100 zł. Ale nie powie nic, kiedy wrogi mu rząd, różnorodnymi podatkami zabierze mu dodatkowe 3000 zł każdego roku. To tak, jak ta powoli podgrzewana w wodzie żaba, która nie wyskoczy z garnka, aż się ugotuje.
Wymiana elity władzy oraz reformy w aparacie administracyjnym stały się w Polsce najwyższą koniecznością. Alternatywą jest ciągłe trwanie autokratycznej, sklerotycznej gospodarki, rządzonej przez podrzędnych krętaczy i rabusiów.
Charakter działania tych pyszałkowatych miernot jest taki sam jaki był cel okupantów za Stalina – maksimum podatków od ludzi i przedsiębiorstw i okazjonalna propagandowa jałmużna dla grup mniejszościowych. Postkomunistyczni politycy i biurokraci nigdy nie byli zdolni do wykazania się większą wyobraźnią. Przez ćwierć wieku mieli szanse, aby stworzyć w Polsce normalne warunki dla rozwoju gospodarki. I nie zdali egzaminu. Tym bardziej nie powinniśmy pozwalać, żeby tak jak w innych krajach autokratycznych, ich dzieci zostały następcami tej chciwej i nędznej, samozwańczej i samopromującej się pseudoelity politycznej.
Ale wróćmy to przemyśleń ekonomisty M. Olsona. W swoich późniejszych latach M. Olson podkreślał, że aby powstał dobrobyt w biednych krajach, musiały one zreformować swoje stare instytucje rządowe oraz wprowadzić w życie rozsądne wytyczne polityczne, związane z narodową strategią rozwoju kraju. Bieda większości krajów to wynik grabieży przez zasiedziałe pseudoelity polityczne, które mają rządy dobre tylko dla siebie. Bezpieczeństwo prawa własności oraz zawieranych kontraktów, razem z rozsądną polityką gospodarczą, to jest różnica między biedą a dobrobytem kraju. W rzeczywistości te warunki dla dobrobytu kraju, stwarzają lepsze możliwości do gospodarczego rozwoju niż kapitał, zasoby naturalne, edukacja czy też inne czynniki opisane w książkach z ekonomii. To jest odpowiedź, dlaczego produktywność pracownika oszałamiająco wzrasta, kiedy przekroczy on granicę między Polską a Anglią czy Niemcami.
Żeby takie warunki stworzyć w Polsce, ludzie władzy w rządzie muszą mieć serce i kochać swoich rodaków. Bo najlepsza droga to jest droga serca. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że samozwańcza elita, która niezmiennie dzierży władzę w Polsce od 1944 roku, gardzi nami i nas nienawidzi. To dlatego nigdy nie uwzględniono podstawowych warunków do rozwoju gospodarczego państwa, które są konieczne jak powietrze i słońce. I co jest bardzo znaczące, nie są drogie, bo nic nie kosztują.
Ale wina za ten stan rzeczy jest także po stronie samych Polaków. Kiedy widzę dzisiaj wielkie marsze Polaków z morzem naszych flag narodowych, zawsze mam pytanie, w jakim celu ci ludzie wyszli na ulice. Czasem mam wrażenie, że jest to syndrom chłopa pańszczyźnianego, gdzie parobcy proszą swego pana o polepszenie warunków ich mizernego żywota. Ale w polityce liczy się tylko siła i gospodarczy okupant dobrze to wie. Dlatego samozwańcza elita władzy wydaje dużo pieniędzy z budżetu na własną ochronę: najbardziej nowoczesny sprzęt do podsłuchów obywateli, na najbardziej nowoczesny sprzęt dla wojska i policji, a także niewspółmierne wysokie w stosunku do innych Polaków wynagrodzenia i emerytury dla służb specjalnych i mundurowych. Czym więcej ludzi weźmie udział w marszach niepodległości, tym więcej pieniędzy będzie wydane przez rząd na własną ochronę. Proszę zobaczyć, jakie drastyczne kary, do kary śmierci włącznie, weszły w życie w dekrecie stanu wojennego w Polsce. Na wypadek gdyby zabiedzeni i zniewoleni Polacy byli bardziej agresywni. A więc nie oczekuję, że wroga nam pseudoelita wprowadzi warunki rozwoju opisane przez Olsona w życie na zasadzie dobrej woli.
A jednak wyżej opisane zmiany są konieczne i niezbędne, aby Polacy mieli przestrzeń życiową we własnym kraju, czyli wystarczającą ilość miejsc pracy. Polityka wrogich nam rządów nie ma szansy na dalsze przetrwanie – model rządzenia krajem, który trwa od ćwierć wieku, nie jest trwały. Rządząca pseudoelita dochodzi obecnie do końca możliwości pożyczania pieniędzy w celu utrzymania się przy władzy. Istniejąca sytuacja gospodarcza świata nie daje wielu możliwości na przypływ dużej ilości gotówki z eksportu. W najgorszym wypadku rząd nie zdoła zbilansować i tak mizernego już budżetu i zostanie zmuszony do rezygnacji z powodu bankructwa. Powstanie wtedy chaos, z którego być może, przy wielkim szczęściu, wyłoni się rząd narodowy, który zagwarantuje opisane przez M. Olsona warunki rozwoju.
W innych krajach w przypadku takiego kryzysu władzę przejęłoby wojsko, aby zapobiec rewolucji. Ale w Polsce wojsko jest za potulne i za mało patriotyczne, aby go było stać na tego rodzaju inicjatywę. Przypominam to jako jeden z możliwych wariantów dalszych reform w Polsce. Na podstawie moich obserwacji oraz doświadczeń politycznych uważam, że obecny system gabinetowo-parlamentarnej władzy nie ma sensu. Uważam, że z pewnymi poprawkami archaicznych elementów, najlepszy w obecnej sytuacji dla wprowadzenia reform w Polsce jest system władzy prezydenckiej. Taki jak w Stanach Zjednoczonych. Jest to system rządzenia krajem bardziej zbliżony do kierowania dużą komercyjną korporacją , gdzie w sytuacji kryzysu nie ma możliwości żadnego kosztownego nonsensu, który będzie stratą. Konstytucja USA zabrania przypadkowym parlamentarzystom sprawowania jakichkolwiek stanowisk rządowych. Zapewnia jednoznaczny i konkretny podział władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Daje ona największą gwarancję na dwa podstawowe warunki rozwoju gospodarczego kraju udokumentowane przez M. Olsona: poszanowanie praw obywateli i ochrona przed wszelką grabieżą. Ochrona przed grabieżą wszelkiej własności prywatnej i państwowej.
Politycy, którzy rządzili Polską przez ostatnie ćwierć wieku, przejdą do historii Polski jako nieudolne, sprzedajne miernoty, których jedyną motywacją przez brak poczucia pewności siebie, była żarłoczna chęć zabezpieczenia finansowego swoich rodzin na kilka pokoleń. Jak to się mówi – na złodzieju czapka gore, i tak większość polskich oligarchów, zamiast stać się w Polsce oficerami rozwoju, zainwestowała swoje zdobyte w Polsce fortuny za granicami kraju. Nie dla nich gloria i chwała. Takie wartości należą się tylko dla altruistycznej elity w Polsce, która zawsze była i jest, ale nigdy jeszcze nie miała możliwości władzy. Nadchodzący kryzys gospodarczy daje nadzieję, że gospodarcza katastrofa zburzy stare mafijne instytucje państwowe, a wroga nam pseudoelita w obliczu klęski zostanie zmuszona do porzucenia pałaców władzy i zostawienia otwartych drzwi dla rządu fachowych patriotów. Dopiero wtedy wszyscy razem, radośnie, możemy popchnąć koło zamachowe gospodarki w tym samym kierunku – opiekuńczej i dynamicznej Polski narodowej.
Stanisław Tymiński
14 stycznia 2013
Acton, Ontario, Kanada
www.rzeczpospolita.com
Era Tuska dobiega końca – nawet salon mówi już, że czas na rozdanie nowego etapu, zaczynają się więc mniej lub bardziej gorączkowe poszukiwania marionetek, które można podpiąć do tych samych sznurków.
Uaktywniły się różne środowiska, gazety i blogosfera zapełniły przepowiedniami i ostrzeżeniami. Niektórzy zastanawiają się, czy nie można by tym razem jednak poodcinać jakieś sznurki i zrobić prawdziwą Polskę. Inni twierdzą, że jeśli nowy rząd, to tylko w wydaniu oficjalnej opozycji – tej namaszczonej, z placetem, bo tylko ona jest gotowa. Jeszcze inni "uspokajają", że układ jest wszechmocny, wszechwiedzący i – że tak powiem – nie ma bola... i Bogiem a prawdą, powinniśmy dać sobie spokój, jak mówi młodopolski poeta, daremne żale – próżny trud; skoro wyżej kijka nie podskoczysz, to lepiej rozkoszować się białymi rękami młodych panienek, co to "na jachtach myją podłogi", i zostawić zajmowanie się "dobrem wspólnym" ludziom mądrzejszym (w polskim przypadku gangsterom).
Szczęśliwie dla nas wszystkich – jak to podkreśla nieoceniony Grzegorz Braun – Pan Bóg jest królem historii i czasem choćbyś bracie nie wiem jak kombinował, kończy się według Jego planu. A zatem, nóż widelec – czasem się coś udaje.
Bez wątpienia mamy narodowe ożywienie młodzieży. Zmobilizowało to ośrodek władzy, by młodym podrzucić gotowca i ich gładko zneutralizować.
Paradoksalnie druga szkoła odwodzenia młodzieży od robienia czegokolwiek wywodzi się z ośrodków powiązanych z tzw. oficjalną opozycją i mówi, że i tak zostaniecie zneutralizowani.
Oczywiście przez razwiedkę.
Kto jest razwiedką? No to zależy, jakie kto ma teczki w ręku i jaką wyobraźnię; można o tym jedynie plotkować i eksploatować wrzutki tego czy tamtego pułkownika. Wiadomo, że środowisko razwiedkowe, jak sama nazwa wskazuje, dysponuje dobrą informacją... I ono w większości jest lub było jej dysponentem.
No więc jak się w tym wszystkim rozeznać?
Jak w tej sytuacji w cokolwiek się angażować bez narażania się na udział w kolejnej prowokacji?
Po pierwsze, czasem nawet wydarzenia prowokowane wyrywają się spod kontroli. To jedna ważna szansa.
Po drugie, nie dajmy się zwariować i wedle starego obyczaju, patrzmy na ręce i skutki działania.
Wiadomo przecież, o co w Polsce chodzi, wiadomo, co trzeba zrobić, których złodziei rozliczyć, które firmy razwiedkowe wziąć do prokuratora. Jeśli nowe, powstające "ruchy narodowe" nie dadzą ruszać "naszych", no to "Polam i wszystko jasne".
Powiem szczerze, że nieważne kto skąd przychodzi; ważne, co chce zrobić i czy pragnie silnej, zasobnej Polski. Czasem nawet oficerowie z polskiego "akwarium" mogą próbować się emancypować; czasem w miejsce zawodowo-środowiskowej sztamy może w nich kiełkować polskie sumienie.
Być może takim przypadkiem był gen. Petelicki. Pan Bóg go już ocenił.
Na Polakach przećwiczono już tyle prowokacji, że musimy żyć i działać z ich świadomością. Dlatego bądźmy też "ostrożni" wobec wszystkich tych, którzy odwodzą od działania, ostrzegając przed prowokacją. Potrzebny jest jeden front – front demontażu – jak to wdzięcznie określa Robert Winnicki z Młodzieży Wszechpolskiej – "republiki okrągłego stołu". I wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że wiele pięknych patriotycznych haseł mają wypisane na sztandarach ludzie, którzy z tej "republiki" ciągną niezłe apanaże.
Nie dajmy się uwodzić na piękne oczy i wielkie słowa, pytajmy o konkrety, pieniądze i program. Nie dajmy się zbyć, że na konkretne programy przyjdzie pora później. Ta "pora" jest teraz.
Dlatego trzeba stawiać pytania o ordynację wyborczą, emisję pieniądza, ochronę miejsc pracy i inwestycji krajowych, zasady działania obcego kapitału i systemu finansowego. Wizję Polski w UE czy poza nią.
Program poważnej partii powinien być możliwy do streszczenia w kilku punktach.
Kwestia ordynacji wyborczej jest kluczowa dla odzyskania przez Polaków wiary w możliwość "przeczyszczenia" politycznych trzewi narodu. Tak więc, Panie, Panowie, spokojnie, zero emocji, tylko konkretne punktowanie. To jedyny sposób, aby rozpoznać i odsiać plewy od ziarna, hochsztaplerów od trybunów ludowych i agentów od uczciwych Polaków.
Polska może odrodzić się wielka. Kiedy? Nie nam to wiedzieć, dlatego zakończę cytatem z o. Tadeusza Rydzyka, jednego z największych Polaków ostatnich czasów, człowieka czynu i modlitwy: "módlmy się tak, jakby wszystko zależało od Pana Boga, a pracujmy tak, jakby wszystko zależało od nas".
Za którymś razem musi się udać.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
o wojnie amerykańsko-brytyjskiej w 200. rocznicę
Napisane przez Leszek WyrzykowskiA kanadyjski podatnik sypie groszem
W roku Pańskim 1812 Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Wielkiej Brytanii; w roku Pańskim 2012 Kanada sypnęła milionami, wmawiając nam, że jest to znakomita okazja do świętowania wielkiego zwycięstwa... A najciekawsze jest to, że zainteresowane strony, czyli Brytania i USA, nie poświęciły rocznicy zbyt dużej uwagi. Dla W. Brytanii był to jeden z wielu konfliktów, pamiętajmy, że większego rozbójnika przez długie lata nie było. Natomiast w Stanach zapewne po dziś dzień pozostał kac, że nie udało się Kanady zająć. Ale nie do końca o wojnie zapomniano, np. w Lewinston zdecydowano kosztem kilkuset tysięcy dolarów postawić pomnik, szczególny pomnik.
W grudniu 1813 r. siły brytyjskie, wspomagane przez Indian, uderzyły na Lewinston i zapewne doszłoby do prawdziwej masakry, gdyby nie... Indianie Tuscarora, którzy pospieszyli na ratunek białym osadnikom. Co prawda zginęło 12 osób, ale reszta została ocalona! Jak podają źródła, przewaga sił była po stronie brytyjskiej (30 do 1), ale atak Tuscarora wprowadził zamieszanie i pozostali mieszkańcy Lewinston zostali ocaleni.
Był to chyba jedyny przypadek w dziejach, dodajmy krwawych, USA, kiedy to Indianie ratowali białych przed białymi... Po drugiej stronie granicy, czyli już w Kanadzie, leży Queenston, gdzie rok wcześniej poległ brytyjski gen. Issac Brock, zasłużony dowódca, chyba najważniejszy uczestnik wojny 1812 r. Atak na Lewinston miał być zemstą za śmierć generała.
W Kanadzie jednak, wbrew historycznej prawdzie, postanowiono zorganizować huczne obchody wielkiego zwycięstwa nad Stanami Zjednoczonymi. Jak gdyby zapominając, że w roku 1812 Kanady jeszcze nie było, istniała brytyjska kolonia podzielona na dwie części: dolną Kanadę (Quebec), francuskojęzyczną, górną Kanadę, dzisiaj Ontario. Ogromne terytoria na północy, prerie, pozostawały ziemiami niezamieszkanymi – Ruperts Land, czyli własność Hudson Bay Company.
Dodam, że to król angielski, Karol II, w roku 1670, przekazał te ziemie HBC, nazwane tak od imienia jego kuzyna, księcia Ruperta, a zarazem pierwszego gubernatora; w skład wchodziły (obecne) terytoria północnego Quebecu i Ontario, Manitoba, Saskatchewan, część Alberty, Nunavut... jednym słowem tysiące mil kwadratowych.
Nieco wcześniejszej historii...
Pierwszymi Europejczykami, którzy dotarli do wybrzeży Kanady, byli wikingowie, ale nie utrzymali się. W XV w. dotarł do wybrzeży John Cabot, czyli Giovanni Caboto, który w 1497 r., w służbie angielskiego króla Henryka VII, dobił do Nowej Fundlandii. Co ciekawe, wyspę znali już Portugalczycy, którzy nazwali ją Terra dos Bacalhais, czyli ziemia dorsza. Caboto nie pozostawił osadników, podobnie jak Giovanni de Verrozano, który w 1524 r., pod banderą francuską, badał wybrzeże od Północnej Karoliny po Cape Breton. Nazwał te ziemie Nova Gallia – Nowa Francja.
W latach 1534, 1535 i 1541 Jacques Cartier, w służbie francuskiego króla Franciszka I, odwiedzał Amerykę Płn., wkopał krzyż i ogłosił, że panem tych ziem jest Francja. Jako pierwszy wpłynął w Rzekę Św. Wawrzyńca, dotarł do Stadacony (Quebec) i Hochelagi (Montreal).
Dopiero w 1604 r. Samuel de Champlain podjął próbę założenia osady w zatoce Fundy, regionie nazywanym później Acadią. Co prawda osada padła, podobnie jak kolejne, ale zainteresowanie Ameryką nie malało. Szukano nie tylko bogactw – Hiszpanie w Ameryce Południowej grabili złoto, srebro – ale drogi do Azji; wierzono, że istnieje droga wodna, przejście północne, które jest znacznie krótsze. Przejścia nie było, ale kiedy patrzymy na mapę Kanady i odczytujemy nazwy miast, jezior, zatok, widzimy, jak wielu ludzi podejmowało ryzyko poznania dzikich terenów. Dziś pozostały ich nazwiska na mapie.
Przez kilka stuleci obszar Kanady pozostawał zamieszkany tylko w niewielkim stopniu, niemniej jednak interesy francuskie i brytyjskie ścierały się przez cały czas. Co ciekawe, wydarzenia w odległej Europie bezpośrednio wpływały na bieg wydarzeń w Ameryce. Kiedy w 1713 r. zawarto pokój w Utrechcie (zakończenie wojny o sukcesję hiszpańską), Francja zrzekła się na rzecz W. Brytanii m.in. Acadii, czyli wschodnich wybrzeży Kanady. Kiedy w latach 1744–1748 toczyła się w Europie wojna o sukcesję austriacką, ponownie Francja i Brytania znalazły się w przeciwnych obozach i ponownie Francja musiała ustąpić wobec sił brytyjskich. Fort Luisbourg, Nowa Szkocja dzisiaj, został poddany w 1745 r. Francja chciała go odbić, wysłała nawet flotę liczącą 54 statki i 7 tys. wojska, ale warunki atmosferyczne, przeciwne wiatry, brak szczęścia – a może brak odpowiedniego dowództwa – spowodowały, że resztki francuskich sił powróciły do kraju, nie oddając nawet jednego strzału! Od tego momentu –rok 1746 – flota francuska przestała się liczyć, a Francja nie mogła pilnować swoich północnoamerykańskich nabytków. Po zawarciu pokoju w Europie Francja i Anglia powróciły do stanu sprzed wojny, a jedyną korzyścią dla Francuzów było odzyskanie Fort Louisbourg.
Jak już wspomniałem, na wschodnim wybrzeżu mieszkało dużo Francuzów, w czasie wojen francusko-brytyjskich starali się, przynajmniej oficjalnie, zachować neutralność, ale nie zawsze im się to udawało. I właściwie nie można się dziwić. Dlatego władze brytyjskie zdecydowały o deportacji: w latach 1755–1764 deportowano z Acadii około 11 tys. osób. Znikomej części mieszkańców udało się uniknąć wywózki – schronili się w lasach, przenieśli dalej na północ. W czasie deportacji zmarło kilka tysięcy osób... Miejscem zsyłki były południowe regiony zdominowane przez kolonistów brytyjskich.
Dodam, że deportacja odbywała się w sposób bezwzględny – zabrać można było bagaż podręczny i na statki, reszta dobytku przechodziła w ręce zwycięzców. Kiedy się czyta opisy tej nieludzkiej akcji można odnieść wrażenie, że w połowie XX w. hitlerowcy okazali się pojętnymi uczniami.
W latach 1756–1763 trwała w Europie wojna siedmioletnia i ponownie Francja walczyła z W. Brytanią (pomijam inne siły, ponieważ koncentruję się na wydarzeniach w Ameryce), a krwawe walki przeniosły się także na kontynent amerykański. Gubernator Vaudreuil informował w 1756 r. swoich przełożonych we Francji, że jeden z jego dowódców "zajęty był przeszło osiem dni odbieraniem kolejnych skalpów – dodawał – nie ma już angielskich oddziałów, są tylko pojedyncze osoby". Tak Indianie, sojusznicy Francuzów, walczyli z Brytyjczykami. Rok później premier W. Brytanii, Pitt, powiedział dość. Wysłał 23 tys. żołnierzy, plus flotę, aby zrobić porządek z New France. W 1758 r. zdobyty został Fort Louisbourg, w 1760 zdobyto Quebec.
Brytania zapanowała w Kanadzie, co ważne, katolicy zostali pozbawieni praw obywatelskich: nie mogli głosować, nie mogli być urzędnikami. Kilkuset protestantów rządziło tysiącami katolików! Dopiero w 1774 r. na mocy The Quebec Act przywrócono w Quebecu dawne prawa, chodziło przede wszystkim o pozyskanie elit, ale też rozszerzono granice po Ohio, Labrador.
W tym samym czasie w koloniach brytyjskich rosło napięcie, dojrzewała sytuacja do zerwania więzi z Koroną, np. w 1775 r. dokonano najazdu na Quebec w nadziei, że uda się wywołać antybrytyjskie powstanie. Montreal wojska kolonistów zajęły bez walki, ale już w Quebecu było inaczej, wynikało to m.in. z tego, że wojska amerykańskie, po wyczerpaniu funduszów, zaczęły się zaopatrywać na miejscu, dopuszczano się nadużyć, bezczeszczono katolickie świątynie. Miasta nie zajęto, a kiedy pojawiły się posiłki brytyjskie w sile 10 tys. żołnierzy – Amerykanie pospiesznie wycofali się na południe.
Oczywiście takie terminy jak Amerykanie są nieścisłe, ale łatwiej jest prowadzić narrację, posługując się terminami, które są zrozumiałe.
Porażka Amerykanów wynikała chociażby z tego, że elity pozostały wierne Koronie brytyjskiej, np. biskup Briand postraszył swoje owieczki, że odmówi sakramentów tym, którzy nie staną w obronie Quebecu. Można postawić inne pytanie: dlaczego masy nie poparły najeźdźców, przecież można było przepędzić znienawidzonych protestantów. Ale masy widziały po obu stronach barykady właśnie protestantów, z którymi katolicy nie chcieli mieć nic wspólnego. Sprzedawano np. żywność tym, którzy więcej płacili! Co prawda anglojęzyczna część społeczności gotowa była poprzeć agresorów, ale nadesłane posiłki skutecznie wyperswadowały ewentualną zdradę. Po uzyskaniu niepodległości przez USA planowano kolejną inwazję na Quebec, ale Francuzi nie chcieli się mieszać i nie zależało im na tym, aby Amerykanie kontrolowali jeszcze większy obszar, a Amerykanie – chociaż groźnie potrząsali szabelką – mimo wszystko woleli mieć na północy Brytanię za sąsiada, a nie Francję.
Po wybiciu się kolonii na niepodległość lojaliści, czyli ludzie wierni brytyjskiej Koronie, przenieśli się głównie do Kanady; było ich 70 tys.! Na owe czasy ogromna rzesza, z tego 10 tys. do Quebecu, 35 tys. do Nowej Szkocji.
W roku 1791 uchwalono The Constitutional Act, podział na Upper Canada (Ontario) z prawem brytyjskim, i Lower Canada (Quebec) z prawem francuskim.
Wojna 1812 roku
Latem 1812 r. Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Wielkiej Brytanii i tak ten konflikt jest traktowany: nie była to wojna Kanady (w owym czasie zaledwie brytyjskiej kolonii), a Korony.
Amerykanie byli przekonani, że zajęcie brytyjskiej kolonii będzie formalnością, nie spodziewali się zdecydowanej obrony, wierzyli w siłę swoich wojsk i liczebność oddziałów "milicji", czyli – ja bym to tak nazwał – pospolitego ruszenia. W USA ta formacja liczyła 458 tys. , w Kanadzie zaledwie 4 tys., ale pamiętajmy o jednym: w USA w owym czasie jeszcze poważnie traktowano konstytucję i nie mógł prezydent, bez zgody Kongresu, posyłać wojsk, gdzie mu się podobało, czy prowokować wojny według swego widzimisię, dlatego niektóre oddziały pospolitego ruszenia nie przekroczyły granic swojego stanu.
Jeśli weźmiemy pod uwagę siły regularne latem 1812 r., to Amerykanie mieli 7 tys. żołnierzy, a Brytyjczycy około 5 tys. plus Indianie i nieliczne, ale dobrze wyszkolone oddziały samoobrony.
Warto w tym miejscu dodać, że samoobrona kanadyjska cieszyła się zasłużoną sławą i w czasie walk nie ustępowała pola wrogowi. W skrócie podam, że po roku 1669 każdy mężczyzna w wieku 16-60 lat, zdolny do noszenia broni, musiał odbywać comiesięczne szkolenie wojskowe.
W 1752 r. gubernator Ange de Menneville Duquesne doszedł do wniosku, że samoobrona traci swą wartość, zarządził zatem cotygodniowe ćwiczenia, a każdy mężczyzna musiał we własnym zakresie postarać się o muszkiet, proch i, co najmniej, 20 nabojów.
Nie sposób w krótkim tekście opisać przebiegu wojny, właściwie nawet nie chcę tego robić, postaram się tylko przypomnieć niektóre fakty. Na przykład dlaczego doszło do wojny? Należy zwrócić uwagę np. na to, że wybuch konfliktu w Ameryce i wyprawa Napoleona na Moskwę to dalszy ciąg zmagań w Europie, które miały swoje amerykańskie powiązania. Wojny napoleońskie to znana blokada kontynentu przez flotę brytyjską: Amerykanie chcieli handlować, sprzedawać we Francji, a Anglicy nie pozwalali. Mało tego, kontrolowali statki amerykańskie i porywali marynarzy. Czy było to bezprawie? Na pewno, ale prawo brytyjskie stanowiło, że poddany Korony nigdy nie przestanie być jej "własnością". Oficjalnie marynarz mógł być obywatelem USA, ale przede wszystkim był poddanym brytyjskim i zobowiązany do służby w armii lub marynarce. Podobnie traktowano np. Irlandczyków, jako poddanych Korony, mało tego, bodaj w 1803 r. wydano ustawę, na mocy której Irlandczycy nie mogli emigrować do Ameryki...
Można byłoby się pokusić o kolejną dygresję na temat traktowania katolików irlandzkich przez Brytyjczyków, ale to temat na osobny esej.
Na przykład w roku 1807 brytyjski okręt wojenny "Leopard" zaatakował amerykański "Chesapeake", ponieważ wiedziano, że na jego pokładzie są poddani Korony. I zabrano ich!
Dla mnie, jako mieszkańca Windsor, najciekawsze wydarzenia rozegrały się w okolicy, np. potyczka w dniu 16 lipca, kiedy wojska amerykańskie przekroczyły Detroit River i podjęły marsz na Amherstburg. Mostu na River Canard broniło dwóch żołnierzy... Reszta miała odejść "na z góry upatrzone pozycje", a ci zostali, ponieważ... byli pijani i nie zdawali sobie sprawy, że zostali sami!
Kiedy pojawiła się grupa nieprzyjaciół, mieli dać ognia. James Hancock poległ, a John Dean został ranny i dostał się do niewoli. Co ciekawe, Amerykanie, mimo że zdobyli most, wycofali się; ponoć ich dowódca nie otrzymał posiłków i zabrakło mu odwagi, aby kontynuować marsz.
Oficjalna historia mówi o odwadze obrońców mostu, ale niejako przy okazji obchodów 200. rocznicy wybuchu wojny, historycy amatorzy z Windsor wyszperali taką ciekawostkę.
Pomnik w Windsor, pamiątka zdobycia Detroit
W odpowiedzi gen. Brock zarządził atak na Fort Detroit, dowódca wojsk amerykańskich, gen. Hull, obawiał się
Indian i nie wykazał się odwagą, poddał fort Brytyjczykom. Ciekawostką jest, że po dziś dzień stoi w Windsor murowany dom, w którym miał swą kwaterę gen. Hull, po przekroczeniu rzeki, i gen. Brock, kiedy zarządził atak na Fort Detroit. Dzisiaj mieści się w nim muzeum.
Pomimo że konflikt trwał kilka lat, nie było w nim długotrwałych kampanii, chociaż trzeba przyznać, że walki toczyły się na lądzie, na jeziorach i na oceanie.
Amerykańska flota pokonała brytyjską na jeziorze Erie, ale na oceanie było już inaczej, ale warto pamiętać o jednym: właścicielom statków wręczano listy kaperskie i w imieniu np. W. Brytanii mogli zajmować statki amerykańskie, przejmować towar, a statki sprzedawać na licytacji. Między Nową Szkocją a New England (stan Maine dzisiaj) wojnę zastąpił ożywiony handel, gdzieś narzucano blokady, nakazy i zakazy, a w tym rejonie prowadzono dochodowy handelek. Nowa Anglia zwyczajnie nie poparła wypowiedzenia wojny W. Brytanii i dobrze na tym wychodziła, podobnie jak kanadyjskie porty, do których m.in. sprowadzano zdobyte statki francuskie i amerykańskie.
Mówiąc o walkach na lądzie, warto przypomnieć zdobycie Fortu Dearborn, dziś Chicago, gdzie zmasakrowano amerykańskich obrońców, chociaż najkrwawsza bitwa została stoczona w Michigan.
W styczniu 1813 Brytyjczycy, wspierani przez Indian, zdobyli Frenchtown (obecnie Monroe), po stronie amerykańskiej poległo 397 żołnierzy, w większości niewyszkolonych jeszcze ochotników z Kentucky, kilka setek wzięto do niewoli; Indianie zmasakrowali rannych jeńców. Może nawet do stu.
Wojska brytyjskie zdobyły w trakcie wojny Waszyngton i spaliły siedzibę prezydenta, ale poniosły klęskę w bitwie o Nowy Orlean, w bitwie, która stoczona została już po zawarciu pokoju: podpisano go 24 grudnia 1814 r., a walczono jeszcze w 1815.
Siły brytyjskie pod koniec wojny były znacznie liczniejsze, pokonanie Napoleona w Europie pozwoliło na przerzucenie za ocean około 40 tys. zaprawionych w boju wojaków, ale mimo to sytuacja nie uległa zmianie. Ostatecznie obie strony doszły do wniosku, że wracamy do punktu wyjścia, czyli stanu sprzed wybuchu wojny. I od tego czasu trwa sojusz USA nie tylko z Kanadą, ale przede wszystkim W. Brytanią, co w chwilach próby okazało się bardzo ważne.
Kiedy w roku 1962 r. kanadyjska barka zatopiła w Windsor amerykański statek handlowy, kapitan barki zauważył, że to pierwszy, od 150 lat, amerykański statek zatopiony przez Kanadyjczyka...
Dzisiaj Amerykanie mogliby Kanadę zająć bez trudu, na szczęście jesteśmy nie tylko sąsiadami, ale także sojusznikami. I pomyśleć , że w okresie kształtowania się niepodległego państwa amerykańskiego rozważano, czy język niemiecki nie będzie oficjalnym językiem... Jak wówczas potoczyłaby się historia i po czyjej stronie stałaby Ameryka np. w czasie wojen światowych?
Wojna zakończyła się niby remisem, zgodzono się na przedwojenne granice, ale obiektywnie rzecz biorąc, to Brytyjczycy mogą powiedzieć, że odnieśli zwycięstwo: nie dali się pobić, ocalili swoją kolonię, sprawili lanie Amerykanom w kilku bitwach, zdobyli ich stolicę i zdemolowali siedzibę prezydenta.
Właściwie nie pisałem o Indianach, o ich wodzu, ale to kolejna smutna karta. Tecumseh poległ w bitwie pod Moraviantown; w pobliżu miejscowości Thamesville, droga nr 21, znajduje się pomnik Indianina. Dodam może tylko, że w czasie wojny 1812 r. Indianie podtrzymali niechlubną tradycję skalpowania...
I ostatnia refleksja: zazwyczaj to Brytyjczycy posługują się innymi, aby realizować swoje cele, prowadzić swoje wojny. Churchill, kiedy już był pewny zwycięstwa, powiedział gen. Andersowi niech sobie zabiera swoje wojsko, jak mu się nie podoba... W przypadku wojny 1812 r. W. Brytania ocaliła swoją kolonię, czy zatem możemy powiedzieć, że Kanada wykorzystała wojska brytyjskie, aby uratować swoją przyszłą niepodległość? A może źle się stało, że Ontario nie jest częścią Stanów Zjednoczonych? Ale mieć Obamę za prezydenta...
Zabawne jednak jest to, że właśnie w Kanadzie odbyła się największa feta w dwusetną rocznicę wybuchu wojny. Cóż, podatnik nie zapyta i nikt nie zapyta podatnika, czy był sens wykładania milionów dolarów, aby fetować wojnę między W. Brytanią i Stanami Zjednoczonymi.
Leszek Wyrzykowski
Windsor
250.000 tys. hektarów ziemi państwowa Agencja Nieruchomości Rolnych wystawiła do sprzedaży na Pomorzu zachodnim i centralnym. Z tego sprzedano 80.000 ha w cenie 60 tys. za hektar. Do przetargu zgłoszono 20 pałaców i dworów i 32.000 podmiotów gospodarczych, takich jak drobne przetwórnie, przedsiębiorstwa rolne, farmy hodowlane itp.
Mimo blokujących przepisów o zakazie sprzedaży inwestorom zagranicznym; przez podstawionych (za odpowiednim wynagrodzeniem) pośredników, dobra te sprzedaje się głównie Niemcom, w mniejszości Holendrom i Duńczykom. Od sześciu miesięcy rolnicy Pomorza protestują, ponieważ nie mogą uzyskać zgody na kupno tej ziemi. "Solidarność" rolnicza rozwija czynne protesty z blokowaniem urzędów państwowych, dróg publicznych na obszar całego Pomorza i Wielkopolski. Tak Niemcy bez wojny i żądań odzyskują ziemie zdobyte uprzednio przez kanclerza Bismarcka. Na czele tego przekrętu stoi szef ANR Tomasz Nawrocki. Dlaczego przekrętu? Bo każda wpłata dokonana w banku musi mieć dokumentację pochodzenia pieniędzy. Tym bardziej jak wpłaca ją podstawiony chłoptyś, którego całym poręczeniem majątkowym jest kurna chata i zdezelowany rower, a nazywa się to "Spółką z zagranicznym kapitałem". Wiele podmiotów zostało już sprzedanych za granicami kraju, bez zapisów prawnych i wpisów do ksiąg hipotecznych. Rząd Tuska kosztem majątku narodowego, kosztem rolników usiłuje pokryć dziurę w budżecie i suma 2,5 mld zł ma wpłynąć w wyniku dokonanego "geszeftu". Ten złodziejski proceder jest absolutnie sponsorowany przez rząd Donalda Tuska. Jeszcze nie ostygły emocje po Amber Gold i już rodzi się następna afera.
Oczywiście wraże przekaziory nie informują społeczeństwa na bieżąco o bardzo poważnym konflikcie. To nic, że od listopada straciło pracę 82.000 ludzi, to nic, że sytuacja finansowa zapożyczającego się kraju obciążonego wysokimi odsetkami od długu jest dramatyczna. To nic dla władz nie znaczy, że bez pracy jest 2,1 mln ludzi! Propagandziści grają na "surmach bojowych "pieśń sukcesu i zwycięstwa! Polska najlepiej w Unii rozwijającym się krajem! Zielona wyspa byłych państw demoludu! A naród łyka te bzdury i dalej wyraża 42-proc. poparcie PO według "sondaży". Na rynku międzynarodowym rząd Tuska "wystawił" 1500 przedsiębiorstw do przetargu. Na razie nie ma chętnych. Rolnicy Szczecina, Pomorza, Gdańska, Wielkopolski powiedzieli dość! Zaczynają wołać hasło "Żywią i bronią", twierdząc, że obronią to, co należy do Polaków. Ich własną ziemię. Protest ten, jeżeli władza nie ustąpi, a jak na razie nie zamierza się dogadać, rozwinie się na cały kraj! Nie popuścimy, twierdzą w programie interwencyjnym TV Trwam. Koniec wyprzedaży polskiej ziemi, na której ginęli nasi przodkowie, walcząc właśnie o nią!
* * *
Tutaj, z Kanady i USA, jak z tarasu widokowego obserwujemy wydarzenia w Europie i w Polsce.
Wielu z nas rozumie mechanizmy propagandy i działania wstrząsające społeczeństwami Europy. Potrafimy zidentyfikować metody manipulacji narodami czy danym społeczeństwem na przykładzie Polski. Zbierając po cegiełce zaistniałe już fakty, potrafimy złożyć całość. Tą całością jest świadome i sukcesywne wynaradawianie Polaków, dewaluacja ich historii i martyrologii. A wszystko po to, żeby przygotować grunt pod nowych zaborców. Czwarty rozbiór Polski już się rozpoczął w sposób wielce perfidny, wyrafinowany, bez prowadzenia działań wojennych. Czwarty rozbiór Polski jest prowadzony przez służby specjalne państw ościennych z zastosowaniem wszystkich środków propagandowych i umieszczaniem swoich ludzi na kluczowych stanowiskach. A patriotyczne elity kraju za cichym przyzwoleniem Brukseli po prostu służby wyeliminowały. Z początku myślałem, że naród oślepiony propagandą "Wyborczej" i telewizyjnych mediów, zafascynowany "sukcesami" Tuska daje sprzedajnemu rządowi carte blanche, gdyż pozbawiony rzetelnej informacji, z nałożoną cenzurą na wydawnictwa niezależne, ma łatwą przyswajalność "fałszywek". Nie mając punktów odniesienia, naród nie ma możliwości przeprowadzenia retrospekcji poczynań rządu i analizy informacji. Pomyliłem się!
Te 38 czy 42 proc. poparcia dla PO to plemienna wizja życia w "szklanych domach". To plemię ma głęboko w "życi" martyrologię, bitwy polskie, historię Polski. Jest to grupa plemienna na wskroś przeżarta konsumpcjonizmem, wytresowana przez obecną nomenklaturę jak pies Pawłowa, godząca się z rządem Tuska i popierająca jego działania.
Do tej tłuszczy dochodzi 400.000 urzędników, 300.000 byłych milicjantów, pracowników SB i innych służb z rodzinami, byli wojskowi LWP, około 2,5 mln byłych członków partii i reszta kruków zbierająca okruchy z koryta. A po drugiej stronie stoją patrioci: Młodzież Wszechpolska nazywana "faszystami", PiS, harcerze, wierni Kościoła katolickiego nazwani przez samego Tuska moherowymi beretami, wreszcie ogrom młodzieży patriotycznej, dającej dowód na przynależność do wspaniałego niegdyś narodu polskiego. Nie można zapomnieć o związkach rycerskich, których członkowie ubarwiają wiele parad, wskrzeszając pamięć o wielkości Polski. Nie można zapomnieć o ogromnej rzeszy młodzieży katolickiej maszerującej zawsze wiernie na corocznej pielgrzymce na Jasną Górę i aktywnie uczestniczącej w rocznicach smoleńskich. Od wyborów w 1989 r. rozpoczął się proces rozkładu państwa i jego apogeum przypadło na 10 kwietnia 2010 roku. Rząd Tuska, otoczony zawodowymi manipulatorami i kłamcami, posiada potężną siłę i perfekcyjność we wciskaniu totalnego kitu pod pozorem prawdy rzeczywistej. Kompletne ignorowanie oczekiwań społeczeństwa, petycji, próśb lub żądań jest wstrętnym brakiem okazywania ludowi szacunku. A sądy wydały już 1000 wyroków eksmisji rolników z domów poniemieckich na Mazurach i Pomorzu... Polacy się cieszą, mówiąc: zobacz, jaka piękna jest Polska, miasta odnowione, czyste, centra handlowe, Warszawa wygląda jak Chicago z pięknymi drapaczami chmur i wspaniałymi parkami. To prawda, mówię. Tylko za czyje pieniądze ta Polska tak rozkwitła? Za pieniądze z Unii i zagranicznych inwestorów. A dlaczego tak zainwestowano w kraj, który się totalnie wali?... Bo nowi przybysze i zaborcy mają wizję, tworząc swoją nową europejską stolicę. Im nie chodzi o naród polski. Oni widzą realną przyszłość dla siebie i swoich dzieci na rozszerzonym terytorium. A ludność tubylcza? Niech jadą na saksy, tam im damy zatrudnienie. Za biurkiem... posprzątać.
Andrzej Załęski
Toronto
A mąż dopowiada – wszędzie biało, wszędzie biało.
Już za tydzień jadę z powrotem do Niemiec. Przyjechałam do Polski na początku grudnia i był to kolorowy miesiąc. Choinkę zlikwidował mąż dopiero wczoraj, była rozłożysta i piękna ze wszystkimi bombkami, które pochodziły z różnych lat naszego małżeństwa.
Dopadły mnie też sprawy prokuratorsko-bankowe, połączone ze śledztwem w sprawie używania przez bank przeterminowanej i zdanej karty bankomatowej.
Dzisiaj postanowiłam odciąć się od tego. Co mogłam, to zrobiłam. Teraz niech zajmują się tym ci, którzy mają większe możliwości.
Nasze osiedle zmieniło się trochę w czasie mojego pobytu w Niemczech. Tam, gdzie w planach budowy osiedla miał być olbrzymi parking, a dzieci osiedlowe miały mieć dużo miejsca i bezpieczeństwo między blokami, tam ostatecznie zrobiono duży trawnik. Chodzić po nim nie można, są brukowane kawałki alejek, które schodzą się w środku. I w środku są ławeczki. Na trawie rozrastają się krzewy ozdobne, bardzo kolczaste. Ja takich nie cenię. Są wrogami i ludzi, i piesków. Mają chronić chyba trawę przed intruzami. Ludzie tam mają tylko posiedzieć, jak idą do marketu po zakupy.
Stamtąd też można sobie poobserwować nie za duży skatepark. W lecie ściera się na nim młodzież na rolkach, na deskach i na rowerach. Czyli trzy grupy i każda chce być tą jedyną. Czwartą grupę stanowią dziadkowie czy babcie, które czasem przyprowadzają tam wnuki. Idą tam po prostu na spacer. Nie rozumieją, że jest tam niebezpiecznie. Wtedy młodzież cierpliwie czeka, nie robi zjazdów do czasu, aż taki dziadek wreszcie zrozumie, że to nie piaskownica.
Już myślę, co ze sobą zabrać do Niemiec. Waliza wielka czeka, a ja po trochu do niej wrzucam. Jeszcze tylko kilka naszych wspólnych dni. Pociesza mnie to, że jadę w to samo miejsce. Znów wejdę w haracz godzinowy pomocnicy pani starszej.
Mąż mi skanuje moje dawne zdjęcia. Znalazłam też w albumie nasze ślubne zdjęcie. Ucieszyliśmy się, bo na pianinie stoi takie i zrobiło się już całkiem jasne. Niepokojące to jest, bo przypomina mi film – Stąd do przeszłości. Na którymś odcinku osoby, które blakły na zdjęciu... ich po prostu miało nie być, bo przeszłość poszła innym torem. Przez jakąś malutką interwencję w nią.
Teraz zamienimy te zdjęcia i na widoku mamy całkiem odmienione, całkiem ostre i dobrze widoczne nasze zdjęcie. Jest kolorowe, a my na nim jesteśmy piękni. I młodzi. Mąż mówi, że teraz jesteśmy już tylko piękni.
Wczoraj spotkałam dawną sąsiadkę. Wyprowadziła się stąd, bo nie stać jej było na opłaty za mieszkanie. Dano jej jakieś mniejsze za miastem. Obie miałyśmy po dużo dzieci. W sumie ja ją potem dogoniłam do liczby pięć. Obie też byłyśmy podziwiane przez ludzi, bo wyglądałyśmy po dzieciach lepiej niż przed. Ona zawsze była pięknie ubrana.
Kiedyś mnie poprosiła, żebym zajęła się jej psem, bo wyjeżdżali na wesele. Pies okazał się dziwnie agresywny, akurat w momencie, jak mu zakładałam smycz. Co ja tam przeżyłam w tym mieszkaniu! Mordę miał przy mojej nodze i nie pozwalał mi się ruszyć. Dobrze, że mąż przyszedł w kapciach. Domyślił się, gdzie mogłam pojść. Na pewno do sąsiadki wyprowadzić psa i dać mu wodę. Uratował mnie więc, ale pies powtórzył swoje zachowanie, gdy mąż po spacerze zdejmował mu smycz. Zostawiliśmy go więc z metalową smyczą, która robiła hałas na linoleum w przedpokoju. Już więcej nikt się nie odważył wejść tam do niego. Był więc bez jedzenia, bez wody i spacerów przez następne dwa dni.
Sąsiadka ma się teraz finansowo lepiej. Jeździ do Niemiec, jako opiekunka ludzi starszych.
Jej córka wyszła za syna polityka, a politycy w Polsce są to ludzie najlepiej ustawieni. Mają pieniądze i mają duże możliwości tam, gdzie o pracę trudno.
Mąż pojechał zapytać o stypendium szkolne naszego najmłodszego syna. Należy nam się, bo mąż stracił pracę prawie dwa lata temu, gdy likwidowali stopniowo jego zakład. A właściwie przenosili do dużego miasta, a tam mieli już ludzi do zatrudnienia. Nie mieli doświadczenia w tej branży, ale... Starczy już na ten temat.
Stypendium szkolne syna wynosi tylko 120 złotych, a myśleliśmy, że więcej. To 120 złotych na miesiąc, aby dostać, uczeń musi najpierw wydać te pieniądze. Trzeba zbierać więc rachunki.
Nawet, gdyby takie stypendium wynosiło 12 złotych, obojętnie ile ono wynosi, to jednak trzeba przyznać, że stypendium uczniowskie w Polsce istnieje.
Wczoraj odkryłam sklepik z owocami i warzywami. W małym ciągu sklepów na miejscu hotelu dla pielęgniarek, który w latach 80. powstał i w tych latach 80., jak powiał większy wiatr, to zleciał z niego dach. Potem były tam gabinety lekarzy, a teraz sklepiki.
Wygląda to tak – market, sklepiki i drugi nowo powstały market.
Jabłka, które kupiłam wczoraj w tym sklepiku, miały lepszy smak niż te z marketów. I były dwa razy tańsze. Panie dojeżdżają do nas z miejscowości oddalonej o 30 kilometrów. Tam jeszcze większe bezrobocie niż u nas. Miało to być centrum turystyczne, bo są tam jeziora i lasy, ale chyba za dużo było gadania w Polsce na temat turystyki. Ludzie z Europy jadą i tak tam, gdzie ciepło. I gdzie ciepła woda do kąpieli. Ja też bym z chęcią tam pojechała. Lubię pływać.
Sklepik mnie zadziwił nie tylko jabłkami. Panie mają dużo mrożonych i suszonych grzybów. I jabłka suszone. Cały przegląd urodzaju ich ziemi i pracy ludzi na tej ziemi. Widać solidność powstałych tam dwóch firm, które eksportują swój towar za granicę – grzyby, pieczarki.
Dzisiaj tam znów idziemy po jabłka. Mała fasolka – taki mały Jaś, też była ładniejsza niż taka zasuszona w marketach. Poradziłam paniom, jak mają ściągnąć klientów. Żeby, zamiast reklamować się z ceną cebuli, zareklamowały swoje jabłka.
Ciekawe, jak długo utrzyma się ten sklepik i ten cały ciąg sklepików, bo tam jest jeszcze piekarnia, mięsny i apteka. Wiadomo tylko, ze apteka na pewno istnieć będzie.
Spotkałam mamę mojej uczennicy. Mieli sklepik, nie poszło. Potem poszła na staż z bezrobocia i nadal jest bez pracy. Bezrobocie proponuje staże za 800 złotych brutto za miesiąc normalnej pracy po osiem godzin dziennie. To wychodzi ponad 700 złotych netto. Ludzie mają nadzieję, że jak się wykażą, to firma po stażu ich zatrudni na normalną umowę. A firma zatrudnia następną osobę na staż. Wtedy ma pracownika za stażowe pieniądze, a nie za 1500 złotych, czyli za najniższą krajową.
Taka forma zatrudnienia jest proponowana także ludziom po 50-tce, już dawno po stażu i z wieloletnim dorobkiem zawodowym, często na kierowniczych stanowiskach. I proponuje się jej staż. To jak powrót do przeszłości! Odmładza się taką osobę. Tyle lat po stażu i naraz znów staż.
Przyjdzie dzisiaj do mnie na niemiecki. Jej warto pomóc, a ja znam pytania, jakie zadają firmy zatrudniające opiekunki polskie w Niemczech. Nie biorę pieniędzy, ale mam satysfakcję, że pomogłam.
Już ją uczyłam. Jest to bardzo zdolna osoba. Przyjdzie jeszcze pojutrze. Potem ja wyjeżdżam.
Jutro ksiądz chodzi po kolędzie.
Wanda Rat.
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Kryzys, który się zaczął w roku 2008 w USA, zapoczątkowany przez "bańkę nieruchomości", rozszerzył się na banki i przeniósł się do Europy. Blady strach padł na naszą klasę rządzącą, która stara się jak może przekonać obywateli, że z nowym rokiem 2013 idzie na lepsze. Prezydent Obama przekomarzał się z przywódcami dwu partii, demokratycznej i republikańskiej, komu podnieść podatki, a komu obciąć dotacje. W konsekwencji podniesiono podatki grupie zarabiającej więcej niż 450.000 dol., co spotkało się z aplauzem wszystkich tych, którzy zazdroszczą milionerom, ale nie obcięto dotacji ani nie podniesiono podatków dla grupy średnio zarabiających, którzy tworzą około 48 proc. podatników.
Należy przypomnieć, że z grubsza 2 proc. to "milionerzy", 48 proc. to przeciętni podatnicy, a poniżej około 50 proc. to ludzie, którzy żadnych podatków legalnie nie płacą, bo zarabiają albo zbyt mało, albo mają różnego rodzaju odliczenia. Oczywiście, ci, którzy żadnych podatków nie płacą, a jednocześnie odbierają świadczenia rządowe, są jak najbardziej zainteresowani, aby ci którzy płacą, płacili jak najwięcej. Najlepiej byłoby, aby więcej podatków płacili milionerzy. Milionerów ostatnio nikt nie lubi, a szczególnie nie lubi ich sam Prezydent Obama, który sam nie zalicza się do biednych. Jego majątek powiększył się o 800 proc. w ciągu czterech lat prezydentury, z 1,3 miliona dol. do 11,8 miliona dol. Niestety, nawet jeśli skonfiskujemy milionerom ich całkowite dochody, to pokryje to wydatki rządowe przez około sześciu miesięcy. Po prostu za mało mamy przebrzydłych milionerów. Budżet rządowy składa się w uproszczeniu z trzech elementów,
A – wydatków rządowych, w które wchodzi między innymi spłata procentów od długów zaciągniętych w ciągu lat ubiegłych,
B – dochodów w postaci podatków,
C – "dochodów", a raczej nowych długów, ze sprzedaży obligacji pożyczkowych, lub po prostu z "drukowania" pieniędzy.
W normalnym rozrachunku wydatki rządowe, czyli koszty A, winny być pokryte przez podatki. Jeśli jednak wydatki rządowe przekraczają dochody z podatków, wtedy rząd ucieka się do dalszego pożyczania, przez emisję dalszych obligacji, co prowadzi do dalszego zadłużenia. W sumie z roku na rok narasta nam garb zadłużenia, którego spłacenie jest praktycznie niemożliwe. W chwili obecnej nasz dług przeliczony na każdego obywatela, łącznie z dziećmi i starcami, stanowi 53.378 dol. – a zadłużenie naszego kraju rośnie w tempie 3,86 miliarda dol. dziennie.
W prasie dużo się pisze o zadłużeniu Grecji, której grozi bankructwo. Okazuje się, że nasz, amerykański dług w przeliczeniu na jednego obywatela jest o 35 proc. większy niż Grecji. Czy decyzje, jakie zapadły w ostatnim dniu roku 2012, uratowały nasz kraj od zapaści, albo przepaści? Bynajmniej! Na razie te decyzje tylko odłożyły kolejną przepychankę, która odbędzie się za trzy miesiące, a której tematem będzie, komu jeszcze podnieść podatki, a komu obniżyć świadczenia. Najbardziej prawdopodobne jest, że problem, tak jak pusta puszka po coca-coli, zostanie kopnięty dalej, a rząd, aby zapłacić za wojnę z terrorem, medicare, medicaide i inne świadczenia, wydrukuje więcej obligacji i sprzeda je Chińczykom. Jak długo tego rodzaju polityka "drukowania" pieniędzy bez pokrycia jest możliwa, trudno zgadnąć. A co się stanie, jak Chińczycy zażądają zwrotu długów? Może z dnia na dzień zdewaluujemy dolara? Może nasza potężna armia i flota zmusi Chińczyków do dalszych zakupów w gruncie rzeczy bezwartościowych papierów? Wątpliwe.
Polityka, pod tytułem: "Kup pan cegłę", nie jest możliwa bez konfrontacji z rosnącą potęgą, jaką są Chiny. Naiwny mógłby radzić Prezydentowi i Kongresowi, że należy powiedzieć narodowi amerykańskiemu smutną prawdę, że musi żyć (wydawać) wedle swoich dochodów. Należy przypuszczać, że taka sugestia wywołałaby rozruchy w kraju na miarę rozruchów po podniesieniu cen kiełbasy w PRL-u. Na kanwie takich rozruchów mógłby wypłynąć nowy przywódca, "gwarantujący" wszystkim równość, dobrobyt, no i oczywiście 50" płaski TV (Made in China) oraz złoty, 18-karatowy łańcuch na szyję, na resztę 21 wieku.
My, polscy emigranci, znaliśmy takich dwu "dobroczyńców", Stalina i Hitlera. Niech więc Bóg nas chroni od takiego rozwoju sytuacji. A może by tak komuś wydać wojnę, na przykład w celu wyzwolenia uciskanych ludzi, którym tyrani zabraniają pić piwo? Najlepiej jakiemuś odległemu krajowi bez bomby atomowej? Metoda już od dawna wielokrotnie sprawdzona, zarówno u nas, jak i w byłym "Kraju Walki o Pokój i Demokrację", czyli ZSRS.
To ostatnie rozwiązanie wydaje się najbardziej bezpieczne i z pewnością Chińczycy taką wojnę, tak jak i uprzednie, na pewno sfinansują, a społeczeństwo amerykańskie entuzjastycznie poprze.
Jan Czekajewski
Columbus, Ohio, USA
6 stycznia 2013
Jednym z problemów polskiej debaty politycznej jest brak programu reform; dlatego z prawdziwą przyjemnością przedstawiamy Państwu propozycję programową człowieka czynu i praktyki, Jana Kowalskiego, stałym Czytelnikom znanego z publicystyki kilka lat temu zamieszczanej na naszych łamach.
Nie bójmy się myśleć o Polsce radykalnie i do końca. Przyszłość, nawet ta najbliższa, może bowiem nieść wielkie zmiany dla Europy i świata. Zapraszamy więc do wspólnego myślenia z troską o Polsce. (red.)
Ostatnim słowem kluczem do zrozumienia dokonujących się zmian społecznych w obrębie naszej cywilizacji jest globalizacja. Przez polityków i media reprezentujących interesy wielkich korporacji słowo to oznaczało niemal zbawienie dla całego świata. A przynajmniej rozszerzenie demokracji i wolności na zniewolone narody. W rzeczywistości, podobnie jak fałszywe pieniądze i rozkwit korporacji, zjawisko to jeszcze bardziej rozwarło nożyce dochodowe. Doprowadziło do dużego zubożenia klasy średniej, upadku wielu małych firm i, co za tym idzie, ogromnego wzrostu bezrobocia. Ale za to wielkie pieniądze stały się jeszcze większe. To dlatego rzekomo reprezentujący wyborców politycy nie tylko nie zablokowali zjawiska globalizacji, a wręcz przeciwnie, dopomogli do jego zwycięstwa.
Zaczęło się niewinnie, od współpracy Chińczyków z Hongkongu z Chińczykami z Chin kontynentalnych. Duże pieniądze i duża sieć odbiorców plus praca za garstkę ryżu pod kontrolą bagnetów zapewniły niespotykaną rentę kapitałową, którą podzielili się Chińczycy z Wolnego Świata z chińskimi komunistami, władcami miliarda niewolników. Przykład ten natychmiast natchnął zachodnie korporacje. Po co narażać się na strajki, żądania coraz krótszego czasu pracy, negocjacje płacowe, skoro można wszystko wielokrotnie taniej wyprodukować w Chinach. Najpierw zamawiając tam tylko produkcję, a potem przenosząc do Chin całe fabryki. Nawet tłumaczono to korzyściami dla zwykłych konsumentów. I rzeczywiście ceny dóbr konsumpcyjnych, produkowanych w Chinach i sprowadzanych na Zachód, takich jak buty i ubrania, obniżyły się, wywołując chwilowy entuzjazm konsumentów. A ponieważ w przypadku utraty pracy państwo gwarantowało wysoki zasiłek, obyło się bez oporu przeciwko takiemu rozwiązaniu. Korporacje poradziły sobie doskonale, już nieobciążone wysokimi społecznymi kosztami pracy. Zarabiając dodatkowe 10 dolarów na każdej parze butów sportowych przy cenie sprzedaży 20 dolarów. Wielki biznes chroniony przez struktury państwowe i prawnie, i fizycznie uniezależnił się od dotychczasowego otoczenia społecznego. Co więcej, dzięki udanej współpracy z politykami w ciągu krótkiego czasu zniknęła większość ceł i ograniczeń kwotowych w handlu z Chinami. Efekt jest wiadomy i widoczny gołym okiem. Ogromne jawne i ukryte bezrobocie finansowane przez zadłużone po uszy państwa, które ponoszą koszty eksportu miejsc pracy do Chin. I ogromne nadwyżki finansowe wielkich korporacji. Tym większe, że mogące w każdej chwili przenieść swoje siedziby i miejsce płacenia podatków do miejsc dla siebie najkorzystniejszych.
Bez kupienia polityków takie rozwiązania gwarantowane prawnie nie mogłyby mieć miejsca. Jednak emancypacja warstwy politycznej, uniezależnienie jej od powodzenia i oczekiwań własnych wyborców, czyli zwykłych zjadaczy chleba, tylko pozornie jest wieczna. W sytuacji gdy tego chleba zabraknie, zostanie zmieciona ze sceny szybciej niż się wydaje. I nie pomogą wielkie pieniądze zainwestowane w mass media, bo braku chleba nie da się przykryć najbarwniejszym nawet wirtualnym rajem. A co więcej, buntujący się przeciwko władzom młodzi ludzie nie będą mieli niczego do stracenia. Z prostego powodu, niczego nie mają i żyją dzięki rodzicom. Mają natomiast po dwadzieścia kilka lat i głowy nabite frazesami, że im się należy. Namiastki buntów społecznych z ich udziałem przetoczyły się przez place i ulice Zachodu przed rokiem. Od Stanów Zjednoczonych po Izrael. Namiastki, bo ich rodzice jeszcze mają za co ich utrzymywać. Co będzie, gdy i rodzicom skończą się pieniądze?
II. 2. Oburzeni mają rację
I oczywiście jej nie mają. Ale po kolei. W chwili gdy cały świat pasjonował się arabską wiosną, miało miejsce jeszcze jedno zjawisko społeczne. Od Stanów Zjednoczonych, poprzez Wielką Brytanię, Hiszpanię, Grecję, dotarło nawet do Izraela. Na ulice i place miast wyszli oburzeni, wkurzeni, wściekli – różnie ich się nazywa. Młodzi ludzie protestujący przeciwko systemowi społecznemu, który nie gwarantuje pracy, a jeśli to na poziomie wykluczającym normalne życie, czyli choćby kupno mieszkania. W Polsce zjawisko to spotkało się z życzliwym pukaniem w czoło ze strony prawicowych publicystów i ideowym wsparciem ze strony lewicowych. Odczytane zostało jednoznacznie jako bunt przeciwko kapitalizmowi i wolnemu rynkowi. Powtórzę zatem jeszcze raz: oburzeni mają rację. Mają rację, protestując przeciwko choremu systemowi, który finansuje polityków i media, również tych polityków, którzy wycierają swoje tłuste gęby frazesami o wolności i wolnym rynku. Za pieniądze tego chorego systemu bronią nie wolnego rynku, ale odejścia od niego na skalę, jaka jeszcze nigdy nie miała miejsca. Jako zarzut przeciwko oburzonym podaje się fakt, że są zdemoralizowani. Zadam zatem pytanie. No dobrze, a kto ich zdemoralizował? Kto z normalnych młodych ludzi, dzieci Bożych stworzonych do wartościowego i odpowiedzialnego życia, uczynił niewolników o ambicji nie sięgającej wyżej brzucha? Ludzi o mentalności plebsu w starożytnym Rzymie, żądających chleba, igrzysk i seksu? Odpowiedź jest jedna. Uczynili to współcześni władcy tego świata w swoim odwiecznym dążeniu do uczynienia z człowieka obdarowanego wolnością przez Pana Boga swojego niewolnika. Obserwujemy jedynie prostą konsekwencję wcześniejszych celowych działań. Benjamin Spock, guru bezstresowego wychowania dzieci, na kilka lat przed zakończeniem swojego długiego życia zdążył się nawrócić. Na judaizm, dobre i to. I już po swoim nawróceniu przeprosił wszystkich za biblię bezstresowego wychowania, za "Dziecko", swoje sztandarowe dzieło. Według jego ówczesnych wskazań zostały wychowane kolejne pokolenia Amerykanów i Europejczyków. Jako młody rodzic również zostałem obdarowany tą lekturą przez moich liberalnych znajomych. Po pobieżnym przejrzeniu odrzuciłem ją ze wstrętem. Benjamin Spock wyznał, że gdyby spodziewał się takich efektów społecznych, nigdy by tej książki nie napisał. Ale napisał i z jej skutkami musimy się teraz zmagać.
Dlatego w sytuacji, w jakiej się teraz znajdują, oburzeni mają rację. Chcą jedynie tego, do czego mają prawo. Do beztroskiego i bezstresowego życia na w miarę wysokim poziomie materialnym. Ponieważ tego już nie dostają i nie dostaną, mają prawo czuć się oszukani. Bo w końcu jakkolwiek by na to patrzeć, zostali oszukani. Czy oburzeni potrafią zdiagnozować swoją własną chorobę i zastosować jedynie możliwą kurację, jaką byłoby obalenie obecnego porządku i nawrócenie się na chrześcijaństwo, po to by na nowo zgodnie z duchem naszej łacińskiej cywilizacji odbudować życie społeczne. Czas pokaże. Jeśli wpadną na inne pomysły, a wielu szaleńców już im doradza, nasz świat czekają straszne rzeczy, przy których potworności nazizmu i komunizmu wydawać się będą niewinną igraszką.
A wszystko przez rodziców i rodziców ich rodziców. To oni odrzucili wiarę w Boga, wyrzucili go ze szkół, z urzędów, z przestrzeni publicznej, z gospodarki. A dokładniej pozwolili na to, żeby ludzie ich reprezentujący bez większego oporu z ich strony mogli to przeprowadzić. Ludzi takich jak Benjamin Spock było wielu. Przywołajmy chociażby sylwetkę Bena Kinseya i jego słynny raport o seksualności Amerykanów. I Spock, i Kinsey trafili, jak to się zwykło mówić, w zapotrzebowanie społeczne. Dlatego odnieśli sukces. Chyba jest to jednak zbyt proste wytłumaczenie ich sukcesu i tego, co się z tym wiąże – demoralizacji kolejnych wchodzących w życie pokoleń. Mówiąc językiem rynku, byłoby to czysto popytowe wytłumaczenie ich sukcesu. Istnieje jednak również równoległa teoria rynkowa, podażowa teoria sprzedaży. Mówiąca o tym, że potrzebę można wykreować. Wystarczy jedynie przeznaczyć na działania marketingowe odpowiednie środki finansowe. Tak było w przypadku Spocka, Kinseya i wielu, wielu innych idoli młodzieżowej kontestacji. Komuś ich sukces był bardzo na rękę. Finansując walkę z tradycyjną rodziną i tradycyjnym modelem życia, osiągnięto model idealnego konsumenta, człowieka żyjącego jedynie tu i teraz. Stare cnoty umacniane dotychczas przez tradycyjną rodzinę, takie jak powściągliwość, oszczędność, pracowitość, dorabianie się krok po kroku, nagle straciły siłę przekazu. Szczęśliwszym i mądrzejszym okazywał się teraz człowiek potrafiący korzystać z życia, czyli kupujący na kredyt kolejny gadżet. Idealny członek nowego idealnego społeczeństwa. Społeczeństwa, którego rytm życia nie miały już wyznaczać Wiara i rodzina, ale prześcigające się w stwarzaniu kolejnych niezbędnych człowiekowi dóbr korporacje. Zatem nie twierdzę nawet, wbrew wszelkim teoriom spiskowym, że przeprowadzono świadomy zamach na dotychczasową konstytucję człowieka, niszcząc rodzinę i religię. Po prostu, gdzie drwa rąbią tam wióry lecą. Zniszczenie rodziny i religii dokonało się przy okazji tworzenia idealnego człowieka – konsumenta i idealnego społeczeństwa – społeczeństwa konsumentów.
Oczywiście religia i rodzina przeszkadzały, dlatego należało je zniszczyć. Nic bardziej nie niszczy instytucji jak ich ośmieszenie. Cały Hollywood wziął udział w walce propagandowej ośmieszającej religię (oprócz judaizmu). W kolejnych filmach ksiądz (katolicki rzecz jasna) okazywał się zboczonym świntuchem. A prowincja, ostoja tradycyjnego amerykańskiego życia, gdy tylko reżyser trochę bardziej poszperał, okazywała się okolicą zamieszkaną przez zwyrodniałych zboczeńców.
W zniszczeniu tradycyjnej amerykańskiej rodziny pomógł kryzys lat 30. Kryzys wywołany w dużej mierze przez spekulacyjną hossę na nowojorskiej giełdzie. Oszałamiający wzrost wartości akcji spowodowany był głównie możliwością zakupu akcji na kredyt przy wkładzie własnym w wysokości jedynie 10 proc. Gdy bańka pękła, okazało się jednak, że mnóstwo zwykłych ludzi straciło swoje rzeczywiste oszczędności. W miastach wystąpiło ogromne bezrobocie, sięgające 30 proc. Na wsi w wyniku skumulowania suszy i powodzi (oczywiście na różnych terenach) i spadku cen produktów rolnych o 70 proc. nastąpił upadek tradycyjnej gospodarki farmerskiej. Szacuje się, że w czasie Wielkiego Kryzysu upadła połowa farm. Z czasem zostały one przejęte przez wielkie korporacje i przekształcone w wielkie fabryki żywności. Bezrobocie tak miejskie, jak i wiejskie dotknęło w przeważającej mierze mężczyzn sprawujących dotychczas tradycyjną rolę głowy domu. Z zarobkami wystarczającymi do utrzymania całej rodziny była to rola niejako oczywista. Teraz w sposób równie oczywisty rola ta została co najmniej zakwestionowana. Pokolenie później z tak osłabioną rodziną i wychodzącymi z niej w świat dziećmi można już było zrobić wszystko, nawet dzieci-kwiaty. Tym bardziej że ostatni szlif odbierały na opanowanych przez marksizm uniwersytetach.
Wielki Kryzys przelał się wkrótce przez Ocean, pogrążając Europę. Na szczęście o 10 lat rozminął się z rewolucją bolszewicką. Gdyby nie to, nie pomógłby nawet Cud nad Wisłą i zaraza bolszewicka zalałaby Europę po Atlantyk. Spowodował dojście do władzy w Niemczech Hitlera, którego plan budowy wspólnej Europy pod przewodnictwem Niemiec na szczęście spalił na panewce. Hitlera prawie do końca popierali zwykli Niemcy, a już w szczególności Niemki, które do rąk własnych dostawały żołd walczących poza granicami mężów.
Ostatni kryzys gospodarczy, który rozpoczął się podobnie jak Wielki Kryzys od Stanów Zjednoczonych i wkrótce przeniósł się do Europy, ma swoje źródła w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Wtedy właśnie definitywnie przestałem uważać siebie za liberała czy też zgodnie z nazewnictwem amerykańskim neokonserwatystę. Stało się tak po lekturze jednej książki.
Książką, która otworzyła mi oczy był Wolny Wybór Miltona Friedmana – ulubiona pozycja wszystkich konserwatywnych liberałów. Jej sens w części amerykańskiej sprowadzał się bowiem do konkluzji, że skoro cały świat chce dolarów amerykańskich, a Stany Zjednoczone dysponują drukarką tychże, to nic prostszego jak zwiększyć moce produkcyjne druku. Oficjalnie, zaledwie 15 lat wcześniej, w roku 1971 prezydent Nixon zamknął erę Breton Woods, która przetrwała 25 lat. Stany Zjednoczone przestały gwarantować wymianę każdego dolara papierowego na złotą dolarówkę . Teraz, nie oglądając się na żadne teorie towarowo-pieniężne dotyczące ilości pieniędzy w obiegu i nie mając związanych rąk jakimikolwiek umowami, Stany Zjednoczone zaczęły produkować zielone banknoty. W ilości, które same uznały za stosowne. Czy sam Milton Friedman może zostać uznany winnym kryzysu, który wybuchł 25 lat później? Nie w większym, ale i nie mniejszym stopniu jak Jan Jakub Rousseau i encyklopedyści za zbrodnie rewolucji francuskiej.
Skoro raz oderwano się w myśleniu o pieniądzach od otaczającej nas rzeczywistości i odpowiedzialności za nią, można było zacząć kreować wirtualny świat finansów. Tak się niebawem stało pod nazwą Nowych Produktów Bankowych. Kiedyś bank miał pieniądze jeżeli klient przyniósł do banku swoje pieniądze czyli mówiąc mądrze je zdeponował. Ktoś inny za pośrednictwem banku je pożyczył. Zysk banku stanowiła różnica w oprocentowaniu depozytów i kredytów, dwa do trzech procent. Jeśli Stany Zjednoczone nie oglądając się na nic zaczęły drukować pieniądze, dlaczego nie miałyby tego samego powtórzyć banki. Oczywiście nie miały drukarki, ale jej nie potrzebowały. Wystarczyło że w banku pojawił się klient, który wziął pożyczkę hipoteczną na zakup domu wartości 50 000 dolarów. Bank udzielał tej pożyczki, traktował jako pewnik, że klient w ciągu najbliższych 20 lat te pieniądze wraz z odsetkami spłaci, dodawał spodziewany wzrost wartości nieruchomości i podliczał, że dysponuje środkami własnymi w wysokości 100 000 dolarów zabezpieczonymi nieruchomością, na który przed chwilą udzielił kredytu. To tylko nam się wydaje, że to szaleństwo. Dziesiątki tysięcy młodych zdolnych absolwentów najbardziej renomowanych uczelni pracowało po kilkanaście godzin na dobę nad tworzeniem Nowych Produktów. Już ten fakt pokazuje jak rozeszły się normy moralne z tak zwaną normalną działalnością gospodarczą gwarantowaną prawem. Każdy z tych młodych zdolnych musiał przecież powiedzieć OK. wchodzę w to, przy akceptacji własnego sumienia.
Już po pęknięciu bańki spekulacyjnej, gdy straszne słowo kryzys we wszelkich językach przetoczyło się przez cały świat, w Stanach Zjednoczonych dokonano podsumowania ich pracy. Jeden dolar rzeczywisty przyniesiony do banku zyskiwał wartość trzydziestu dolarów. Przez kilka lat myślano nawet, że to są prawdziwe dolary. A potem okazało się, że większość tych banków jest za duża żeby upaść i muszą być uratowane prawdziwymi dolarami z kieszeni amerykańskich podatników. Bo do tego sprowadzała się polityczna decyzja wpompowania w system bankowy półtora biliona dolarów ustalona przez Waszyngton. Jaką pierwszą decyzję podjęły uratowane banki? Czy może postanowiły zrewidować swoją filozofię albo zredukować premie dla zarządów? Co to, to nie. Postanowiły odrobić straty grając na rynku ogromnymi kwotami. Chory system finansowy, który opanował świat rzeczywistej gospodarki niszcząc i plądrując tradycyjne rynki, pozostał nietknięty. Nie zdając sobie z tego sprawy wszyscy płacimy za to z własnej kieszeni, nalewając na przykład benzynę do baku za prawie sześć złotych, albo płacąc dwukrotnie drożej za jedzenie. Ten chory system dotknął również w wielkiej mierze państwa po latach komunizmu wracające do Wolnego Świata i wydawałoby się wolnej gospodarki. (Opiszę to w części polskiej.)
ciąg dalszy w następnym numerze
Jak łatwo się można domyślić, przy schyłku PRL-u "ludowe wojsko polskie" nie cieszyło się większą estymą u studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Zajęcia w Studium Wojskowym były z jednej strony traktowane niczym obowiązkowy WF, a z drugiej dla wielu zapowiadały ewentualny ciąg dalszy, którego, jak mawiał jego kierownik, ludzie po naszym kierunku przeważnie zdołają uniknąć.
W tej sytuacji oficer polityczny w randze pułkownika niezbyt narzucał się młodym prawnikom z komunistyczną agitką. W ramach szczerości na poły anonimowej, można też było czasami zadawać "politrukowi" pytania na kartkach, które kładziono na jego biurku w czas przerwy.
Wytrawny oficer traktował je później z rozwagą, by, z jednej strony, nie wzbudzać zbyt głośnych wybuchów śmiechu na zdystansowanej sali, a z drugiej, zapewne nie podpaść zawszonym być może i tutaj donosicielom.
Jak dzisiaj pamiętam, tylko jedno pytanie zakończył krótkim "na odczep" i mimo próśb o konkrety nie chciał za nic swojej wypowiedzi rozwinąć, podając choć kilka liczb czy przedmiotowych opinii.
Student na kartce złożonej w pół poruszył widać temat nadzwyczaj drażliwy, by nie powiedzieć, że w Polsce Ludowej – tabu. Pytanie brzmiało:
Jak wyglądało oraz jak długo trwało przygotowanie artyleryjskie w bitwie pod Lenino?
Pułkownik dość mechanicznym głosem oznajmił, że "było ono odpowiednie" i młodym ludziom nic więcej nie udało się z niego wydusić.
Nieliczni dzisiaj skojarzą, że właśnie 12 października, czyli w rocznicę pierwszej bitwy u boku "nowego sojusznika", po której trzeba było wycofać polskie jednostki na tyły z powodu ogromnych strat, od 1950 r.do 1990 r. obchodzono w kraju nad Wisłą – Dzień Wojska Polskiego.
Było to zgodne nie tyle z imputowaną nam czasem skłonnością do "świętowania katastrof", ale związane z mitem założycielskim wywalczonego w "słowiańskim" boju – państwa sprawiedliwości społecznej, którego granic broniły wojska wschodniego sąsiada, tradycyjnie stacjonujące – tym razem w liczbie do 400 tysięcy sołdata.
To, że "przy okazji" Polakom przepadła na rzecz "sojusznika" połowa ich przedwojennego terytorium (nie mówiąc o wielomilionowych stratach ludzkich na Wschodzie), w ogóle nie mogło funkcjonować w świadomości uganiających się za pożywieniem obywateli.
Rzetelny opis sytuacji na froncie w tamtych dniach możemy poznać, wertując pisane już w wolnej Polsce książki i publikacje, choć nieco prawdy o "błędach" przeciekło też w PRL-u.
Co jednak chciałby usłyszeć od pułkownika niesforny student UJ, który ów temat poruszył, zaciekawiając kolegów i sprowadzając niepokój na "politruka"?
Bitwę, jak wiemy, stoczono w dniach 12 i 13 października 1943 r. na Białorusi nieopodal wsi Lenino. Polska 1. Dywizja Piechoty dowodzona przez gen. Zygmunta Berlinga walczyła w niej, wchodząc w skład 33. Armii pod dowództwem gen. płk. Wasilija Gordowa i miała przełamać obronę niemiecką na dwukilometrowym odcinku frontu, by umożliwić wejście siłom sowieckim, które następnie miały dotrzeć do linii Dniepru.
Dnia 9 października gen. Berling przeprowadził rekonesans, w którym nie zrealizował założonych celów, gdyż Niemcy wykrywszy ruch na pierwszej linii otworzyli bardzo silny ogień artyleryjski, lecz mimo to w dniu następnym podjęto decyzję o rozpoczęciu natarcia.
Dywizja miała nacierać w dwóch rzutach. W tabeli walki przewidziano zmasowane, trwające 100 minut przygotowanie artyleryjskie, a następnie po poderwaniu polskiej piechoty artyleria miała utworzyć podwójny wał ogniowy, przesuwający się przed nią w odległości 200 – 300 metrów.
Gen. Gordow zasugerował, że Niemcy opuścili swoje pozycje, i wydał rozkaz, by Polacy dnia 12 października o godz. 6.00 przeprowadzili rozpoznania bojem w sile jednego batalionu.
Gen. Berling, mając świadomość wielkiej siły ognia dobrze okopanych Niemców 337. Dyw. Piechoty i XXXIX Korpusu Pancernego, w trybie pilnym poprosił o zmianę rozkazu. Rozkaz został jednak utrzymany, a do przeprowadzenia rozpoznania wyznaczono 1/1 pp.
Decyzję przekazano dopiero przed natarciem o godz. 4.00, a zaskoczony mjr Lachowicz skomentował decyzję słowami "No to 50 proc. mego batalionu już nie ma".
Straty po stronie polskiej okazały się nawet większe, gdyż Niemcy nie tylko nie opuścili swoich pozycji, ale znacznie wzmocnili siłę ognia broni maszynowej i moździerzy, tworząc kolejne stanowiska.
Planowane natarcie przeprowadzono siłami 1. Dywizji im. Tadeusza Kościuszki liczącej ok.12.400 żołnierzy pod dowództwem gen. Berlinga, którą wzmacniały zaledwie: jeden pułk czołgów, jedna kompania rusznic przeciwpancernych, jedna kompania fizylierek i kompania karna.
Warto przypomnieć, że dwie potencjalnie współdziałające dywizje Armii Czerwonej liczyły w całości jedynie ok. 4000 żołnierzy.
O godz. 8.30 miało rozpocząć się przygotowanie artyleryjskie, które "z uwagi na mgłę" rozkazem gen. Gordowa przesunięto o godzinę i skrócono o 40 minut. W ten sposób nieprzyjaciel po wyjściu ze schronów zachował pełną zdolność bojową.
Decyzja dotycząca opóźnienia z drastycznym skróceniem przygotowania artyleryjskiego i zupełnie niezrozumiałe w tej sytuacji przekazywanie przez dowództwo sowieckie nieszyfrowanych (otwartym tekstem) rozkazów drogą radiową stały się zasadniczą przyczyną masakry polskich żołnierzy. Niemcy doskonale znali plany swojego przeciwnika i mieli go jak na dłoni.
O godz.10.00 przeprowadzono sprzeczny z podstawowymi zasadami taktyki atak wyrównaną tyralierą – w sytuacji doskonałej widoczności.
"Nie trzeba być żołnierzem, nie trzeba być sztabowcem, wystarczy mieć tylko odrobinę wyobraźni: jedno wzgórze przed Trygubową, drugie przed Połzuchami, widoczność, nawet jak na jesienny dzień znakomita; na drodze z Lenino do Połzuch można policzyć pojedynczych ludzi" Andrzej Zieliński, Grot strzały, 2 WM Nr 13/1375, 22.10.78
Dramat polskich jednostek pogłębiał fakt, że artyleria sąsiednich dywizji sowieckich nie zmieniła rubieży ogniowych i część naszych żołnierzy dostała się pod jej ogień.
W walkach o Połzuchy i Trygubową szybko zabrakło amunicji i część pododdziałów musiała się wycofywać. Trygubowa musiała być jednak zdobyta, gdyż 290. Dywizja Piechoty Armii Czerwonej nie ruszyła do przodu i pozostawienie jej w rękach wroga uniemożliwiałoby natarcie całej dywizji.
Koło południa wszędzie zabrakło amunicji, czołgi nie podeszły do rzeki i nie wsparły polskiej piechoty, a rozkazem sowieckiego dowództwa sąsiednie dywizje zostały zatrzymane na linii natarcia, powodując odsłonięcie skrzydeł naszej 1. Dywizji wbitej ok. 3-kilometrowym klinem między silne ugrupowania niemieckie.
Dopiero po południu przystąpiono do przeprawy czołgów i artylerii przez Miereję, ale wobec braku przygotowanych podejść do mostów jedne z nich ugrzęzły, a inne uległy uszkodzeniu. Lekka artyleria również tonęła w błotach i praktycznie nie dawała wsparcia polskiej piechocie. Kilka czołgów, które jednak przedostały się na pole walki, bardzo szybko unieszkodliwiono.
Niemcy całymi swymi siłami przystąpili do kontrataku z czoła i na odsłonięte skrzydła polskiej piechoty, do akcji weszło ich lotnictwo. Przy wsparciu artylerii i czołgów drugi kontratak nieprzyjaciela wyparł Polaków z Trygubowej.
Wobec braku wsparcia czołgów i artylerii, a także niemożności uzupełnienia amunicji w działania 1. Pułku wkradł się chaos, jego dowódca ppłk Derks stracił zdolność dowodzenia, a płk Kieniewicz, który go zastąpił, wyprowadzał żołnierzy pod bezpośrednim ogniem nieprzyjaciela.
W tej sytuacji z pułku liczącego w momencie wejścia do bitwy 2800 żołnierzy udało mu się wycofać z pola walki zaledwie 500.
Wg rozkazów, które Berling otrzymał na dzień 12 października, zgodnie z planem po trwającym 15 minut przygotowaniu artyleryjskim o godz. 8.00 Polacy powinni ruszyć do kolejnego natarcia. Tyły dywizji wraz z zaopatrzeniem wciąż jednak pozostawały daleko od linii frontu i w nocy zbierano jedynie resztki amunicji z trzech dywizji drugiego rzutu.
W efekcie 3. Pułk nie zdołał zdobyć Trygubowej, a 2. Pułk stracił zdobyte w krwawym boju Połzuchy. Polacy zostali wyparci z większości zajętych terenów i osamotnieni przeszli do obrony, odpierając mordercze ataki Niemców, prowadzone non stop tak z ziemi, jak i z powietrza.
Gen. Berling wezwany do sztabu 33. Armii, po ostrej wymianie zdań otrzymał o godz.17.00 rozkaz wycofania 1. Dywizji z walki, co odbyło się nocą z 13 na 14 października.
Ok. godz.20.00 Polacy zdołali jeszcze odzyskać Połzuchy, by następnego dnia, tj. 14 października, rozkazem dowództwa wycofać się za linię Mierei.
* * *
W sumie strona polska straciła ok. 3000 żołnierzy, zadając solidnie dowodzonemu przez gen. art. Roberta Martineka i gen. por. Otto Schunemanna przeciwnikowi blisko o połowę mniejsze straty.
Masowo zabijani, grabieni i wywożeni w głąb ZSRS po dniu 17 września 1939 r., Polacy w wielu przypadkach sceptycznie podchodzili do współpracy z niedawnym agresorem.
Dr Maciej Korkuć z krakowskiego IPN wyjawił, że w przeddzień bitwy zdezerterowało ok. 300 żołnierzy 1. DP, by wg protokołów niemieckich "dostać się do cywilizowanej niewoli" wobec (jak dowodzili) groźby pewnej śmierci lub ponownej zsyłki.
Jak widzimy, wątpliwości studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego, o których pisałem na wstępie, były w pełni uzasadnione, a polityczny oficer "ludowego wojska polskiego" nie mógł w tej sprawie akurat – ani dokonać sprawnej manipulacji, ani jak czasem bywało, powiedzieć do nas bądź co, sprytnie mrugając okiem.
Ciekawa jest także ciągłość podejścia wpierw rosyjskiego zaborcy, a później sowieckiego okupanta do wszystkich tworzonych pod jego władztwem polskich jednostek wojskowych.
Warto raz jeszcze przypomnieć, że bardzo istotną przyczyną wybuchu Powstania Listopadowego była realna groźba użycia i wykrwawienia znakomicie się prezentującej armii Królestwa Polskiego przy tłumieniu powstania w Belgii, podczas gdy w jej miejsce miało być wprowadzone przez Konstantego znienawidzone wojsko rosyjskie.
Po wcześniejszych masowych mordach i bezczeszczeniu katolickich świątyń bezpośrednim powodem ogłoszenia przez KCN w Warszawie Manifestu Powstańczego z dnia 22 stycznia 1863 r. był zamiar eksterminacji 12 tys. polskiej młodzieży męskiej wg imiennych list na drodze poboru do rosyjskiego wojska.
Sporządzone w okresie przedświątecznym przez zrusyfikowanego syna margrabiego Aleksandra Wielopolskiego – Zygmunta Andrzeja i oberpolicmajstra Siergieja Muchanowa, w przypadku realizacji akcji gwarantowały, że trwająca co najmniej 15 lat w koszmarnych warunkach służba mało komu pozwoli wrócić do domu żywym i całym.
Jakże podobna w tym względzie była doktryna wojenna narzuconego nam po jałtańskiej zdradzie Układu Warszawskiego, gdzie siły Wojska Polskiego też miały operować poza granicami kraju, pozostawiwszy w nim sowiecki arsenał jądrowy i naród narażony na działanie broni masowego rażenia.
Skutki takich ataków przewidywano i akceptowano, budując m.in. szpitale w liczbie nadmiernej przy uwzględnieniu populacji zamieszkującej satelickie państwo, a uczniom na lekcjach tzw. PO wpajając standardy zachowań w przypadku wybuchu bomby atomowej.
Otóż wg nich, Polacy mieli okrywać się białymi prześcieradłami, by nie dopuścić promieni, i zawsze kłaść na podłodze pod oknem, by fala uderzeniowa mogła nie czyniąc im szkody przejść ponad ich ciałami. Na koniec wystarczył prysznic w specjalnym punkcie, które to miejsca organizować już miała sprawna samoobrona i "dla spokojności" pomiar licznikiem Geigera.
W zasadzie nie lepiej dowództwo sowieckie obchodziło się ze swoimi ludźmi, którzy z różnych powodów wg ostatnich obliczeń zginęli w tej wojnie w liczbie 26,6 mln, a opisy zawalanych trupami fos, rzek i transzei oraz pozostawionych swojemu losowi cywilów znamy także z historii poprzednich wojen.
Nawet ci, którym udało się przeżyć, trafiając z szeregów Armii Czerwonej do niemieckiej niewoli, po przymusowym powrocie do Kraju Rad byli likwidowani lub osadzani w obozach za złamanie rozkazu nr 227. Do łagrów trafiali także żołnierze biorący udział w szturmie Berlina, ponieważ ich wiedza o realiach życia na Zachodzie mogła osłabić skuteczność komunistycznej propagandy.
Reasumując, szanse na przeżycie tak żołnierza, jak też cywila były o niebo większe w każdej innej armii i w każdej innej niewoli, toteż decyzja gen. Andersa o wyprowadzeniu w lecie 1942 r. polskich formacji oraz ponad 20 tys. osób nieumundurowanych z ZSRS znakomitej większości z nich uratowała życie.
Jak widać, historia stosunków polsko-rosyjskich, a później polsko-sowieckich w zasadzie nie miała dobrych momentów.
Jakiekolwiek korzystne dla obu stron zmiany mogą zatem nastąpić dopiero po zrewidowaniu imperialnej doktryny Moskwy, tak by stała się ona adekwatna zarówno do obecnej sytuacji obydwu krajów, jak też akceptowała realia światowego układu sił początku XIX stulecia.
Tylko rzetelny stosunek do przerażającej historii, należna dbałość o własnego obywatela oraz partnerskie relacje w stosunkach międzynarodowych mogą odsunąć obawy i uprzedzenia. Czego zarówno sobie, jak też Rosjanom możemy uczciwie życzyć.
Kraków, 6 stycznia 2013r. Jan Szczepankiewicz
Tekst pochodzi z Biuletynu Rocznicowego Europy Wolnych Ojczyzn 1863-2013.
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…