W styczniowym (I 2013) "Uważam Rze – Historia" (podobno ostatnim w tym kształcie redakcyjnym z Piotrem Zychowiczem na czele) pojawił się tekst red. Adama Tycnera pt. "Polscy kondotierzy" (str. 40-42). Wiedziałem o tym wcześniej, gdyż redakcja zwróciła się do mnie z prośbą o udostępnienie zdjęć Rafała Gan-Ganowicza – bohatera mojego filmu dokumentalnego, przyjaciela.
Czekałem na ten tekst z niecierpliwością, gdyż do dzisiaj w Polsce wykoślawiany jest nie tylko obraz Żołnierzy Wyklętych, ale przede wszystkim polskich Kondotierów (najemników). Większość Kondotierów już zmarła lub ślady po nich zaginęły. Nie pozostawili po sobie zbyt wiele materiałów tekstowych czy dokumentów. Do unikatów należą wspomnienia lub strzępy prywatnych rozmów z przyjaciółmi. Nawet ta bardzo uboga dokumentacja nie może się niestety przebić do świadomości społecznej, aby odeprzeć ogromną masę zmanipulowanych dziennikarskich tekstów, służących lewicowej polityce, którą to przez lata zagospodarowały "temat najemników" w ogóle. Otóż wśród najemników dobrymi byli tylko ci z lewej strony, a jeśli byli jacyś inni, to tylko ci źli z prawej strony. Ci źli to mordowali biednych Murzynów, robili to przez chciwość za pieniądze, byli zwichrowani, alkoholicy, zboczeńcy i zawsze bandyci… Dzięki wielkiej lewicowej propagandzie dzisiaj każdy Europejczyk i nie tylko "wie", że najemnik Che Guevara to ideowy wojownik o wolność uciśnionych i nadal szerzy się jego kult wśród światowych "elit". Profesorowie, dziennikarze, filmowcy utwierdzają opinię światową, jaki to wielki bohater epoki. W konsekwencji nieświadoma historycznych uwikłań lewicowego najemnika opłacanego przez Castro i ZSRS młodzież nadal obnosi się w koszulkach z jego podobizną.
Natomiast dzisiaj nikt nie potrafi przytoczyć nazwiska ani jednego najemnika walczącego po tzw. prawej stronie. No może czasami pojawi się nazwisko Boba Denarda jedynie w kontekście francuskiego watażki opłacanego przez kapitalistyczne koncerny.
Dla porównania odsyłam do popularnej Wikipedii, ile napisano o jednym i drugim.
Tekst Adama Tycnera przywołał w mojej pamięci długie, wieloletnie rozmowy z opisywanym w tekście, zmarłym w 2002 Rafałem Gan-Ganowiczem, polskim Kondotierem. Wróciły nazwiska jego przyjaciół, z którymi walczył w Kongu i Jemenie. Wróciły zabawne anegdoty, rozterki życiowe, plany… Oczywiście również to wszystko, czego nie udało się umieścić w moim filmie o Rafale Gan-Ganowiczu…
Film, którego koprodukcja była przez pięć lat skutecznie blokowana przez TVP, kiedy został w 1997 roku ukończony, spotkał się z natychmiastową cenzurą wytoczoną podczas kolaudacji (zatwierdzenia filmu) w TVP. Tylko dzięki red. Andrzejowi Potockiemu, który ujawnił zapis cenzorskiej kolaudacji w tygodniku "Życie", później także dzięki Lidze Republikańskiej z Mariuszem Kamińskim na czele, piosenkarzowi Tadkowi Sikorze, ok. 60 posłom i senatorom, wreszcie widzom w kilku miastach w Polsce (kina pękały w szwach) udało się zmusić TVP do wycofania się z absurdalnych, bo ideowych zarzutów, w tym personalnych oskarżeń, oraz do natychmiastowej emisji filmu (w trybie pilnym, w programie 1 TVP nagle zmieniono ramówkę, co zdarza się tylko w wyjątkowych wypadkach o światowej randze).
Dzisiaj, dzięki drugiemu obiegowi, myślę, że film jest bardziej znany, choć nie wiem, czy red. Adam Tycner go widział… Znakomite wspomnienia Rafała Gan-Ganowicza pt. "Kondotierzy" jak sądzę czytał, bo to wynika z tekstu, jednakże chyba mało przeanalizował temat artykułu, który miejscami – moim zdaniem, ociera się o poprawność polityczną. Z jednej strony zauważa, iż między polskimi Kondotierami były jakieś różnice, a z drugiej "wrzuca" ich do tego samego worka.
Cytuję: "Między ludźmi pokroju Zumbacha a takimi jak Gan-Ganowicz istniała duża różnica. Gan-Ganowicz ze względów ideowych odrzucił propozycję wysłannika Fidela Castro, który oferował mu dobry kontrakt w służbie rewolucji w Boliwii. Gan-Ganowicz prowadził bowiem swoją prywatną wojnę z komunistami. Jan Zumbach nie miał podobnych oporów. O mały włos nie wstąpił w szeregi wspieranej przez ZSRS armii rewolucyjnej w Jemenie. Łączyło ich natomiast to, że uczestniczyli w wojnach, w których obydwie strony, niezależnie od ideowych konotacji i międzynarodowych powiązań, dokonywały okrutnych zbrodni na cywilach (moje podkreślenie). Gan-Ganowicz we wspomnieniach raczej pomija ten temat, skupiając się na opisach rzezi dokonywanych przez swoich marksistowskich przeciwników. Jan Zumbach natomiast dość otwarcie przyznaje się do zrzucania bomb na cywilów"…
Otóż, wracam do mojego filmu z Rafałem, który dobitnie odnosi się do tych faktów i prowadzenia wojny w Kongu, że "…ich rolą była walka z rebelią komunistyczną. Głównym celem było oszczędzenie ludności cywilnej oraz wprowadzanie normalizacji, aby szkoły zaczęły funkcjonować, przychodnie zdrowia…" itd…. Wyraźnie również zaznaczył, iż miał "świadomość, że strzela do niewinnych ludzi, ale to, że ci ginęli z jego ręki, obciąża tych, co tych ludzi do tego zmuszali". Po chwili dodał: "żołnierz jest od tego, by ginąć na froncie, a nie jego żona czy córka". W Jemenie walczył już z prawdziwie wyszkoloną armią i sowieckimi "doradcami".
Tu zmierzam do pewnego porównania istoty filmu i problemu z jego powstaniem czy wymową a tekstem red. Adama Tycnera. Kiedy "wojowałem" o produkcję tego filmu w TVP, sugerowano mi, abym przedstawił Rafała Gan-Ganowicza jako najemnika – psa wojny, biegającego z pistoletem w ręku i strzelającego do biednych, bezbronnych Murzynów… Myślę, że cała ta złość decydentów TVP (reżyserów-cenzorów (!), jak Tadeusz Pałka, Krzysztof Lang, Paweł Łoziński, Andrzej Fidyk) wynikała nie z faktu, że Rafał Gan-Ganowicz walczył jako najemnik gdzieś tam w świecie, ale to że walczył z komunizmem oraz potrafił dobitnie to umotywować na podstawie faktów. Niestety, w tekście red. Adama Tycnera brakuje tak ważnej – głębszej oceny wyrażanej przez Rafała Gan-Ganowicza. Rozumiem, że red. Adam Tycner starał się "o obiektywizm" w stosunku do Kondotierów o różnych temperamentach, charakterach itd., jednakże należało ów obiektywizm zderzyć z jednostronną i zniekształconą wiedzą społeczeństwa na ten powyższy temat.
Uważam, iż nadal wielu polskich Kondotierów – patriotów, nie jest w naszym kraju docenionych, a tym bardziej zrehabilitowanych. Przypominam, że na Rafale Gan-Ganowiczu do końca życia ciążył wyrok śmierci wydany przez komunistyczną bezpiekę. Stąd mam nadzieję, że ci polscy tułacze, żołnierze bez armii, kiedyś zrzucą to lewicowe błoto, jakim byli i są oblepiani przez dziesiątki lat.
Zachęcam więc do lektury książki Rafała Gan-Ganowicza pt. "Kondotierzy" (niestety biały kruk) oraz oglądania filmu pt. "Pistolet do wynajęcia czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza" (niestety też unikat…).
Piotr Zarębski
reżyser
Łódź, styczeń 2013
Jest wesoło. Jest śmiesznie. Coraz weselej i coraz śmieszniej można powiedzieć. Tak wesoło i tak śmiesznie, że niektórym aż łkanie w gardłach zamiera. Jedni z tej radości zapłakują się na śmierć, inni uważają, że uważny obserwator nadwiślańskiej codzienności na śmierć może się raczej ześmiać.
Na przykład obserwując kolejkę ambulansów, szturmujących odrzwia szpitalnych oddziałów (zwanych nie wiedzieć czemu ratunkowymi) podług zasady "czyj pacjent pierwszy, na tego bęc i ten może przeżyje". Na przykład czytając refleksje wieloletniego dziennikarza "Gazety Wyborczej", przekonującego nie do końca ogłupioną część tuskoidalnej gawiedzi (części ogłupionej ze szczętem przekonywać nie musi), że państwo "nie powinno zmuszać obywateli do określonych zachowań". Na przykład obserwując sytuację w powiatowych urzędach pracy, gdzie kolejki bezrobotnych coraz częściej przywodzą na myśl czasy pustych półek sklepowych z butelką octu w charakterze przerywnika, w okresie tuż przed Bożym Narodzeniem i kolejną dostawą "wołowiny z kością". Na przykład dowiadując się, że Radosław Sikorski nie musi przepraszać Jana Kobylańskiego za nazwanie go antysemitą.
Rasizm etniczny
Pewnie, że nie musi. Albowiem językiem miłości usta Sikorskiego mówiły. A kto uważa inaczej, niech uważa lepiej. Nadto obie sędziny (Bożena Chłopecka z Sądu Okręgowego w Warszawie oraz Barbara Trębska z warszawskiego Sądu Apelacyjnego) to kobiety można powiedzieć przewidująco inteligentne – wszak to oczywiste, że wyrazem ohydnego antysemityzmu jest na przykład utrzymywanie, że w Polsce powinni rządzić Polacy, podobnie jak obraźliwie dla niektórych "osób publicznych" może zabrzmieć zarzut, że z racji swego pochodzenia podejmują działania niezgodne z interesem Polski. Jeśli zaś cała reszta napomnienia zawartego w przekazie obu Wysokich Sędzin nie pojmuje, sama sobie winna i sama siebie zasłużenie wystawia na bęcki. Zanim jeszcze przytuli ich krata.
Wszelako poza słuszną ironią, niejako przy okazji, choć w kontekście wspomnianego rozstrzygnięcia, warto zauważyć, że tendencje do penalizowania wypowiedzi uznawanych dekretywnie za antysemickie, to coś znacznie więcej niż kaganiec zakładany swobodzie ocen. Moim zdaniem, to po prostu akceptacja hegemonii etnicznego rasizmu w przestrzeni publicznej. Niby czemu nie wolno oceniać negatywnie niewłaściwych postaw, wyborów czy zachowań przedstawicieli nacji żydowskiej w sytuacji konfliktu interesów z nacją polską? Skoro w ostatnim 20-leciu co trzeci szef polskiej dyplomacji miał żydowskie pochodzenie (Stefan Meller, Adam Daniel Rotfeld oraz Bronisław Geremek), jeden szczyci się honorowym obywatelstwem Izraela, zaś aktualny ma żonę Żydówkę, to czy nie powinniśmy koniecznie zadawać pytań o źródła postaw tych ludzi? Ich motywacje? A już zwłaszcza czy nie powinniśmy pytać o to w sytuacjach konfliktu interesów etny polskiej i żydowskiej?
Kod wrażliwości
Rzeczpospolita, rdzewiejąca przez przeszło dwie dekady, teraz rozsypuje się nam w proch. Wielu przekonuje, że już się nam rozsypała. Gdzie nie spojrzeć, czegokolwiek nie dotknąć, tam dramat bądź tragikomedia. Co jeszcze gorsze, owej samobójczej autodegradacji większość Polaków zdaje się nie dostrzegać. Ludzie na potęgę dziczeją, rząd Donalda Tuska za wszelką cenę stara się wygrać z przyzwoitością, ta aż skręca się w paroksyzmie bólu – niestety niewielu decyduje się przyzwoitości bronić. Wiadomo, wiadomo: imponderabiliami nie da się napełnić brzucha, na etat trudno się załapać, a kredytu nie przyznają niepokornym. W tych okolicznościach niedaleko do procesu eliminacji wszystkiego, co przeszkadza żyć. Wartości? Do diabła z nimi.
Skutek? Fatalny uwiąd w wymiarze etycznych fundamentów definiujących wspólnotę, albowiem żeby dostrzec cokolwiek niestosownego, należy mieć w głowie wspólnotową matrycę moralną, umożliwiającą porównanie tego jak postępujemy z tym, jak postępować powinniśmy. Profesor Andrzej Zybertowicz mówi o tym tak: "Żyjemy w świecie, gdzie z pokolenia na pokolenie nie są już przekazywane podstawowe standardy moralne, nie jest przekazywany pewien kod wrażliwości na drugiego człowieka".
Tylko otchłań
Cóż pozostaje nam czynić dla polepszenia nastroju? Dla polepszenia nastroju można oczywiście utonąć w telewizyjnych serialach. Tych u nas dostatek, podobnie jak serwisów informacyjnych. Przy czym – choć jedno i drugie daje się oglądać z rozmaitym natężeniem uwagi – gdy jakimś przedziwnym zrządzeniem losu wiadomościom, którymi między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca karmiony jest tłum zbudowany z telewizorów, zaczniemy przyglądać się uważniej niż dotąd, korzystając ze swoistego antymanipulacyjnego filtra, jakim jest zdrowy rozsądek, wówczas szydło prędko wychodzi z worka, by jednego z drugim ukłuć w mózgi nadto boleśnie. Albowiem wówczas okazuje się, iż wiadomości najczęściej w ogóle oglądać się nie da. A nie da się, ponieważ media dawno przestały mówić nam o świecie i ludziach to, co o świecie i ludziach wiedzieć powinniśmy. Zamiast tego pokazują nam tylko to, co nasi medialni nadzorcy chcą nam pokazać.
Jakoś mnie to nie dziwi. Nic nie straciły na aktualności słowa Mirosława Orzechowskiego sprzed paru lat: "destabilizacja Polski jest celem tych, którym nie udało się dotąd wyeliminować ze sceny ruchu narodowego i wszystkiego, co z sobą niesie. Mają w rękach media, gospodarkę i polityczne wpływy. Chcą jeszcze samej Polski, aby rzucić Ją na kolana i na powrozie zaprowadzić do stajni Augiasza, gdzie nie ma już ani prawdy, ani moralności, ani polskości. Jest tylko otchłań, która pożera wszelką wartość".
Krzysztof Ligęza
www.myslozbrodnik.pl
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Kiedy Prymas Glemp został wyniesiony do tej godności, wielu ludzi pytało – dlaczego on? Odpowiedział na to pytanie swoim pięknym życiem.
Dzisiaj wiele osób sądzi, że Prymas Glemp był ostatnim Prymasem Polski – kapłanem, którego autorytet sięgał poza Kościół i obejmował naród; kapłanem, który trwał z narodem. Dzisiaj, w sytuacji wielkiego zamieszania społecznego w Ojczyźnie i zamieszania w samym Kościele, z wielkim szacunkiem żegnaliśmy Kardynała, którego za życia wielu nie postponowało, a który potrafił mówić prawdę wbrew poklaskowi mediów, nawet wtedy gdy była bardzo niewygodna. Przykładem są poniższe słowa Prymasa wypowiedziane w czasie pamiętnego ataku amerykańskich środowisk żydowskich na Karmel w Auschwitz:
Dialog systematycznego wyjaśniania rzeczy trudnych, a nie przedkładania żądań. Mamy swoje winy wobec Żydów, ale dziś chciałoby się powiedzieć: Kochani Żydzi, nie rozmawiajcie z nami z pozycji narodu wyniesionego ponad wszystkie inne i nie stawiajcie nam warunków niemożliwych do wypełnienia. Siostry karmelitanki, mieszkające obok obozu w Oświęcimiu, chciały i chcą być znakiem tej ludzkiej solidarności, która obejmie żywych i umarłych. Czyż, Szanowni Żydzi, nie widzicie, że wystąpienie przeciw nim narusza uczucia wszystkich Polaków, naszą suwerenność z takim trudem zdobywaną? Waszą potęgą są środki społecznego przekazu, będące w wielu krajach do waszej dyspozycji. Niech one nie służą rozniecaniu antypolonizmu.
Proste słowa, których wówczas nie wypowiedział ze strachu żaden znaczący polski polityk. By mówić prawdę, trzeba przestać się bać tego, co może nam zrobić ten świat, a troszczyć o to, co będzie z nami w tamtym. I śp. Prymas Polski Józef kardynał Glemp dał tego przykład.
•••
Nie ma co, silne mamy w Ontario kobiety, nie zaryzykuję stwierdzenia, że tak jak rosyjskie, ale blisko, i nie mówię tu o męskiej postawie naszej nowej premierowej, ale o całkiem zwykłej radnej pani Anie Bailao, którą policja złapała w październiku jadącą w nocy bez świateł.
Pani radna – okazuje się – ma bardzo mocną głowę, przyznała się do prowadzenia samochodu przy poziomie C2H5OH przekraczającym 0 koma 8 promila, a prokurator uznał, że nie była wstawiona (pod wpływem). Prawo odróżnia bowiem karę za zawartość alkoholu we krwi od "bycia pod wpływem". Całkiem słusznie – znałem w życiu kilku takich, co nawet po ćwiartce nic nie było poznać.
Zastanawiam się tylko głęboko, jak to było możliwe, że pani radna, mimo przekroczenia poziomu, nie była pod wpływem, skoro jechała w ciemną noc bez włączonych świateł. Jest to wiele gorszy wynik od pewnego radzieckiego pilota, który dla kurażu obalał przed lądowaniem w trudnych warunkach stakan wodki, a potem bezbłędnie sadzał tupolewa. Zastanawiam się też głupio, czy aby ta "mocna" głowa pani radnej nie jest związana z politycznym zesznurowaniem jej koterii...
Wracając zaś do naszej – z czeska zaciągając – premierki wynne-owej, to szczerze mówiąc, mam w nosie, czy jest z niej panna czy mężatka, ergo z kim śpi. W naszej prowincji nie takie rzeczy już się działy, zaś czy pani Wynne okaże się prowincyjną Kim Campbell, zaraz zobaczymy, chciałbym tylko przypomnieć, że to za "katolickiego" premiera McGuinty'ego, Ministerstwo Oświaty zmusiło szkoły katolickie do zakładania homoklubów. A więc nie patrzmy na to, kto się jak deklaruje, tylko co robi.
•••
Montreal to nie ma szczęścia do infrastruktury komunalnej. A tu się wiadukt zawali, a tu im rura pęknie – tym razem całkiem spora – wodociągowa półtorametrowa.
Dlaczego? Bo Montreal czasy świetności ma już za sobą i teraz się sypie. Jest to przykładowy obrazek tego, co powoli dzieje się z większością infrastruktury amerykańskiej. Oczywiście Montrealowi daleko do takich prymusów rozkładu jak Detroit, ale biorąc pod uwagę, z jakiego poziomu upada... Wszak jeszcze na początku lat 70. była to wizytówka Kanady, nowoczesna metropolia, z pięknymi autostradami, metrem, organizator wystawy światowej etc. Dzisiaj wiadukty spadają na samochody i puszczają grube rury.
Czy taki może być los Toronto? Oczywiście dzisiaj nic na to nie wskazuje, dzisiaj jest jak w Montrealu w latach 60. – buduje się, tylko tak małymi szarpnięciami usuwa się miastu dywanik spod stóp – pada sektor produkcyjny. No ale nas to jeszcze nie dotyczy.
Naprawdę?
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Z OST FRONTU: Ser szwajcarski, czyli wywiad rzeka ze śp. Piotrem Jaroszewiczem
Napisane przez Aleksander graf PruszyńskiNa kilka lat przed swą zagadkową śmiercią były premier PRL z czasów Gierka dał wywiad dziennikarzowi Bohdanowi Rolińskiemu, który wcześniej opublikował podobny wywiad z Edwardem Gierkiem. Tego nauczyciela z zawodu, późniejszego możnowładcę Polski Ludowej okupacja sowiecka zastała na Kresach. Uciekając przed Niemcami z żoną i trzymiesięczną córeczką, schronił się u matki, która mieszkała pod Łuckiem.
Tam najpierw został kierownikiem szkoły już białoruskiej i miał szczęście, że nie pojechał oglądać białych niedźwiedzi podczas pierwszej wywózki Polaków z Kresów, a dopiero podczas trzeciej wywózki, latem 1940 r. Był w łagrze do lipca 1941 r., ale nie został przyjęty do wojska polskiego, które potem zwano armią Andersa, bo w pierwszej kolejności przyjmowano ludzi z wojskowym wyszkoleniem. Opisuje beznamiętnie tragedię Polaków na nieludzkiej ziemi, śmierć swej córeczki i wreszcie przyjęcie do armii gen. Berlinga, z którą odbył znany szlak "od Lenino do Berlino", na którym "wyrośli" późniejsi inni możnowładcy PRL, zaczynając od gen. Zawadzkiego, Siwickiego, Ochaba czy Jaruzelskiego, choć właściwie żaden z nich pod Lenino nie walczył.
Pan Jaroszewicz został oficerem politycznym, walczył o Wał Pomorski, Kołobrzeg i szybko awansował, by zostać w 1945 r. zastępcą gen. Spychalskiego, głównego politruka powojennej polskiej armii. Dalej przeniesiono go do szefostwa kwatermistrzostwa WP, gdzie objął je po oficerze Armii Czerwonej i był w randze generała III wiceministrem obrony narodowej.
Wreszcie przeniesiono go do Komisji Planowania Gospodarczego, gdzie był odpowiedzialny za uzbrojenie armii polskiej. Odbywało się to kosztem obywateli i rozbudowano niemiłosiernie przemysł ciężki, a zaniedbano produkcję dóbr konsumpcyjnych.
Były premier wspomniał o denominacji złotego w 1950 r. Bo właśnie podległe mu wojsko rozwoziło nowe banknoty i bilon po kraju. Nie wspomina jednak, ile ludność na tym straciła, bo sto ówczesnych złotych przeliczano na trzy nowe złote, ale obywatelom za sto złotych, jakie mieli w kieszeni, dawano tylko JEDNEGO nowego złotego.
Wspomina o wojnie w Korei jako początku już nie tak zimnej wojny, ale nie dodaje, że ona została wywołana za namową komunistów koreańskich przez ZSRS. Dopiero Stalin po dwóch latach bezskutecznych walk, widząc, że nie ma szans na zwycięstwo, kilka miesięcy przed śmiercią zaprosił korespondenta amerykańskiego do siebie i dał do zrozumienia, że gotów jest ją zakończyć. Po pertraktacjach 5 lipca podpisano w Panmundżonie rozejm trwający praktycznie do dziś. Ale praktycznie zaraz zaczęto dozbrajać komunistycznych Wietnamczyków i znów Polska wysyłała tam nie tylko uzbrojenie.
Niestety, pan Roliński nie zapytał byłego premiera, ile Polska do obu tych wojen dołożyła, a przecież kto jak kto, ale on to musiał wiedzieć.
Ba, tu warto przytoczyć kawał z dawnych lat:
– Z kogo składa się polska rodzina?
– Z taty, mamy, dwojga dzieci, jednego Wietnamczyka i jednego Murzynka, bo później ładowano sporo w ruch narodowowyzwoleńczy w Afryce.
Kolejną "dziurą" jest rok 1956, nie pisze nic o walce między "puławianami", czyli głównie Żydami, a natolińczykami, czyli Polakami zajmującymi niższe stanowiska w aparacie partyjnym.
Jego interpretacja Marca jest, najgrzeczniej mówiąc, antymoczarowska i prożydowska. Twierdzi, że to Moczar chciał obalić Gomułkę, a nie, jak twierdzili doradca Prymasa Wyszyńskiego profesor Kukułowicz i Albin Siwak, że wywołali go rewizjoniści, czyli Żydzi z wysokiego szczebla partyjnego, których na początku poparł Moczar, a potem zostawił ich na lodzie. Mimo wielkich demonstracji, nie tylko studenckich, po trzech dniach z poparciem Moczara Gomułka opanował sytuację, a swym żydowskim przeciwnikom dał możność opuszczenia Polski z dobrami, w czasie gdy normalny Polak nie mógł dostać paszportu.
Bardziej rzeczowy jest pan Jaroszewicz, mówiąc o Grudniu, który był z kolei próbą obalenia Gomułki przez Moczara i jego ekipę.
Oni to zorganizowali demonstracje po podwyżce cen żywności w Gdańsku i Gdyni, a potem w Szczecinie. Okazuje się, że Rosjanie ustami premiera Kosygina wyrazili sprzeciw przeciwko kandydaturze Moczara na I sekretarza oraz powiedzieli Jaroszewiczowi, że nie chcą powtarzać w Polsce "Czechosłowacji", która bardzo wiele ich "kosztowała". Tak bez oporów Edward Gierek, członek politbiura i I sekretarz KW z Katowic, objął fotel I sekretarza KC PZPR, a wicepremier Piotr Jaroszewicz został premierem.
Wspólnie musieli uspokajać społeczeństwo, najpierw dając podwyżki najmniej zarabiającym, a ostatecznie po strajkach włókniarek w lutym 1971 roku powrócić do cen z przed 13 grudnia.
W tej książce kolejną "dziurą" jest "niezauważenie", że problemy energetyczne Polski, jakie za Jaroszewicza zaczęły się pokazywać, to między innymi energetyczny koszt zagłuszania Radia Wolna Europa, co pochłaniało tyle energii elektrycznej co drugie po Warszawie miasto Łódź i nie było bardzo skuteczne.
Nic nie ma w tej książce o próbie obalenia Gierka przez Moczara w lutym 1971 r., kiedy zorganizował on spotkanie aktywu w Olsztynie, o którym poinformowali Sowieci Gierka, który tam się niespodziewanie zjawił i spacyfikował zamach.
Bez wątpienia Polska Gierka była już innym krajem. Otwarta na Zachód, było coraz więcej dóbr konsumpcyjnych i dużo łatwiej było dostać paszport.
Podczas zjazdu PZPR w 1980 r. wpłynięto na Gierka, by Jaroszewicz nie wszedł do Biura Politycznego i przestał być premierem. Ze strony ekipy Kani i Jaruzelskiego był to cios w samego Gierka, którego potem nie poinformowano o napięciach na Wybrzeżu i spokojnie siedział w Jałcie, gdy najpierw w Gdańsku, a potem na całym Wybrzeżu wrzało.
Po powrocie Gierka do Warszawy nastąpiło podpisanie porozumienia i nagle I sekretarz zaniemógł, co umożliwiło jego przeciwnikom odsunięcie go od władzy i wywindowało Kanię na I sekretarza.
Pan Jaroszewicz twierdzi, że nie trzeba było iść na udry z klasą robotniczą i narodem, który protestował przeciw wielu przejawom nadużycia władzy, i była szansa wprowadzenia jakiejś demokracji, której potem nie wykorzystano, wprowadzając stan wojenny.
Niewątpliwie chamsko zachował się Jaruzelski i jego generałowie, osadzając w więzieniach nie tylko opozycję, ale będących poza układem władzy ludzi, jak Gierek, Jaroszewicz i inni notable z poprzednich lat.
Bardzo ciekawe jest porównanie dziesięciolecia Gierka i Jaroszewicza z tym, czego "dokonał" gen. Jaruzelski i jego ekipa.
Okazuje się, że po 1981 r. nie tylko obniżyła się konsumpcja towarów spożywczych, ale siadła produkcja. Polska w wielu dziedzinach cofnęła się nawet o 15 lat. Blisko milion rodaków wyjechało za granicę, w tym z 90 tysięcy ludzi z wyższym wykształceniem. Zamiast pracować w kraju i go wzbogacać, poszli wzbogacać inne narody.
Jeśli jednak okres Jaruzelskiego był degrengoladą Polski, to jeszcze gorzej przedstawia się kolejne dwudziestolecie, bo ile wielkich fabryk poszło na dno, a Polska z 11. miejsca wśród państw świata spadła pod względem produkcji na 40. miejsce.
Kończąc, muszę przyznać, że nie jestem wielkim specem od historii PRL-u, ale zauważyłem tylko kilka ważnych luk w tej książce, a ile ciekawych spraw pan Piotr "zapomniał" dodać?
Co z tego?
Byłem w biurze u sympatycznego Aleksandra Milinkiewicza w Mińsku, który próbował zostać prezydentem Białorusi kilka lat temu. Biuro w dobrym miejscu, cztery pokoje, z 12 osób się kręci, i co z tego? Podobne biuro ma jeszcze pan Nieklajew i też niewiele widać rezultatu jego działalności. Oczywiście ktoś funduje "działanie", ale co z tego?
Seminarium
W lokalu Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie odbyła się sesja poświęcona Lidze Narodowo-Demokratycznej, która była spadkobierczynią przedwojennej endecji i dawni jej członkowie prowadzili dla młodych szkolenia.
Stworzyło ją dwóch młodych ludzi w 1957 r. – Stefan Kosecki, ówczesny asystent na politechnice w Katowicach, i Przemek Górny, student prawa z Warszawy, a przedtem mój kolega z gimnazjum w Płocku. Była to pierwsza po Związku Młodych Demokratów organizacja niepodległościowa, która działała do 1960 r., kiedy w maju na jej zebranie naszła ubecja.
W trakcie seminarium wynikło coś bardzo ciekawego – jednemu z twórców Ligi Prymas Wyszyński powiedział, że do niego przybyli wysłannicy krajowi jak i sowieccy. Obiecywali, co mogli, jeśli na forum Soboru poprze "teologię wyzwolenia", bardzo modną w pogrążonej biedą Ameryce Łacińskiej. Oczywiście Prymas tego nie zrobił, ale dowiedział się, kto stoi za tą "teologią".
Kto walczy w USA z bronią
Po kolejnym ekscesie z bronią nastąpiła eskalacja walki z jej legalnym posiadaniem. Co najciekawsze, powstała panika, że będzie jeszcze trudniej ją posiadać, więc kto chciał ją mieć, szybko sobie jakąś broń kupił.
Okazuje się, że walkę z bronią, a raczej kampanię rozbrojenia obywateli prowadzą głównie liberalne wielkomiejskie koła... żydowskie. Bo właśnie oni jej mają najmniej, a ich przeciwnicy, Anglosasi z reszty USA, mają jej najwięcej.
Koniec wieńczy dzieło
Dowiedziałem się, że w organie Urbana jest ciekawy tekst o Powstaniu Styczniowym, gdzie autor sporo cytuje mego Ojca Ksawerego, który napisał książkę pt. "Margrabia Wielopolski" pokazującą, ile udało się temu arystokracie zrobić dla Polski, co potem zniweczyło powstanie. Kupiłem więc "NIE" i przeczytałem bardzo rzeczowy tekst. W przeciwieństwie do wielu pisze, że margrabia zrealizował to, co potem po klęsce w wojnie z Prusami dali Austriacy Polakom w Galicji. Różnica była tylko w tym, że nie zginęło 10 tysięcy ludzi z elity i kilka razy więcej nie poszło na Sybir, na emigrację oraz Polacy nie stracili majątków, które przejęli Moskale i Żydzi.
Oczywiście przeglądnąłem "NIE", które jest teraz znacznie mniej wulgarne niż 19 lat temu, gdy korespondent z Moskwy napisał o mnie bardzo rzeczowy tekst.
Istotne pytanie
Dowiadujemy się, że LOT ma deficyt rzędu miliarda złotych, w czasie gdy paliwo nagle NIE zdrożało i tragedii na rynku przewozów nie ma. Czemu to się stało i czemu np. PiS nie robi na ten temat rabanu w Sejmie?
Ktoś z LOT-u powiedział mi, że jest on tak zarządzany, by BYŁ wielki deficyt i trzeba było go za psi pieniądz sprzedać. Podobnie zresztą jest ponoć z pocztą i kolejami.
Pogrzeb Prymasa
Tydzień po śmierci kardynała Glempa odbył się Jego pogrzeb w Warszawie, na który przybyło 80 kardynałów i cała świta polityczna Polski z prezydentem i Jarosławem Kaczyńskim. Przez ponad dzień trumna ze zwłokami Prymasa była wystawiona w kościele Sióstr Wizytek, do którego stała kilkusetmetrowa kolejka nie tylko warszawiaków, ale też wielu rodaków z innych miast.
Do samej katedry nie dostało się na mszę pogrzebową co najmniej drugie tyle, ile było w katedrze, a potem zwłoki zostały złożone w podziemiach katedry, gdzie też pochowany jest Prymas Wyszyński.
Rzetelny inaczej "New York Times" też pisał o pogrzebie, ale nie omieszkał kopnąć Polaków, przypominając o tym, że ponoć w Jedwabnem zginęło 1600 Żydów. W odpowiedzi warto im przypomnieć, że w maju 1988 r. Żydzi pobili Prymasa w Nowym Jorku i korzystając z zamieszania, bohater tego znikł.
Aleksander graf Pruszyński
Wprawdzie karnawał w pełni, ale nikt nie ma do niego głowy, bo cała postępowa Polska pogrążona jest w żałobie z powodu odrzucenia przez tubylczy Sejm wszystkich trzech projektów ustaw przewidujących instytucjonalizację tzw. związków partnerskich. Co bardziej postępowe środowiska nie tylko pogrążone są w żałobie, ale wręcz wiją się ze wstydu – co nawiasem mówiąc, poeta przewidział jeszcze przed wojną, pisząc w poemacie "Wiosna" prorocze słowa: "Ha! Będą ze wstydu się wiły dziewki fabryczne, brzuchate kobyły, krzywych pędraków sromne nosicielki!" .
Oczywiście jak to przy proroctwach, wszystko mu się pokręciło, bo ze wstydu nie wiją się żadne "brzuchate kobyły", tylko młode, wykształcone, co to w swoim czasie skwapliwie rozkładały nogi przed Simonem Molem, politycznym uchodźcą z Kamerunu, który z kraju lat dziecinnych, oprócz AIDS, wyniósł również przekonanie, że jeśli będzie wystarczająco często spółkował, to wyrzuci z siebie chorobę. W środowiskach postępowych zazwyczaj wystarczał mu do tego status uchodźcy, ale kiedy dama nie nadążała za postępem, Simon Mol używał argumentu nie do odrzucenia, oskarżając ją o pobudki rasistowskie. To działało bezbłędnie i w rezultacie w warszawskich przychodniach wenerycznych zaroiło się od zaniepokojonych wyznawczyń nieubłaganego postępu. To oczywiście nie był żaden powód do wstydu, uchowaj Boże; jeśli nawet któraś i zachorowała, to były to "chwalebne blizny", pamiątki bliskich spotkań III stopnia z nieubłaganym postępem: "Ach nie masz pojęcia, co za uczucie; wirusy jak chrabąszcze!".
Dzisiaj to co innego; na skutek spisku parlamentarnych konserwatystów okazało się, że nasz nieszczęśliwy kraj nie tyle wlecze się w ogonie Europy, ale zupełnie odstaje. Jak tu się po tym wszystkim pokazać w Paryżu? Więc nie tylko wstyd, ale również wściekła irytacja. Smutek ogarnął również "wesołków" płci obojga, zwanych z angielska "gejami", czyli sodomitów i gomorytki, którzy do instytucjonalizacji "związków partnerskich" przywiązywali taką wagę, jakby od tego zależała możliwość osiągnięcia orgazmu.
Wiadomo jednak, że sodomici i gomorytki stanowią tylko mięso armatnie przywódców światowego postępactwa, które marzy o ruszeniu z posad bryły świata, czyli wysadzeniu w powietrze cywilizacji łacińskiej, znienawidzonej zarówno przez starszych i mądrzejszych, jak i przez "socjałów nudnych i ponurych".
Jednym z jej fundamentów jest monogamiczna rodzina, którą – zgodnie z testamentem Antoniego Gramsciego – postępactwo zamierza rozpuścić w żrącym roztworze "związków partnerskich", traktowanych docelowo bardzo szeroko, bo nigdzie przecież nie jest powiedziane, że partnerstwo owo ma być zarezerwowane tylko dla szowinistycznych świń z gatunku ludzkiego, a nie rozciągnięte również na inne "istoty czujące". Dlaczegóż to tylko "wszyscy ludzie będą braćmi", a takie, dajmy na to, kozy – już nie?
I kiedy wydawało się, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki, na skutek dywersji pobożnego ministra Gowina z jego szajką konserwatystów z PO, wszystko spaliło na panewce. Takiego noża nikt się nie spodziewał, toteż z przepastnych czeluści postępactwa dał się słyszeć jęk zawodu i wściekłe zgrzytanie zębów, zwłaszcza że pobożny minister Gowin przedstawił nader światowy argument, jakoby każdy z tych projektów był niezgodny z konstytucją. Chodzi konkretnie o art. 18 stanowiący nie tylko, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny, ale również – że Rzeczpospolita otacza je, tzn. rodzinę, macierzyństwo i rodzicielstwo, "ochroną i opieką". Wstępnym krokiem umożliwiającym roztoczenie owej "ochrony i opieki" jest oczywiście ewidencjonowanie zawartych małżeństw. Tylko taki cel owo ewidencjonowanie usprawiedliwia.
Tymczasem "związki partnerskie", które od rodziny różnią się tym, że ich celem jest wzajemne świadczenie przez uczestników usług seksualnych, a nie wydanie na świat potomstwa, miałyby zostać zinstytucjonalizowane, a więc również poddane ewidencjonowaniu. Jednak w myśl art. 7 konstytucji, organy władzy publicznej, czyli "Rzeczpospolita", działają "na podstawie i w granicach prawa", co oznacza, że każde działanie, każdy krok "Rzeczypospolitej" musi mieć wyraźne upoważnienie w przepisach prawa i może być uczyniony tylko w granicach tego upoważnienia.
Skoro tedy konstytucja w art. 18 upoważnia "Rzeczpospolitą" do otoczenia "ochroną i opieką" tylko "rodziny, macierzyństwa i rodzicielstwa", to znaczy, że niczego, co nie jest "rodziną, macierzyństwem i rodzicielstwem" otaczać jej taką "ochroną i opieką" nie wolno. A ponieważ wstępem do roztoczenia takiej ochrony i opieki jest ewidencjonowanie zawartych małżeństw, zaś w przypadku "związków partnerskich" ten cel nie istnieje, więc "Rzeczpospolita" – ze względu na art. 7 konstytucji – nie ma ani potrzeby, a przede wszystkim – nie ma prawnej możliwości rozpoczynania "ochrony i opieki" od ich ewidencjonowania.
Ta argumentacja wzbudziła wśród postępactwa nienawistne wycie i falę spekulacji o konieczności przetasowań w parlamentarnych koalicjach – żeby mianowicie Platforma Obywatelska zlała się koalicyjnie z SLD i Ruchem Palikota. To jednak wydaje się problematyczne, bo właśnie dziwnie osobliwa trzódka biłgorajskiego filozofa oficjalnie zgłosiła kandydaturę osoby legitymującej się dokumentami na nazwisko "Anna Grodzka" na wicemarszałka Sejmu.
To zaś wydaje się trudne do przełknięcia nawet dla Leszka Millera, co to przecież z niejednego komina już wygartywał. Wnoszę to z jego uwagi, iż fakt cofnięcia przez Ruch Palikota rekomendacji Wandzie Nowickiej nie oznacza, że musi ona przestać być wicemarszałkiem, bo decyzję w tej sprawie podejmuje nie klub, lecz Sejm w głosowaniu. Możliwe zatem, że oficjalne zgłoszenie osoby legitymującej się dokumentami na nazwisko "Anna Grodzka" będzie tylko happeningiem, a nie aktem poniżenia Sejmu, podobnym w intencjach do postępku Kaliguli, który senatorem mianował swego konia Incitatusa. Inna rzecz, że głosowanie nad tą kandydaturą tak czy owak musi się odbyć.
Taki obrót sprawy musiał poruszyć nawet prezydenta Bronisława Komorowskiego, który zaapelował, by powściągnąć emocje i nie forsować ustawodawstwa, którego konstytucyjność jest "wątpliwa", a przez część opinii publicznej postrzeganego jako zamach na jeden z fundamentów cywilizacji i społeczeństwa. Żeby raczej wykorzystać możliwości istniejące w aktualnym stanie prawnym.
Najwidoczniej i naszych okupantów trochę skonfundowała możliwość rozpętania wojny religijnej zwłaszcza w sytuacji, gdy właśnie Komisja Europejska wstrzymała Polsce alimenty na budowę dróg i autostrad do czasu wyjaśnienia "zmowy cenowej" przy przetargach. Unia odmawia finansowania "podejrzanych projektów", co oznacza, że 3,5 mld złotych, jakie miała dostać z Brukseli Generalna Dyrekcja Dróg Publicznych i Autostrad i z tego opłacić wykonawców, może oddalić się w odległą przyszłość.
Co w tej sytuacji zrobią wykonawcy – Bóg jeden wie, podobnie jak nie wiadomo, czym skończy się zapowiedź strajku generalnego na Śląsku, którego termin został na razie tylko przesunięty do 11 marca. Jak trwoga – to do Boga – więc pod osłoną klangoru wszczętego w związku z odrzuceniem trzech projektów ustaw o instytucjonalizacji "związków partnerskich", Senat i Sejm po cichutku przywróciły Fundusz Kościelny w wysokości 94,3 mln zł.
Stanisław Michalkiewicz
Każdy proces tworzenia czegoś nowego zaczyna się od emocji, potem jest myśl, potem jest słowo, potem jest słowo przelane na papier. Wtedy staje się ciałem i ma swoje życie. Czy jest to rzecz mała czy wielka, proces zawsze jest ten sam. Każdy człowiek ma to w sobie. I w ten sam sposób wielkie dzieła może stworzyć grupa, która potrafi pracować dla jednego celu. W przypadku Konstytucji RP jest konieczne, aby ją stworzyli patriotyczni Polacy dla dobra Polaków.
Najważniejszym słowem dla narodu jest jego Konstytucja, ponieważ takie dzieło rzutuje na przyszłość następnych pokoleń. Dlatego ludzie, którzy tworzą taki dokument, muszą wierzyć w przyszłość swego kraju, tak jak wierzą w Boga. Twórcy nowej Konstytucji muszą kochać swoich rodaków, bo dobra droga to tylko ta, która ma serce. Niestety, obecna Konstytucja RP została stworzona przez ludzi, którzy wielokrotnie pokazali, że miłości do Polaków nie mają, a swoją lojalność rezerwują wyłącznie dla możnych tego świata. A przecież władza powinna pochodzić od ludzi i być ludziom służebna.
Obecna Konstytucja zatwierdzona przez ogólnopolskie referendum w 1997 r., była opracowana na potrzeby haniebnych porozumień "okrągłego stołu", przez Konstytucyjną Komisję Zgromadzenia Narodowego. Od listopada 1993 r. do listopada 1995 r. przewodniczącym tej komisji był wówczas wywodzący się z PZPR Aleksander Kwaśniewski. Rządził wówczas, podobnego rodowodu politycznego, Sojusz Lewicy Demokratycznej. Główną zaś siłą opozycji była KOR-owska Unia Wolności, a prawica tkwiła poza parlamentem wskutek swego rozbicia. Układ sił politycznych, z punktu widzenia wpływu na kształt Konstytucji, był dla patriotów szczególnie niekorzystny. Komisję Konstytucyjną tworzyła grupa posłów, którzy dostali się do Sejmu na skutek złamania prawa przez Państwową Komisję Wyborczą. Komisja ta wbrew prawu nie dopuściła kandydatów Partii "X" do wyborów w 48 okręgach wyborczych.
Otóż Państwowa Komisja Wyborcza wysłała telefaksy do pięciu okręgów wyborczych, gdzie Partia "X" zbierała podpisy poparcia w celu rejestracji pozostałych okręgów. Telefaksy mówiły o konieczności szczególnego zbadania zgłoszeń tej partii. Zarejestrowanie list w pięciu okręgach wyborczych oznaczało prawo do startu we wszystkich 52 okręgach w całej Polsce. W czterech okręgach Partia "X" swoje listy zarejestrowała. I pozostała jeszcze tylko rejestracja listy w ostatnim, warszawskim okręgu wyborczym. Sędzia Mieczysław Bareja, przewodniczący okręgu warszawskiego Państwowej Komisji Wyborczej, bezpodstawnie oskarżył Partię "X" o fałszowanie podpisów poparcia i nie dopuścił jej listy kandydatów z okręgu warszawskiego do wyborów. Nigdy nie zapomnę, jak szepnął mi w ucho na korytarzu Sądu Wojewódzkiego w Warszawie – "Musiałem tak zrobić i żadna apelacja Panu nie pomoże". Rzeczywiście miał rację, ponieważ wszelkie próby udowodnienia, że Partia "X" miała wystarczającą liczba podpisów koniecznych do rejestracji (5000), spełzły na niczym. Prasa pisała, że Partia "X" straciła możliwość startu większości kandydatów z powodu fałszowania podpisów poparcia. Ale nigdy nie było oficjalnego oskarżenia Partii "X" o przestępstwo wyborcze. Prokuratura nie była tym zainteresowana. M. Bareja zmarł w 2003 r. z powodu ataku serca w czasie własnej rozprawy lustracyjnej.
Tym samym większość kandydatów Partii "X" nie mogła wziąć udziału w wyborach. Według pracy magisterskiej Michała Pawła Racho z Uniwersytetu Gdańskiego, Partia "X" miała w 1991 r. szansę wprowadzenia ponad stu posłów do Sejmu. Zmieniłoby to całkowicie rozkład sił w Sejmie, łącznie z możliwością utworzenia przez Partię "X" koalicji rządzącej Polską. Moja partia nigdy by nie dopuściła do uchwalenia obecnej Konstytucji. W 1994 roku Aleksander Kwaśniewski jako szef Komisji Konstytucyjnej przysłał mi list na adres Partii "X", abym wziął w niej udział. Po krótkim zastanowieniu wrzuciłem ten list do kosza.
Sami dzisiaj widzimy skutki wdrożenia tej kolonialnej w swej treści Konstytucji w życie. Wielu amerykańskich ekonomistów uważa obecnie, że wprowadzenie demokracji na bazie takiej Konstytucji, jaką ma dziś Polska, było wielkim błędem i przyczyną klęski gospodarczej. W okresie przejściowym zmiany ustroju z komunizmu na wolnorynkowy, system gabinetowo-parlamentarnej demokracji jest nieodpowiedni. Taka sytuacja wymaga systemu prezydenckiego, gdzie prezydent i rząd mogą wydajnie, skutecznie i uczciwie przeprowadzić obywateli przez trudny moment historii.
Obecna Konstytucja jest podobna do statutu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR). A to dlatego, że władza wykonawcza składa się też z posłów w rządzie, a ważne decyzje są podejmowane przez "komitety" poselskie bez osobistej odpowiedzialności. System prezydencki rządzenia krajem wymaga osobistej odpowiedzialności, ponieważ wiadomo, kto imiennie jest za co odpowiedzialny i podejmuje decyzje ważne dla obywateli.
Wadą obecnej naszej Konstytucji jest nie tylko brak jasnego rozgraniczenia kompetencji między ośrodkami władzy, głównie między rządem a prezydentem. Jej wadą jest także swoisty brak konsekwencji. Jeśli bowiem prezydent Polski wybierany jest w wyborach powszechnych i jeśli praktyka potwierdza, że wybory prezydenckie cieszą się każdorazowo największą frekwencją – byłoby logiczne i zgodne ze zdrowym rozsądkiem, aby przyjąć właśnie system prezydencki. Więc taki, w którym prezydent wybrany w wyborach powszechnych powołuje rząd, na którego czele stoi i za którego działalność jednoznacznie on sam odpowiada politycznie. Rola upartyjnionego Sejmu byłaby wyłącznie ustawodawcza. Zostałaby ograniczona do niezbędnego minimum – stanowienia prawa, bez możliwości wtrącania się w politykę wykonawczą.
Inną poważną wadą obecnej Konstytucji jest brak zapisanej w niej szczególnej ochrony naturalnych praw człowieka, czyli ochrony życia, wolności i własności. Zamiast tej szczególnej ochrony praw przyrodzonych, praw naturalnych, mamy zapisany w Konstytucji RP, na ogół w formie deklaratywnej, "katalog roszczeń" obywatela wobec państwa. A realność tych roszczeń nie jest w żaden sposób uzależniona od możliwości finansowych państwa. To sprawia, że państwo staje się mało odporne na partyjną demagogię. Obecna Konstytucja wyodrębnia także prawnie "mniejszości narodowe", co czyni z pochodzenia narodowego kwestię już prawną (na przykład tytuł do zyskiwania przywilejów) – podczas gdy kwestia pochodzenia w państwie nie powinna mieć żadnego wpływu na status materialny i prawny obywatela.
Podsumowując, twierdzę, że działanie rządu w systemie prezydenckim jest podobne do kierowania duża korporacją w czasie kryzysu. Grupa mniej lub bardziej przypadkowo wybranych posłów nie może rządzić krajem. Sejm jest za małą grupą ludzi, aby miał w sobie najlepszych, najbardziej fachowych kandydatów na ministrów.
Na podstawie mego doświadczenia w polityce uważam, że nowa Narodowa Konstytucja RP powinna być oparta na następujących fundamentach:
1. System władzy politycznej w państwie jest systemem prezydenckim, gdzie prezydent i wiceprezydent wybierani w wyborach powszechnych, mają pełnię władzy wykonawczej. Prezydent jest szefem rządu. Powołuje rząd i mianuje najlepszych fachowców na ministrów każdego resortu, za akceptacją Sejmu.
2. Sejm i tylko Sejm (przy likwidacji Senatu) jest jedyną władzą ustawodawczą. Sejm ma zmniejszoną liczbę posłów, tak że jeden poseł reprezentuje 100.000 obywateli. Pracą Sejmu, jako organem władzy ustawodawczej, kieruje Marszałek Sejmu.
3. Sąd Najwyższy jest najwyższą władzą sądowniczą. Prezydent, przy akceptacji Sejmu, mianuje dziesięciu członków Sądu Najwyższego na okres czterech lat.
4. Sędziowie sądów wojewódzkich są wybierani co cztery lata. Sądy wojewódzkie sądzą z udziałem ławy przysięgłych.
5. Prezydent, przy akceptacji Sejmu, powołuje Prokuratora Generalnego. Prokuratorzy wojewódzcy są wybierani co cztery lata.
6. Ministerstwo Skarbu Państwa odpowiada za majątek narodowy i co roku w swoim raporcie sumuje aktywa i pasywa Polski.
7. Prezydent wybiera prezesa i radę pieniądza Narodowego Banku Polskiego, za akceptacją Sejmu.
8. Sejm może zatwierdzić emisję pieniądza przez Narodowy Bank Polski na cele inwestycyjne, które mają pokrycie narodowej hipoteki.
9. We wszystkich wyborach – prezydenckich, sejmowych i samorządowych, obowiązuje ordynacja większościowa w jednomandatowych okręgach wyborczych, przy czym dwie tury wyborcze występują tylko w wyborach prezydenta, jeśli żaden kandydat nie uzyska w pierwszej turze ponad 50 proc. głosów wyborczych.
10. Liczenie głosów wyborczych oraz wprowadzenie danych do komputerów odbywa się tylko w obecności mężów zaufania, zgłoszonych przez każdą z partii politycznych czy też osób biorących udział w wyborach.
11. Prezydent, minister rządu lub poseł może być odwołany przez Sejm w jawnym postępowaniu przy liczbie co najmniej 2/3 głosów.
12. Prezydent zarządza referendum ogólnonarodowe na wniosek 500.000 obywateli. Wyniki referendum są obowiązujące dla Sejmu.
13. Wprowadzenie nowej ustawy z inicjatywy obywateli do głosowania przez Sejm wymaga zgromadzenia co najmniej 500.000 obywatelskich podpisów.
14. Partie polityczne mogą być finansowane tylko przez obywateli. Każdy obywatel może przekazać w deklaracji podatkowej PIT 1 proc. podatku na wskazaną partię.
Wyliczyłem powyżej tylko zasadnicze zmiany w Konstytucji RP. Dalsze szczegóły Narodowej Konstytucji są drugorzędne. Głównym powodem zmian jest dążenie, by stworzyć ustrój, gdzie prezydent i patriotyczni fachowcy mogą skutecznie wykonywać swoje zadania. Jednocześnie wszystkie władze są podporządkowane obywatelom. Zabezpiecza to przed brakiem kompetencji ze strony władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowej. Taka Konstytucja daje władzy wykonawczej możliwości skutecznego przeprowadzenia reform dla dobra obywateli. Jest to Konstytucja, gdzie najwyższym suwerenem jest naród.
W tej Konstytucji przypadkowi posłowie nie mogą być członkami rządu. Aby stać się członkiem rządu, poseł musi złożyć mandat poselski.
Sędziowie i prokuratorzy na szczeblu wojewódzkim są wybierani co cztery lata. Na tym szczeblu ława przysięgłych daje obywatelom możliwość skutecznego dochodzenia swoich praw i racji. Zasada ławy przysięgłych gwarantuje, że kara będzie współmierna do rangi przestępstwa, oraz eliminuje możliwość dowolności wyroków sędziów i tym samym ryzyko ataków na nich grup gangsterskich i wszelkiego rodzaju mafii.
W praktyce wybory wygrywa to ugrupowanie polityczne, które w skali kraju ma największe możliwości promocji dla przekonania wyborców, czyli propagandy swoich obietnic wyborczych. Ale ta nowa konstytucja daje możliwość odwołania ludzi ze stanowisk władzy w przypadku niespełnienia obietnic wyborczych.
Konstytucja nie jest tylko dla legalistów i prawników. Jest to podstawowy dokument, który definiuje charakter kraju. Dlatego musi to być dokument, który bierze pod uwagę naszą historię, nasze narodowe wartości, warunki do społecznego, ekonomicznego, kulturowego i technologicznego rozwoju. Musi to być uniwersalny dokument, który służy przede wszystkim Polakom i odzwierciedla fundamentalne ambicje naszego Narodu. Opracowanie takiego dokumentu wymaga wstrzemięźliwości, powagi, empatii, inteligencji, wyobraźni oraz odwagi. Tak jak gracz w szachy musi myśleć strategicznie kilka czy kilkanaście kroków do przodu, tak samo autorzy Konstytucji muszą spojrzeć daleko w przyszłość, aby zobaczyć skutki i konsekwencje swego dzieła. Oczywiście Sejm przy 2/3 głosów zawsze będzie mógł Konstytucję zmienić, aby ją lepiej dopasować do przyszłej rzeczywistości. Ale chyba nie ma wątpliwości, że żaden Sejm nie zmieni już w przyszłości ordynacji wyborczej z większościowej na proporcjonalną, czy też nie zmieni systemu prezydenckiego na dwuizbową demokrację gabinetowo-parlamentarną, czyli władzę "komitetów", która bez poczucia odpowiedzialności będzie rządziła naszym krajem.
Nowa Konstytucja musi zabezpieczyć dwa podstawowe warunki rozwoju gospodarczego kraju: poszanowanie praw osobistych człowieka oraz niedopuszczenie do jakiejkolwiek grabieży własności prywatnej lub państwowej. Nowa Konstytucja przez rygorystyczny rozdział władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowej, zabezpieczy Polskę przed rakotwórczą korupcją. Instytucja Skarbu Państwa ochroni nasz kraj przed złodziejską prywatyzacją i zakusami reprywatyzacji resztek mienia, które nam po złodziejskich latach obecnej Konstytucji zostało.
Chyba nikt dziś nie ma wątpliwości, że przez ostatnie 16 lat Konstytucja RP, opracowana pod przewodnictwem Aleksandra Kwaśniewskiego, służyła przede wszystkim ludziom takim ja on. A to dlatego, że była ona zaplanowana dla postkomunistycznej elity, która niezmiennie rządzi krajem od 1944 roku. Dziś po 17 latach obowiązywania tej Konstytucji, wyłania się obraz kraju zniewolonego przez politycznych okupantów, którzy chcieli przejąć Polskę w swoje ręce na zawsze dla siebie. Powiem nawet, że wyłania się ustrój na podobieństwo obozów pracy, tylko parkan z drutów kolczastych został zastąpiony niewidzialnym dla oka, ale jakże realnym i skutecznym murem biedy. Dowodem tego jest kurczenie się naszego narodu z powodu antyrodzinnej polityki i przedwczesnej umieralności. I ucieczki za granicę młodych i wykształconych Polaków. Dodam jeszcze, że poczynając od roku 1997, kiedy obecna Konstytucja RP weszła w życie, w porównaniu do lat poprzednich nie narodziło się około 3 milionów Polaków. Razem oceniam stratę ludności na około 7 milionów obywateli, a dalsze miliony wegetują, czyli powoli wymierają z powodu biedy i bezrobocia. A młodzi ludzie linieją bez pracy...
Cała nadzieja na zmianę sytuacji jest w tym, że młodzi Polacy nareszcie zaczną walczyć o swoje podstawowe prawa, a fundamentalnym prawem jest Narodowa Konstytucja RP. Dlatego proszę Was o porady i krytykę wyżej opisanych tez nowej Konstytucji RP, aby Polacy mieli ten dokument gotowy na czas zmiany ustroju. Musimy zmienić ustrój, który służy tylko obcym nam kulturowo ludziom, którzy nas wyzyskują i traktują nas z pogardą i nienawiścią. Aby Polska, nasza ojczyzna, nareszcie stała się matką, a nie okrutną macochą.
Stanisław Tymiński
Acton, Ontario
www.rzeczpospolita.com
Do czerwca 1941 roku Kresy były łupem Związku Sowieckiego. Tam też, po bardzo szybkim przejściu frontu, pozostały całe jednostki Armii Czerwonej, które szczególnie na Kresach Północno-Wschodnich znalazły schronienie w olbrzymich kompleksach leśnych. (...) Z "okrużeńców" i rozbitków organizowano sowieckie brygady partyzanckie, liczne i bardzo dobrze uzbrojone. Ich działalność antyniemiecka nie nabrała nigdy rozmiarów adekwatnych do ich liczebności i siły ognia, oddziały były jednak widomym znakiem sowieckiego panowania i miały trzymać miejscową ludność w ryzach. (...)
Młot na "biało-Polaków"
Sowiecka partyzantka łupiła niemiłosiernie ludność cywilną. (...) Na tych samych terenach działała również polska konspiracja, polityczna (struktury Delegatury Rządu na Kraj) oraz wojskowa, czyli Armia Krajowa. Była ona dość liczna, ale w żaden sposób nie mogła konkurować z Sowietami, którzy mieli znakomite wyposażenie i doborową kadrę oficerską. (...)
Do kwietnia 1943 roku, czyli do ujawnienia sprawy Katynia, obie strony – polską i sowiecką – obowiązywała względna neutralność, choć była ona iluzoryczna. Sowieci nie ukrywali bowiem, że ziemie te, już zdobyte przez nich we wrześniu 1939 r., nie będą Polsce oddane. Strona polska liczyła jednak nie tylko na korzystne rozstrzygnięcie wojny, ale też na umowy międzynarodowe, które pozwolą przywrócić suwerenność II RP. Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych strona sowiecka przestała się już czymkolwiek krępować, idąc na otwartą wojnę z "biało-Polakami".
W lasach i puszczach przebywały ponadto liczne zgrupowania ukrywającej się ludności żydowskiej. Tworzyły one tzw. obozy siemiejnyje (rodzinne), szybko objęte sowieckim nadzorem. Z mężczyzn formowano grupy bojowe, kobiety i dzieci pozostawały w leśnych obozach, które cieszyły się dość dużą autonomią religijną i narodowościową. Dowódca żydowskich oddziałów w Puszczy Rudnickiej Abba Kovner uważany jest za jednego z największych bohaterów żydowskiego ruchu oporu. Jego żona, Vitka Kempner, wprost stwierdziła, że Żydzi, którzy walczyli w Puszczy Rudnickiej, uważali się za partyzantów żydowskich, nie sowieckich (...).
Rajdy zaopatrzeniowe wykonywane były przez oddziały sowieckie i żydowskie z Puszczy Rudnickiej na ogół bardzo brutalnie, dochodziło do gwałtów, wymuszeń i zabójstw "opornych" chłopów. Budziło to sprzeciw miejscowej ludności, ale opór nie miał żadnego sensu. Sowieckie "otriady" liczyły kilkaset osób, Żydów (wraz z kobietami) było około tysiąca. Miejscowe grupy polskiej samoobrony, niewspomagane przez nieliczne oddziały AK, traktowane były przez napastników jako kolaboranci władzy niemieckiej. Coraz częściej dochodziło więc do krwawych konfliktów i pacyfikacji polskich wsi.
Półnadzy chłopi wyskakiwali przez okna...
Jedna z takich akcji sowieckich, przeprowadzona 29 stycznia 1944 roku jako karna represja na ludności cywilnej we wsi Koniuchy, ze względu na wyjątkową brutalność i skalę ofiar doczekała się licznych opisów w literaturze naukowej i publicystyce. Mamy do czynienia z dwojakim podejściem: z wersją sowiecką, która każdy opór miejscowej ludności traktuje jako przejaw kolaboracji z Niemcami, a represje wobec niej jako przejaw wojennej sprawiedliwości, oraz z wersją polską, która wykazuje złożoność stosunków na Kresach i pacyfikacje ludności polskiej ukazuje jako zbrodnie wojenne, popełniane na cywilach.
Historiografia żydowska praktycznie w całości skłania się ku wersji sowieckiej, a z uwagi na fakt, że pacyfikację w Koniuchach przeprowadzili głównie Żydzi z oddziałów żydowskich i mieszanych, ukazuje ją nawet jako przykład chwalebnych – bodajże największych – czynów bojowych, wieś zaś opisywana jest jako... niemiecka fortyfikacja.
Zachowały się na ten temat na tyle liczne i obfite źródła (w tym opisy sporządzone przez napastników), że możemy dość wiernie odtworzyć przebieg wydarzeń i listę ofiar.
Przykładowo Isaac Kowalski twierdził, że "komandir naszej bazy dał rozkaz, aby wszyscy zdolni do noszenia broni mężczyźni przygotowali się do wyruszenia na akcję w ciągu godziny. [...] Gdy zbliżyliśmy się do naszego celu, zauważyłem, że partyzanci nadciągają ze wszystkich stron z rozmaitych oddziałów. [...] Nasz oddział otrzymał rozkaz, aby zniszczyć wszystko, co się rusza, i zamienić wieś w popioły. Dokładnie o ustalonej godzinie i minucie wszyscy partyzanci z czterech stron wsi otworzyli ogień z karabinów ręcznych i maszynowych, strzelając kulami zapalającymi w zabudowania wioski. Tym sposobem dachy gospodarstw zaczęły się palić. Wieśniacy i mały garnizonowy oddział niemiecki odpowiedział ciężkim ogniem, ale po dwóch godzinach wioska wraz z pozycjami ufortyfikowanymi została zniszczona" (Isaac Kowalski, "A Secret Press in Nazi Europe. The Story of a Jewish United Partisan Organization", Nowy Jork 1969, s. 333–334).
Inny partyzant żydowski, Chaim Lazar, rozbudował swą opowieść następująco: "Sztab Brygady zdecydował zrównać Koniuchy z ziemią, aby dać przykład innym. Pewnego wieczoru 120 najlepszych partyzantów ze wszystkich obozów, uzbrojonych w najlepszą broń, wyruszyło w stronę tej wsi. Między nimi było około 50 Żydów, którymi dowodził Jaakow (Jakub) Prenner. O północy dotarli w okolicę wioski i zajęli pozycje wyjściowe. Mieli rozkaz, aby nie darować nikomu życia. Nawet bydło i nierogacizna miały być wybite [...]. Przygotowanymi zawczasu pochodniami partyzanci palili domy, stajnie, magazyny, gęsto ostrzeliwując siedliska ludzkie. [...] Półnadzy chłopi wyskakiwali przez okna i usiłowali uciekać. Ale zewsząd czekały ich śmiertelne pociski. Wielu z nich wskoczyło do rzeki, aby przepłynąć na drugą stronę, ale tam też spotkał ich taki sam los. Zadanie wykonano w krótkim czasie. Sześćdziesiąt gospodarstw chłopskich, w których mieszkało około 300 osób, zniszczono. Nie uratował się nikt" (Chaim Lazar, "Destruction and Resistance", Nowy Jork 1985, s. 174–175).
W wielu innych relacjach i wspomnieniach żydowskich także rozpowszechniane były fałszywe informacje o niemieckim garnizonie (w niewielkiej wsi!) i doskonałych fortyfikacjach. Żadne źródła historyczne nie potwierdzają jednak tej fantastycznej wersji. (...)
Nie przepuścili nikomu...
W 2001 roku Kongres Polonii Kanadyjskiej (KPK) przekazał dostępne materiały historyczne do IPN, którego pion śledczy wszczął w tej sprawie śledztwo. Po nagłośnieniu sprawy w prasie polskiej (oraz polonijnej, także w Wilnie) zaczęły ukazywać się liczne relacje naocznych świadków zbrodni, zawierające istotne szczegóły: "O świcie 29 stycznia [mieszkańcy] usłyszeli strzały ze wszystkich stron i zobaczyli ogień palących się zabudowań. Wyskoczyli z domu, zobaczyli partyzantów sowieckich mordujących ich sąsiadów, podpalających domy wraz z pozostającymi tam rannymi i dziećmi. Udało im się uciec lub schować i pozostać przy życiu, jak mówią, dzięki Opatrzności Bożej. Zginęło na miejscu 45 osób, 12 zostało rannych, z których część zmarła w szpitalu w Bieniakoniach. Wśród zamordowanych byli dorośli i dzieci z rodzin: Parwickich, Tubinów, Marcinkiewiczów, Woronisów, Bobinów, Wojsznisów, Bandalewiczów, Łaszakiewiczów, Pilżysów, Wojtkiewiczów, Molisów, Jankowskich. Spłonęła prawie cała wieś z dobytkiem wielu pokoleń. Zostały z 85 tylko 4 domy rodzin: Aleksandrowiczów, Bandalewiczów, Radzikowskich, Łaszkiewiczów" [Czesław Malewski, "Masakra w Koniuchach", "Nasza Gazeta" (Wilno), 8–14 marca 2001 roku]. Następnie ustalono imienną – lecz niepełną – listę 38 ofiar, w tym kobiet i małych dzieci.
Wszystkie dostępne źródła (...) potwierdzają, że w Koniuchach doszło do masakry bezbronnej polskiej ludności cywilnej. W jej trakcie napastnicy wykazali się niezwykłym okrucieństwem i bestialstwem, co utrwaliło się w pamięci dzieci.
Na przykład Edward Tubin, wówczas 13-letni mieszkaniec wsi, tak to zapamiętał: "Nie było różnicy, kogo złapali, to wszystkich bili. Nawet kobietę jedną, uciekała tam w las ku cmentarzu, to nie strzelali, ale kamieniem zabili, kamieniem w głowę. Jak mamę zabili, to może z 8 kul po piersiach puścili [...]. Wojtkiewicza żona była w ciąży i chłopak był, nie miał nawet dwa latka. Zabili ją, a chłopak został żywy. Przynieśli słomę, na nią rzucili, zapalili. Temu chłopaczkowi nogi poopalało – paluszki jemu odpadły. Przeżył pod tą matką. Jak zapalili, to tylko nogi mu się spaliły. Było strasznie, było strasznie, nie przepuścili nikomu" ["Nie przepuścili nikomu. Z naocznym świadkiem pacyfikacji wsi Koniuchy rozmawia Andrzej Kumor", "Gazeta" (Toronto), 4–6 maja 2001 roku]. Nie ma tu mowy o koloryzowaniu zbrodni, albowiem potwierdzili to także byli partyzanci, m.in. Abraham Zeleznikow (członek tzw. Brygady Litewskiej): "Wszystkich mieliśmy wybić. Zabroniono nam zabierać czegokolwiek z wioski. Partyzanci okrążyli wioskę, wszystko podpalono, każde zwierzę, każdego człowieka zabito. A jeden z moich kolegów, znajomych, partyzant, wziął kobietę, położył jej głowę na kamień, i zabił ją kamieniem". Tak samo napisał Paul Bagriansky: "Gdy dotarłem do swego oddziału, zobaczyłem, jak jeden z naszych ludzi trzymał głowę kobiety w średnim wieku na dużym kamieniu i uderzał ją innym kamieniem".
Śmiech w dzikim szaleństwie
Dzięki staraniom i badaniom KPK ustalono listę około 40 uczestników masakry w Koniuchach, byłych partyzantów żydowskich ze zgrupowań w Puszczy Rudnickiej, wymienianych imiennie w publikacjach i dokumentach, którą przekazano IPN.
Sprawą masakry zajęło się również litewskie Centrum Ludobójstwa i Oporu w Wilnie, które w czasopiśmie "Genocidas ir rezistencija" [nr 1 (11) 2002] opublikowało bardzo obszerny i bogato udokumentowany raport historyka Rimantasa Zizasa, poziomem i objętością przewyższający wszystko, co w tej sprawie ustalił polski IPN.
Mimo skali popełnionej zbrodni i niezwykłego okrucieństwa ta sprawa nie stała się jednak przedmiotem takich roztrząsań jak inne zbrodnie, nawet nieudokumentowane do końca. Jej sprawcy nie byli ścigani, co więcej, cały czas są pod ochroną tych uczonych i publicystów, którzy wiernie trzymają się oficjalnej wersji sowieckiej, jakoby masakra była uzasadnionym aktem odwetu na kolaborantach.
A przecież naoczny świadek i uczestnik masakry Paul Bagriansky zapamiętał: "Gdy dotarłem do oddziału, aby przekazać nowe rozkazy, zobaczyłem straszny, przerażający obraz. [...] Na małej polance w lesie leżały półkolem ciała sześciu kobiet w różnym wieku i dwóch mężczyzn. Ciała były rozebrane i położone na plecach. Padało na nie światło księżyca. Jeden po drugim partyzanci strzelali trupom między nogi. Gdy kule dosięgały nerwów, trupy reagowały jak żywe. Drgały i wykrzywiały się przez kilka sekund. Trupy kobiet reagowały w bardziej gwałtowny sposób niż mężczyzn. Wszyscy partyzanci z tego oddziału brali udział w tej okrutnej zabawie, śmiejąc się w dzikim szaleństwie. Najpierw przestraszyłem się tym przedstawieniem, ale potem zaczęło mnie ono w chory sposób interesować. [...] Im się nie spieszyło i dopiero jak trupy przestały reagować na kule, przemieścili się na nową pozycję".
Dzięki relacji Bagriansky'ego wiemy, że jednak różne były reakcje uczestników pacyfikacji po popełnionym mordzie. Obok niczym nieskrywanej radości pojawiały się nieliczne wyrzuty sumienia i poczucie winy: "Wioska Koniuchy stała się tylko wspomnieniem pełnym popiołów i trupów. Dostała nauczkę. Dowódca zebrał wszystkie oddziały, podziękował im za ich dobrze spełnione zadanie oraz rozkazał przygotować się do powrotu do bazy. Ludzie byli zmęczeni, ale z ich twarzy wyzierała satysfakcja i szczęście z wykonanego zadania. (...) Trzy tygodnie później otrzymaliśmy wiadomość od Sztabu Partyzanckiego w Moskwie z reprymendą dla ludzi, którzy zainicjowali i kierowali zniszczeniem wsi Koniuchy" [Paul Bagriansky, "Koniuchi", "Pirsumim. Publications of the Museum of the Combatants and Partisans, Tel Awiw", nr 65–66 (grudzień 1988 roku), s. 120–124].
Virtuti dla mordercy
Dziś już nie bardzo jest kogo ścigać, zresztą przez ponad dekadę nie zdołano nawet przesłuchać żadnego ze sprawców. Genrikas Zimanas (Henoch Ziman), wówczas I sekretarz Południowego Obwodowego Komitetu KP Litwy, a jednocześnie dowódca tzw. Południowej Brygady Partyzanckiej (zmarły w 1985 roku), otrzymał od władz PRL Krzyż Wojenny Orderu Virtuti Militari. Także za tę zbrodnię... Wielu uczestników masakry, byłych partyzantów, zajmowało się nią po wojnie jako historycy i zasłużeni kombatanci, pokazując ją jako ważną akcję bojową, którą można i należy się publicznie chwalić. Dziś na miejscu zbrodni stoi tylko krzyż, reszta zaciera się w ludzkiej pamięci. Koniuchy nie stały się przedmiotem publicznego, poważnego dyskursu, bogactwo jednoznacznych źródeł historycznych nie ma w tym przypadku, jak widać, żadnego znaczenia.
Hanna Sokolska
Uważam Rze Historia
Autorka jest przewodniczącą
Komitetu Obrony i Propagowania
Dobrego Imienia Polaka i Polski przy Kongresie Polonii Kanadyjskiej
Jakie ma znaczenie polskie harcerstwo na obczyźnie? Chodzi przede wszystkim o wychowanie człowieka i Polaka, a to jest misja niebagatelna i jak się okazało w ciągu wielu lat – owocna, bo niezwykle silne polskie harcerstwo w Kanadzie wychowało Polonii wielu liderów i wybitnych działaczy. Pamiętam obchody złotego jubileuszu Chorągwi Harcerzy ZHP w lipcu 2003 r. na Kaszubach Ontaryjskich. Było bardzo uroczyście, poświęcono nowy sztandar, a uwagę moją zwrócił wielki portret bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego, umieszczony w centralnym miejscu obchodów. Nic dziwnego, jest on przecież patronem polskiego harcerstwa!
•••
Niełatwo pisać o człowieku świętym czy błogosławionym. Lubimy bohaterów zmagających się z sobą i z losem, mających swoje wzloty i upadki – a tu raptem mamy do czynienia z kimś, kto pokonał wszystkie ludzkie słabości, osiągnął wielkość bez skazy – i co więcej, okazał się człowiekiem z krwi i kości, a nie wydumaną postacią z książki czy filmu. Żył krótko: 32 lata, a II wojna światowa zamknęła jego pobyt na ziemi nieodwołalną datą: 22 lutego 1945...
Warto prześledzić jego losy, a pochodził z Pomorza, urodził się dokładnie 100 lat temu w niewielkim miasteczku Chełmża, dokąd zajrzałam kiedyś, idąc jego śladami, urzeczona skromną i cichą wielkością tego bohatera naszych czasów.
Stefan Wincenty Frelichowski,bo o nim tu mowa, zwany przez bliskich i przyjaciół popularnie Wickiem, wyrósł w rodzinie mieszczańskiej o profilu rzemieślniczym. Ojciec, Ludwik, był mistrzem w dziedzinie piekarnictwa, człowiekiem spokojnym i pracowitym. Piętrowa kamienica, w której mieszkała 8-osobowa rodzina, obdarzona sześciorgiem dzieci, z frontu miała sklep piekarniczy i cukiernię, a na podwórku piekarnię. W domu rządziła mama, Marta z Olszewskich, kobieta mądra i bogobojna. Tak organizowała życie rodzinne, że wszyscy wzajemnie sobie pomagali. Często po kolacji zbierano się na śpiewanie, nierzadko ze znajomymi, dom był otwarty, chętnie przyjmowano gości – wspominała w rozmowie ze mną Marcjanna Kaczkowska, jedyna z rodzeństwa ks. Wicka, którą gdy odwiedziłam Chełmżę przed laty, zastałam przy życiu. Mówiła, że przed snem zawsze wspólnie się modlono. Nie było miłości rodzinnej na pokaz, ale ta harmonijna, uczuciowa wielodzietna rodzina nauczyła przyszłego księdza umiejętności życia w zespole, społecznego podejścia, a przede wszystkim – radości życia.
•••
Harcerstwo, z którym związał się w latach szkolnych, też miało wielki wpływ na ukształtowanie jego charakteru. W 1927 Wicek wstąpił do 24. Pomorskiej Drużyny Harcerskiej im. Zawiszy Czarnego. Przeszedł wszystkie stopnie harcerskie i instruktorskie – do Harcerza Orlego i podharcmistrza w 1934, a w rok potem – Harcerza Rzeczypospolitej.
Praca w harcerstwie wyrobiła w nim zręczność, umiejętność pokonywania trudności, gotowość niesienia pomocy innym. Wesoły, serdeczny, miał zawsze w głowie tysiące pomysłów, uwielbiał wędrówki, obozy... Ale chciał – jak pisał w swoim pamiętniku, wydanym obecnie w formie książkowej – aby "drużyna dawała swoim członkom coś więcej, niż samą karność i trochę wiedzy polowej i przyjemne obozy – lecz dawałaby im pełne wychowanie obywatela znającego dobrze swoje obowiązki dla ojczyzny...".
Prawdziwie zapatrzony był w ideę harcerstwa – tę, jak mówił, "najdziwniejszą, ale najlepszą ideę harcerstwa: wychowanie młodzieży przez młodzież". Pisał o tym w Pamiętniku w 1930 roku: "Wierzę mocno, że państwo, którego wszyscy obywatele byliby harcerzami, byłoby najpotężniejsze ze wszystkich. Harcerstwo bowiem, a polskie szczególnie, ma takie środki, pomoce, że kto przejdzie przez jego szkołę – to jest typem człowieka, jakiego nam teraz potrzeba".
•••
Powoli kiełkowała w nim myśl zostania księdzem. Najpierw uczynił takie przyrzeczenie w obliczu śmiertelnej choroby brata. Brat umarł, a jego ta myśl nie opuściła. Decyzja nie była łatwa. Tak pisze o tym w swoim Pamiętniku:
"Jak cudownie, jak pięknie nęci mnie świat. Dopiero po maturze on mi się objawił. Byłem sympatyczny, byłem zdolny, wszystkie drogi miałem otwarte. Przyszłość uśmiechała się mi wszystkimi promieniami tęczy. A oprócz tego dał mi jeszcze świat poznać, czym jest miłość, miłość pierwsza, młodzieńcza. Nie miłość ciał, nie zmysłowość, a przyjaźń duchowa".
Agnieszka – bo tak brzmiało imię dziewczyny tego pierwszego, niewinnego zapatrzenia Wicka – uszanowała jego wolę, choć obojgu serce się krajało. (...) Pod datą 10 sierpnia 1931 roku zapisał twardo w Pamiętniku: "Zdecydowałem się krótko, po żołniersku, wstąpić nieodwołalnie do seminarium". Nie widział dla siebie innej drogi. A gdy już studiował w seminarium, zapisał m.in.: "Chcę posiadać wiarę św. Piotra, mądrość św. Pawła, ale serce muszę mieć św. Jana, serce czyste, niewinne. Muszę być kapłanem wedle serca Jezusa".Tej dewizie był wierny w każdym działaniu.
Kończy seminarium duchowne w Pelplinie i zostaje kapelanem i sekretarzem osobistym biskupa Stanisława Okoniewskiego. Tu najpewniej czekała go kariera, ale on pragnął pracować z dziećmi i młodzieżą. W 1938 zostaje wikarym w parafii Wniebowzięcia NMP w Toruniu. (...)
Jako wikary potrafi tak ożywić Msze św. dla dzieci (odprawiane wówczas po łacinie tyłem do wiernych), iż uważa się, że o 30 lat wyprzedził Sobór Watykański II. A na Pierwszą Komunię wszystkie dzieci poleca ubrać w jednakowe sukienki liturgiczne – nie chce, by widać było różnice w zamożności i ubóstwie dzieci. Z młodzieżą urządza wycieczki za miasto, gra w piłkę z ministrantami, z każdym zagada – i nadal wszędzie go pełno. (...)
•••
Ale wybucha wojenna zawierucha – i szybko przyszedł ten ponury dzień 18 października 1939, gdy aresztowanych zostało trzech wikarych kościoła NMP w Toruniu. Dwóch rychło zwolniono, a ks. Frelichowski już nigdy nie powrócił do swej parafii. (...) Jak się dowiedziałam podczas mojej wędrówki po Chełmży, ks. Wicek mógł się uratować, bo przyjaciele zaplanowali ucieczkę dla niego. Rozmawiałam z kobietą, która podczas wojny była jeszcze dziewczynką, córką znajomej Frelichowskich. Na wieść o grożącym wikaremu aresztowaniu matka wysłała ją do niego z zapakowanym cywilnym ubraniem i prośbą, by natychmiast uciekał w przebraniu. Ksiądz Wicek podziękował dziewczynce, ale nie przyjął pakunku. Spokojnie powiedział, że Bóg wybrał dla niego inną drogę... (...)
•••
Nastał teraz dla ks. Frelichowskiego czas prawdziwie wielkiego heroizmu. Najpierw Fort VII w Toruniu, gdzie dla więźniów warunki były wyjątkowo fatalne i wykańczające. Mimo surowych zakazów od razu zabrał się do organizowania tajnego duszpasterstwa. Poszczególnym izbom sekretnie przydzielał księży, w niedziele urządzał w prawie każdej izbie tzw. suche Msze św. recytowane, wygłaszał po kryjomu kazania, pogadanki religijne, przygotowywał potajemne wieczornice. A jak "konspiracyjnie" spowiadał! (...) Załatwił nawet dla podniesienia nastrojów "zakład fryzjerski": skombinował nożyczki, mydło, przybory do golenia. Chciał, aby więźniowie nabrali większej godności i otuchy. Stał się duszą życia nie tylko religijnego, ale i codziennego bytowania w tym wstępnym obozie, gdzie dane mu było jeszcze przez moment zobaczyć z bliska, podczas widzenia, matkę i siostrę Marylę. (...)
•••
Stąd jego męczeńska droga wiodła do obozu przejściowego w Nowym Porcie w Gdańsku i do Stutthofu. Dziesiątkowały uwięzionych nie tylko obozowe egzekucje, ale i choroby, ciężka praca, wyniszczające zimno... I ten upiorny obóz również był dla ks. Wicka, podczas jego krótkiego pobytu, jakby wielką parafią (...). Zdobył się nawet na czyn zupełnie niezwykły: zorganizował w Wielki Czwartek i w Wielką Niedzielę 1940 roku uroczyste Msze św.: skombinował skądś dwie pszenne bułki, zawinięte w białą płócienną chustkę, i prawdziwe hostie oraz wino mszalne, przemycone przez któregoś z księży. Tak, on umiał "łapać Boga za nogi" nawet w tym przeklętym, złowieszczym miejscu, jakim był Stutthof! (...)
•••
Gdy przebywał w kolejnym obozie, Sachsenhausen-Oranienburg, przyszły nań szczególnie ciężkie czasy: zawziął się bowiem na niego blokowy, kryminalista i sadysta Hugo Krey, który wykończył już niejednego więźnia. Dla śmiechu uczynił Wicka swym "biskupem" i kazał go wygolić, pozostawiając na szyderstwo specjalną "piuskę" z włosów. Naigrawał się z niego, a Wicek znosił to cierpliwie, rzekłabym pogodnie, pełen wewnętrznego uciszenia i równowagi ducha, czego Hugo nie mógł znieść. Zapędzał go do pracy w kostnicy jako nosiciela zwłok zmarłych i zamordowanych. (...) W końcu Wicek podbił sadystycznego Kreya swą otwartością i pełną miłości postawą. A ów Krey niedługo potem zginął marnie – powiesił się lub został powieszony przez samych Niemców...
W grudniu 1940 roku był już ks. Wicek w Dachau, z którego Niemcy uczynili główne skupisko duchowieństwa z całej Europy. (...) Zorganizował w Dachau prawdziwy "Caritas" dla tych, co nie otrzymują paczek. Na rewirze w bloku chorych miał punkt kontaktowy, a także w trupiarni. Wielu jemu zawdzięczało przetrwanie. Sam w latach 1943–44, gdy można już było więźniom przesyłać paczki, otrzymywał w nich chleb, w którym przemycane były komunikanty, a nawet buteleczki z winem mszalnym. W bloku księży przechowywany był Najświętszy Sakrament. (...)
•••
W 1944 roku nastała w obozie epidemia tyfusu plamistego. Władze obozowe nie próbowały z nią nawet walczyć. Poprzestały na odizolowaniu zarażonych baraków. Chorzy przebywający w nich skazani zostali na wymarcie. Niebawem wymarł tam cały personel – blokowi, izbowi, nie miał kto rozdzielać chorym brukwi z kuchni. Przeludnienie było straszliwe – 2000 w jednym! Te cyfry mówią same za siebie: jednocześnie odizolowanych było 12 tys. chorych.
I do tych cuchnących żywych trupów przedostawał się ks. Frelichowski. Przedzierał się przez drut kolczasty, omijał straże, przeczołgiwał się przez okno. Odwiedzał ich codziennie, niosąc też zebraną skądś żywność, cudem uzbierane leki. Posługiwał im wśród brudu, odoru i kału. (...)
•••
Sam poniósł śmierć w tej niezwykłej, heroicznej posłudze: zaraził się tyfusem, co było do przewidzenia. Umierał 23 lutego 1945, na kilka miesięcy przed wyzwoleniem. Odchodził w opinii świętości – to czuli wszyscy współwięźniowie. Obecni księża poprosili jednego z więźniów – studenta przedwojennej medycyny, Stanisława Bieńkę – by wypreparował kostki palców prawej ręki Wicka. Sporządził on też negatyw jego maski pośmiertnej, a potem odlew maski pośmiertnej, w której zagipsował jeden z palców prawej ręki umarłego. A drugi zagipsował tak, że przypominał kawałek kredy, który zachował współwięzień, ks. Bernard Czapliński. Rysunek Wicka w trumnie wykonał młody ksiądz, też współwięzień.
Jak to – spytacie – w Dachau pochówek w trumnie? Otóż i tam zdarzyło się coś takiego, co było absolutnym ewenementem: pozór pogrzebu przed wysłaniem zwłok do krematorium. W tym jedynym przypadku władze obozowe złamały obowiązującą praktykę i pozwoliły wystawić zwłoki na widok publiczny w wyłożonej białym prześcieradłem skromniutkiej, skleconej z desek skrzynce, imitującej trumnę...
Ktoś (kto?) rzucił do trumny kwiat... I tak żegnano tego, co do którego wszyscy podświadomie czuli, że zostanie w przyszłości uznany za świętego. Współwięźniowie wykonali nawet księgę pamiątkową i wpisali swe wspomnienia o nim i jego wiersz. (...)
Wszystkie pamiątki po Wicku, a także jego relikwie przywiózł do Polski ks. Bernard Czapliński, współwięzień, późniejszy biskup pomocniczy diecezji chełmińskiej. Relikwie ofiarowane zostały Seminarium Duchownemu w Pelplinie, Seminarium Duchownemu w Toruniu, noszącemu imię ks. Frelichowskiego, harcerzom hufca ZHP Toruń, Kapelanowi naczelnemu ZHR, Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie, rodzinnej Chełmży... A na ołtarze wyniósł go podczas nabożeństwa odprawianego w 1999 roku na toruńskim lotnisku Jan Paweł II. Powiedział wtedy do harcerzy: "Niech on stanie się dla was patronem, nauczycielem szlachetności, orędownikiem pokoju i pojednania". I tak się stało.
Mała Chełmża na Pomorzu jest dziś miejscem pielgrzymek do domu, w którym mieszkał. Śladami ks. Wicka odbywają się pielgrzymki i do Torunia, gdzie w sanktuarium NMP znajduje się jedyny w swoim rodzaju jego "grób kości palców". O źródłach jego wielkiego charyzmatu najtrafniej wyraził się ks. biskup E. Piszcz (też współwięzień obozowy), gdy określił go jako: "radosnego dawcę, którego Bóg miłuje". Inni księża – współwięźniowie – nazwali go "płomieniem Bożym", "drogowskazem", "olbrzymem, przykładem Gigantów"... (...)
W tym roku mija setna rocznica jego urodzin, 10. rocznica ogłoszenia go patronem polskich harcerzy, a 75. rocznica mianowania kapelanem Chorągwi Pomorskiej ZHP – w związku z czym Rada Naczelna ZHP w listopadzie ubiegłego roku ogłosiła rok 2013 "Rokiem bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego – patrona polskich harcerzy".
A dzisiejsi młodzi harcerze, występujący w krótkim filmie o nim, który znalazłam w Internecie na YouTube, mówili po prostu, że ks. Wicek fascynuje ich, bo "obchodzili go inni ludzie"i "starał się o drugiego".
Tak, w naszej cywilizacji technokratycznej, cechującej się wybujałym egoizmem jednostki, musimy starać się wrócić do tych prostych, podstawowych pojęć, takich jak: co to znaczy umieć dostrzec obok siebie drugiego człowieka...?
Krystyna Starczak-Kozłowska
Cezary Gmyz (ten od trotylu w tupolewie) skonstatował niedawno na łamach "Gazety Polskiej", że polska armia, poza korpusem ekspedycyjnym bujającym się po obcych pustyniach, nadaje się dzisiaj prawie wyłącznie do służby wartowniczej.
Panowie kurzący w Warszawie cygara, rozbroili nasz kraj do samych kalesonów i dzisiaj, gdybyśmy się wdali w konflikt sam na sam z taką – powiedzmy – Białorusią, tobyśmy go przegrali.
Autor postuluje zatem, by w sprawach obronności "uczyć się od Żydów" i zapewnić sobie zdolność do suwerenności przy pomocy broni atomowej, i dyskusja nad tą bronią powinna przestać być w Polsce tabu.
Gmyz postuluje również, by pomyśleć o możliwości zakupu atomowych okrętów podwodnych. O ile zakup takich łodzie jest pomysłem z księżyca, o tyle myślenie o broni atomowej w przypadku wolnej Polski jest czymś naturalnym i oczywistym.
Piszę o tym, bo leży przede mną wycinek z "Toronto Sun" z listopada 1990 roku, doniesienie agencji AP z kampanii prezydenckiej w Warszawie, o tym jak to w Polsce ludzie śmieją się z "niepoważnego" Stana Tymińskiego który postuluje pozyskanie 100 głowic jądrowych. Materiał zatytułowany "Stan the N-man" (od "nuke") cytuje L. Wałęsę, który żali się, że "może walczyć z każdym poważnym oponentem", zaś "ten człowiek jest amatorem" i biedny Wałęsa "nie wie, jak reagować". Jednocześnie Wałęsa straszy, że "zwycięstwo Tymińskiego doprowadzi do wojny domowej".
Autor notki AP przypomina po tym, że w książce "Święte psy" Tymiński poświęca cały paragraf konieczności uzbrojenia Polski w broń atomową.
Po co o tym piszę? Po pierwsze, po to, żebyśmy sobie uświadomili, jaką drogę przebyliśmy i ile kosztuje wydobywanie się z głupoty narzuconej przez "autorytety" wykreowane na nasz użytek.
Musiało "upłynąć" pokolenie, by polska elita zaczęła powoli samodzielnie myśleć i wychylać nos z matriksu.
Niestety, mam przykrą wiadomość. Ponad dwadzieścia lat, jakie upłynęły od tamtego czasu, drogo nas kosztowało; po polskiej państwowości nie ma za bardzo co zbierać – jak słusznie konstatuje Cezary Gmyz.
W roku 1990 Polska miała kilka dość sprawnie działających instytucji, które – zreformowane – mogły tworzyć podwaliny niepodległego państwa. Polska posiadała atuty, z których większość Polaków nie zdawała sobie sprawy. Polska posiadała możliwość wyzwolenia energii gospodarczej, której rozmiary przyćmiłyby niemieckie projekty na terenach byłego NRD.
Zresztą PRL dysponował samolotami zdolnymi do przenoszenia głowic atomowych, Su-22M4, personelem, który potrafił je uzbroić w broń nuklearną, a na potrzeby LWP Sowieci magazynowali od 178 do 250 ładunków. Co ciekawe, w związku z magazynowaniem w Polsce bomb oraz prowadzenia badań nuklearnych NATO uznawało PRL za kraj posiadający wojskowy program nuklearny.
Dzisiaj rozmowy o kilkudziesięciu głowicach zakrawają na polityczne science fiction. Tymczasem w tamtych czasach nawet produkcja polskiej bomby nie byłaby całkiem niemożliwa. Polska dysponowała wystarczającą ilością wysoko wzbogaconego uranu produkowanego przez reaktory badawcze w Świerku. Ówczesna armia posiadała również taktyczną broń rakietową pozwalającą na przenoszenie takich ładunków.
RP w ramach porozumienia podpisanego z USA pozwoliła sobie ten materiał zabrać do Rosji pod obstawą amerykańskich służb specjalnych, "po to by nie wpadł w ręce terrorystów".
Oczywiście, Polska potrzebuje armii – oczywiście nie łodzi podwodnych, bo dla tego rodzaju broni Bałtyk to trudny akwen. Poza tym, o ile głowice atomowe są bronią, która zbytnio nie drenuje budżetu, o tyle wspomniane łódki to bardzo kosztowne zabawki, na które niewiele państw może sobie pozwolić.
Jest oczywiste, w jakim kierunku powinna iść reforma armii niepodległej Polski. Jednak najpierw trzeba zrobić tę Polską! – Odbudować państwo i jego instytucje. Polska musi zahamować własny upadek. Nie wiadomo, czy nie jest już zbyt późno, wiadomo natomiast, że smutna rzeczywistość dociera do coraz większej grupy obytych Polaków. Spadają klapki z oczu, widać, kto gdzie stoi...
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Jednym z problemów polskiej debaty politycznej jest brak programu reform; dlatego z prawdziwą przyjemnością przedstawiamy Państwu propozycję programową człowieka czynu i praktyki, Jana Kowalskiego, stałym Czytelnikom znanego z publicystyki kilka lat temu zamieszczanej na naszych łamach.
Nie bójmy się myśleć o Polsce radykalnie i do końca. Przyszłość, nawet ta najbliższa, może bowiem nieść wielkie zmiany dla Europy i świata. Zapraszamy więc do wspólnego myślenia z troską o Polsce. (red)
Przekupiono elity polityczne poszczególnych państw, demoralizując je ogromnymi pieniędzmi pochodzącymi z zewnątrz. Włączając je w orbitę elity europejskiej i gwarantując tym samym niezależność od krajowych wyborców. Niemcy jedynie konsekwentnie udawali, że nie widzą, jak tak zwane unijne środki korumpują elity włączanych do Unii państw. Sami zadowalając się rozrostem biurokracji wzmacniającej bazę społeczną tychże elit, systematyczne podrażanie życia i prowadzenie biznesu. Mówiąc językiem oficjalnym, następowało dostosowywanie się nowych państw do standardów unijnych. Mniej oficjalnie – rosła przewaga konkurencyjna gospodarki niemieckiej. No dobrze, ale dlaczego społeczeństwa podbijanych państw zgodziły się na to bez jakiekolwiek buntu? To proste, ich politycy obiecali im to samo co wiele lat później nasi, że będziemy skubać brukselkę. I tak to na początku wyglądało. Hiszpanie i Portugalczycy doświadczyli boomu mieszkaniowego, sprzedając kilkakrotnie drożej nieużytki, których nikt wcześniej nie chciał kupić, i rzucili się w wir spekulacji na rynku nieruchomości. Grecy, tak politycy jak i obywatele, do spółki wyłudzali pieniądze na nieistniejące przedsięwzięcia. Jedynie jacyś zacofani, niedzisiejsi wariaci mogli oponować.
Skończyło się tak, jak musiało. Niemcy są jedyną europejską potęgą gospodarczą dominującą nad całym kontynentem. Dysponują ogromnym rynkiem pracy, który jest w stanie wchłonąć nadwyżki rąk z Europy Wschodniej. Będąc drugim największym eksporterem świata i pierwszym Europy, mają w swoich rękach sieci handlowe, co zabezpiecza ich przed powstaniem wytwórczości konkurencyjnej w stosunku do ich gospodarki. Mogą wykorzystywać tańszą siłę roboczą w nowych państwach, instalując tam swoje montownie i fabryki podzespołów. I co najważniejsze, dzięki ogromnej nadwyżce finansowej gotowi są pomagać w reformowaniu gospodarek zadłużonych państw, takich jak Grecja. Czytaj: gotowi są przejąć kluczowe gałęzie greckiego przemysłu, żeby stały się częścią europejskiej gospodarki Niemiec. Na marginesie, wbrew temu co się powszechnie w Polsce sądzi, Grecja jest w dużo lepszej sytuacji niż Polska. Przede wszystkim ma jeszcze swoją narodową gospodarkę, bowiem początkowe rozszerzanie Unii Europejskiej odbywało się w formie bardziej cywilizowanej niż podbój po roku 90. Niemcy są gotowe pomagać również innym krajom. Oczywiście Francuzi też by chcieli, ale nie mają na to środków. I na tym polega rzeczywiste francuskie nieszczęście, nieszczęście figuranta.
Zastanówmy się przez chwilę, czy to mógł być przypadek. Tak się po prostu wszystko szczęśliwie dla Niemców poukładało. I wystarczyła tradycyjna niemiecka gospodarność i wstrzemięźliwość. O przestrzeń życiową (lebensraum) i MittelEuropa przegrali dwie wojny światowe. A teraz Europa musi ich prosić o pomoc… i Niemcy chętnie pomogą. Z teorią przypadku nie zgodziłby się pewnie Rudi, mój znajomy Ślązak z niemieckim paszportem. Już piętnaście lat temu tłumaczący mi, że z dostatniego życia na emeryturze nici i trzeba zaciskać pasa. Skąd taki pomysł u mającego wtedy 25 lat chłopaka, który wywieziony został do Niemiec zaraz po podstawówce przez emigrujących za chlebem rodziców? Tu zbliżamy się powoli do wyjaśnienia zagadki. W roku 1996 pewien Niemiec, aktywny uczestnik życia publicznego Arnulf Baring, napisał intrygującą książkę "Czy Niemcom się uda?". W czarnych barwach przedstawił niemiecką przyszłość, jeśli nie sprosta wyzwaniu, jakie stawia globalizacja. I jakie będą skutki masowego przenoszenia miejsc pracy do Azji. Dwa lata później został uhonorowany wysokim odznaczeniem państwowym. A nowy rząd Schroedera zaczął realizować ambitny program społeczny Agenda 2010, który miał sprawić, że jednak Niemcom się uda. Nastąpiło porozumienie głównych uczestników życia publicznego, polityków, związkowców i pracodawców. Polegało z grubsza na zahamowaniu płac, redukcji świadczeń dla bezrobotnych, wprowadzenie elastycznego czasu pracy w zamian za odstąpienie od masowych zwolnień. I jak widać nie tylko mój znajomy, ale wszyscy Niemcy zostali przekonani, że jest to konieczne. Jak to już widać po upływie 15 lat, Niemcy dobrze odczytali znaki czasu.
W tym samym czasie Francuzi przegłosowywali 36-godzinny tydzień pracy, Grecy kradli na gaje oliwne istniejące tylko na papierze, a Hiszpanie budowali kolejny budynek mogący pomieścić rozrastającą się administrację. Dlaczego nie mieli tego robić, mając świadomość, że to Niemcy są największym płatnikiem Unii Europejskiej. Każdy chciał po prostu skubać brukselkę. Dlaczego Niemcy mieliby się wtedy wtrącać w wewnętrzne sprawy innych państw. Co innego teraz, po wygranej wojnie.
III.1. O Nowy Wspaniały Świat w Polsce
Projekt nowego świata, gdzie globalizacja jest jednym ze sposobów na jego realizację, nie jest zupełnie pozbawiony sensu logicznego. Oczywiście nie włączając w to emocji. Po co strzyc jedynie 1,5 miliarda konsumentów, skoro można co najmniej 4,5. Włączenie Chin, Indii i reszty Azji w światowy obieg gospodarczy ma sens. Wszystkim ludziom tam mieszkającym też będą potrzebne lodówki, pralki, telewizory, samochody i domy. W naszym wspaniałym świecie dostaną to wszystko na kredyt. Dzięki czemu będą mogli być klientami banków do końca życia. Jakże wspaniała wizja dla światowej finansjery i wielkich korporacji. Dla jej realizacji cóż znaczą chwilowe problemy szarych ludzi w naszym starym świecie.
Wojna o Nowy Wspaniały Świat rozgrywa się na wielu frontach. I jak to zawsze na wojnie o zasięgu światowym, możliwe są różne koalicje i przegrupowania sił. Różne siły mają również swoje mniej lub bardziej zakamuflowane interesy. Jej pomysł narodził się w kręgu kulturowym naszej chrześcijańskiej cywilizacji i w sposób jednoznaczny dowodzi, że znajdujemy się w fazie upadku tejże cywilizacji. Pierwszymi ofiarami wojny są bowiem nasi bliźni, bracia w Wierze. A założenia tej wojny są prostym zaprzeczeniem podstawowych praw, podwalin naszej cywilizacji. Cywilizacji, która promieniując z ruin upadającego Rzymu, ogarnęła najpierw serca barbarzyńskich hord. Potem ogarnęła swoim blaskiem całą Europę, przeniosła się przez Atlantyk do Ameryki, ogarniając oba kontynenty. Doprowadziła do rozkwitu południe Afryki. A nawet podbiła serca deportowanych z Anglii ze względu na trudny charakter i wcale nieskorych do miłości bliźniego Australijczyków. Wszędzie głosiła wolność człowieka stworzonego przez Boga. Jej konstytucją była Biblia, a zwłaszcza Nowy Testament. A zasadą naczelną wcielanie w życie społeczne Dekalogu i nauki Jezusa Chrystusa. I chociaż nigdy nie wyglądało to cukierkowo, wewnętrzne siły zła nigdy nie były na tyle silne, żeby zmienić podstawowe jej założenia. Nawet niemiecki faszyzm, który rozwinął się w samym sercu Europy, i zwycięski na jej krańcach bolszewizm nie dały rady.
W 70 lat od zakończenia II wojny światowej, w 20 lat od upadku zbrodniczej ideologii komunizmu, bez wielkich fajerwerków i wystrzałów, przegraliśmy całe nasze dziedzictwo. Przegraliśmy naszą cywilizację.
Pozwoliliśmy zwyciężyć cywilizacji śmierci, o której tak przeraźliwie jasno mówił Jan Paweł II. Pozwoliliśmy sobie wmówić, że kolejny rodzący się człowiek to zagrożenie dla zgromadzonego przez nas bogactwa. Tylko utrata wiary w Boga i jego ingerencję w sprawy tego świata mogły nas doprowadzić do takiego myślenia. Pozwoliliśmy ekonomicznej zasadzie Pareto, mówiącej że 20 proc. zasobów generuje 80 proc. dochodów, zwyciężyć w myśleniu społecznym. Doprowadziło to do konkluzji, że 80 proc. ludzkości jest na dobrą sprawę niepotrzebna i jedynie zabiera tlen wartościowym 20 proc., a zasoby się kończą. Pozwoliliśmy wreszcie na to, żeby stanowione prawo wbrew całej dotychczasowej praktyce chroniło nie wdowy i sieroty i ludzi najuboższych ale możnych tego świata.
Mam nadzieję, że przegraliśmy jedynie chwilowo, że ostatnie klęski tak uwidocznione przez już ogłoszony i jeszcze będący przed nami kryzys, pozwolą nam zrozumieć dlaczego tak się stało. Jeżeli zbudujemy koalicję najpierw duchową, ideową, a potem powołamy koalicję społeczną i jej reprezentację polityczną do odzyskania naszej cywilizacji, wygramy. I mam nadzieję, że prędzej czy później to nastąpi. W innym przypadku moje pisanie nie miałoby najmniejszego sensu.
Większości z was wydaje się pewnie, że te wszystkie fantasmagorie autora jego osobiście nie dotyczą. O, naiwni! Żyjemy tu razem na poletku doświadczalnym Nowego Wspaniałego Świata – w Polsce.
Nizina Północnoeuropejska, na której z wyłączeniem południowych pasm górskich położona jest Polska, to idealny teren dla ekspansji i podboju ze Wschodu i Zachodu. Nawet góry pozbawione niedostępnych przełęczy, których mogłyby obronić nieliczne garstki wojowników, można było po prostu obejść. A płytkie i wąskie Morze Bałtyckie można było łatwo przepłynąć, albo nawet przejść suchą nogą po lodzie. Nie przeniesiemy naszego państwa i naszego narodu gdzie indziej. Jesteśmy narażeni na wpływy z każdej strony i musimy to wreszcie zaakceptować. Tylko akceptując ten prosty fakt, możemy dokonać wysiłku, jak nie dać się podbić i wykorzystać którejkolwiek ze stron. Jak zachować niepodległość państwa i zapewnić rozwój polskiego narodu w sytuacji nowego rozdania w polityce światowej.
Jak wspominałem powyżej, wojna, której chcąc nie chcąc staliśmy się uczestnikiem, przebiega na kilku frontach. Ideologicznym, ekonomicznym i geopolitycznym. W wyniku ostatecznego zwycięstwa ideologii globalizacji, wszystkie te fronty występują w Polsce. W postaci zintensyfikowanej dodatkowo naszym strategicznym dla tej części świata położeniem.
W obecnej sytuacji globalnego świata, fronty te wzajemnie się przenikają. Często do takiego stopnia, że trudno jest wzajemnie je rozdzielić. Na przykład ktoś demoralizuje nasze dziecko, to znaczy pardon, przerabia je na idealnego mieszkańca Nowego Świata, czyli bezwolnego niewolnika własnych żądz pozbawionego kręgosłupa moralnego. Naprawdę trudno jest tak od razu ocenić, czy robi to tylko dlatego, że sam jest pomiotem szatańskim, czy dodatkowo jest finansowany przez siły zewnętrzne, które są zainteresowane, aby naród polski stał się bezwolną masą kretynów.
ciąg dalszy za tydzień
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…