Jak łatwo się można domyślić, przy schyłku PRL-u "ludowe wojsko polskie" nie cieszyło się większą estymą u studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Zajęcia w Studium Wojskowym były z jednej strony traktowane niczym obowiązkowy WF, a z drugiej dla wielu zapowiadały ewentualny ciąg dalszy, którego, jak mawiał jego kierownik, ludzie po naszym kierunku przeważnie zdołają uniknąć.
W tej sytuacji oficer polityczny w randze pułkownika niezbyt narzucał się młodym prawnikom z komunistyczną agitką. W ramach szczerości na poły anonimowej, można też było czasami zadawać "politrukowi" pytania na kartkach, które kładziono na jego biurku w czas przerwy.
Wytrawny oficer traktował je później z rozwagą, by, z jednej strony, nie wzbudzać zbyt głośnych wybuchów śmiechu na zdystansowanej sali, a z drugiej, zapewne nie podpaść zawszonym być może i tutaj donosicielom.
Jak dzisiaj pamiętam, tylko jedno pytanie zakończył krótkim "na odczep" i mimo próśb o konkrety nie chciał za nic swojej wypowiedzi rozwinąć, podając choć kilka liczb czy przedmiotowych opinii.
Student na kartce złożonej w pół poruszył widać temat nadzwyczaj drażliwy, by nie powiedzieć, że w Polsce Ludowej – tabu. Pytanie brzmiało:
Jak wyglądało oraz jak długo trwało przygotowanie artyleryjskie w bitwie pod Lenino?
Pułkownik dość mechanicznym głosem oznajmił, że "było ono odpowiednie" i młodym ludziom nic więcej nie udało się z niego wydusić.
Nieliczni dzisiaj skojarzą, że właśnie 12 października, czyli w rocznicę pierwszej bitwy u boku "nowego sojusznika", po której trzeba było wycofać polskie jednostki na tyły z powodu ogromnych strat, od 1950 r.do 1990 r. obchodzono w kraju nad Wisłą – Dzień Wojska Polskiego.
Było to zgodne nie tyle z imputowaną nam czasem skłonnością do "świętowania katastrof", ale związane z mitem założycielskim wywalczonego w "słowiańskim" boju – państwa sprawiedliwości społecznej, którego granic broniły wojska wschodniego sąsiada, tradycyjnie stacjonujące – tym razem w liczbie do 400 tysięcy sołdata.
To, że "przy okazji" Polakom przepadła na rzecz "sojusznika" połowa ich przedwojennego terytorium (nie mówiąc o wielomilionowych stratach ludzkich na Wschodzie), w ogóle nie mogło funkcjonować w świadomości uganiających się za pożywieniem obywateli.
Rzetelny opis sytuacji na froncie w tamtych dniach możemy poznać, wertując pisane już w wolnej Polsce książki i publikacje, choć nieco prawdy o "błędach" przeciekło też w PRL-u.
Co jednak chciałby usłyszeć od pułkownika niesforny student UJ, który ów temat poruszył, zaciekawiając kolegów i sprowadzając niepokój na "politruka"?
Bitwę, jak wiemy, stoczono w dniach 12 i 13 października 1943 r. na Białorusi nieopodal wsi Lenino. Polska 1. Dywizja Piechoty dowodzona przez gen. Zygmunta Berlinga walczyła w niej, wchodząc w skład 33. Armii pod dowództwem gen. płk. Wasilija Gordowa i miała przełamać obronę niemiecką na dwukilometrowym odcinku frontu, by umożliwić wejście siłom sowieckim, które następnie miały dotrzeć do linii Dniepru.
Dnia 9 października gen. Berling przeprowadził rekonesans, w którym nie zrealizował założonych celów, gdyż Niemcy wykrywszy ruch na pierwszej linii otworzyli bardzo silny ogień artyleryjski, lecz mimo to w dniu następnym podjęto decyzję o rozpoczęciu natarcia.
Dywizja miała nacierać w dwóch rzutach. W tabeli walki przewidziano zmasowane, trwające 100 minut przygotowanie artyleryjskie, a następnie po poderwaniu polskiej piechoty artyleria miała utworzyć podwójny wał ogniowy, przesuwający się przed nią w odległości 200 – 300 metrów.
Gen. Gordow zasugerował, że Niemcy opuścili swoje pozycje, i wydał rozkaz, by Polacy dnia 12 października o godz. 6.00 przeprowadzili rozpoznania bojem w sile jednego batalionu.
Gen. Berling, mając świadomość wielkiej siły ognia dobrze okopanych Niemców 337. Dyw. Piechoty i XXXIX Korpusu Pancernego, w trybie pilnym poprosił o zmianę rozkazu. Rozkaz został jednak utrzymany, a do przeprowadzenia rozpoznania wyznaczono 1/1 pp.
Decyzję przekazano dopiero przed natarciem o godz. 4.00, a zaskoczony mjr Lachowicz skomentował decyzję słowami "No to 50 proc. mego batalionu już nie ma".
Straty po stronie polskiej okazały się nawet większe, gdyż Niemcy nie tylko nie opuścili swoich pozycji, ale znacznie wzmocnili siłę ognia broni maszynowej i moździerzy, tworząc kolejne stanowiska.
Planowane natarcie przeprowadzono siłami 1. Dywizji im. Tadeusza Kościuszki liczącej ok.12.400 żołnierzy pod dowództwem gen. Berlinga, którą wzmacniały zaledwie: jeden pułk czołgów, jedna kompania rusznic przeciwpancernych, jedna kompania fizylierek i kompania karna.
Warto przypomnieć, że dwie potencjalnie współdziałające dywizje Armii Czerwonej liczyły w całości jedynie ok. 4000 żołnierzy.
O godz. 8.30 miało rozpocząć się przygotowanie artyleryjskie, które "z uwagi na mgłę" rozkazem gen. Gordowa przesunięto o godzinę i skrócono o 40 minut. W ten sposób nieprzyjaciel po wyjściu ze schronów zachował pełną zdolność bojową.
Decyzja dotycząca opóźnienia z drastycznym skróceniem przygotowania artyleryjskiego i zupełnie niezrozumiałe w tej sytuacji przekazywanie przez dowództwo sowieckie nieszyfrowanych (otwartym tekstem) rozkazów drogą radiową stały się zasadniczą przyczyną masakry polskich żołnierzy. Niemcy doskonale znali plany swojego przeciwnika i mieli go jak na dłoni.
O godz.10.00 przeprowadzono sprzeczny z podstawowymi zasadami taktyki atak wyrównaną tyralierą – w sytuacji doskonałej widoczności.
"Nie trzeba być żołnierzem, nie trzeba być sztabowcem, wystarczy mieć tylko odrobinę wyobraźni: jedno wzgórze przed Trygubową, drugie przed Połzuchami, widoczność, nawet jak na jesienny dzień znakomita; na drodze z Lenino do Połzuch można policzyć pojedynczych ludzi" Andrzej Zieliński, Grot strzały, 2 WM Nr 13/1375, 22.10.78
Dramat polskich jednostek pogłębiał fakt, że artyleria sąsiednich dywizji sowieckich nie zmieniła rubieży ogniowych i część naszych żołnierzy dostała się pod jej ogień.
W walkach o Połzuchy i Trygubową szybko zabrakło amunicji i część pododdziałów musiała się wycofywać. Trygubowa musiała być jednak zdobyta, gdyż 290. Dywizja Piechoty Armii Czerwonej nie ruszyła do przodu i pozostawienie jej w rękach wroga uniemożliwiałoby natarcie całej dywizji.
Koło południa wszędzie zabrakło amunicji, czołgi nie podeszły do rzeki i nie wsparły polskiej piechoty, a rozkazem sowieckiego dowództwa sąsiednie dywizje zostały zatrzymane na linii natarcia, powodując odsłonięcie skrzydeł naszej 1. Dywizji wbitej ok. 3-kilometrowym klinem między silne ugrupowania niemieckie.
Dopiero po południu przystąpiono do przeprawy czołgów i artylerii przez Miereję, ale wobec braku przygotowanych podejść do mostów jedne z nich ugrzęzły, a inne uległy uszkodzeniu. Lekka artyleria również tonęła w błotach i praktycznie nie dawała wsparcia polskiej piechocie. Kilka czołgów, które jednak przedostały się na pole walki, bardzo szybko unieszkodliwiono.
Niemcy całymi swymi siłami przystąpili do kontrataku z czoła i na odsłonięte skrzydła polskiej piechoty, do akcji weszło ich lotnictwo. Przy wsparciu artylerii i czołgów drugi kontratak nieprzyjaciela wyparł Polaków z Trygubowej.
Wobec braku wsparcia czołgów i artylerii, a także niemożności uzupełnienia amunicji w działania 1. Pułku wkradł się chaos, jego dowódca ppłk Derks stracił zdolność dowodzenia, a płk Kieniewicz, który go zastąpił, wyprowadzał żołnierzy pod bezpośrednim ogniem nieprzyjaciela.
W tej sytuacji z pułku liczącego w momencie wejścia do bitwy 2800 żołnierzy udało mu się wycofać z pola walki zaledwie 500.
Wg rozkazów, które Berling otrzymał na dzień 12 października, zgodnie z planem po trwającym 15 minut przygotowaniu artyleryjskim o godz. 8.00 Polacy powinni ruszyć do kolejnego natarcia. Tyły dywizji wraz z zaopatrzeniem wciąż jednak pozostawały daleko od linii frontu i w nocy zbierano jedynie resztki amunicji z trzech dywizji drugiego rzutu.
W efekcie 3. Pułk nie zdołał zdobyć Trygubowej, a 2. Pułk stracił zdobyte w krwawym boju Połzuchy. Polacy zostali wyparci z większości zajętych terenów i osamotnieni przeszli do obrony, odpierając mordercze ataki Niemców, prowadzone non stop tak z ziemi, jak i z powietrza.
Gen. Berling wezwany do sztabu 33. Armii, po ostrej wymianie zdań otrzymał o godz.17.00 rozkaz wycofania 1. Dywizji z walki, co odbyło się nocą z 13 na 14 października.
Ok. godz.20.00 Polacy zdołali jeszcze odzyskać Połzuchy, by następnego dnia, tj. 14 października, rozkazem dowództwa wycofać się za linię Mierei.
* * *
W sumie strona polska straciła ok. 3000 żołnierzy, zadając solidnie dowodzonemu przez gen. art. Roberta Martineka i gen. por. Otto Schunemanna przeciwnikowi blisko o połowę mniejsze straty.
Masowo zabijani, grabieni i wywożeni w głąb ZSRS po dniu 17 września 1939 r., Polacy w wielu przypadkach sceptycznie podchodzili do współpracy z niedawnym agresorem.
Dr Maciej Korkuć z krakowskiego IPN wyjawił, że w przeddzień bitwy zdezerterowało ok. 300 żołnierzy 1. DP, by wg protokołów niemieckich "dostać się do cywilizowanej niewoli" wobec (jak dowodzili) groźby pewnej śmierci lub ponownej zsyłki.
Jak widzimy, wątpliwości studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego, o których pisałem na wstępie, były w pełni uzasadnione, a polityczny oficer "ludowego wojska polskiego" nie mógł w tej sprawie akurat – ani dokonać sprawnej manipulacji, ani jak czasem bywało, powiedzieć do nas bądź co, sprytnie mrugając okiem.
Ciekawa jest także ciągłość podejścia wpierw rosyjskiego zaborcy, a później sowieckiego okupanta do wszystkich tworzonych pod jego władztwem polskich jednostek wojskowych.
Warto raz jeszcze przypomnieć, że bardzo istotną przyczyną wybuchu Powstania Listopadowego była realna groźba użycia i wykrwawienia znakomicie się prezentującej armii Królestwa Polskiego przy tłumieniu powstania w Belgii, podczas gdy w jej miejsce miało być wprowadzone przez Konstantego znienawidzone wojsko rosyjskie.
Po wcześniejszych masowych mordach i bezczeszczeniu katolickich świątyń bezpośrednim powodem ogłoszenia przez KCN w Warszawie Manifestu Powstańczego z dnia 22 stycznia 1863 r. był zamiar eksterminacji 12 tys. polskiej młodzieży męskiej wg imiennych list na drodze poboru do rosyjskiego wojska.
Sporządzone w okresie przedświątecznym przez zrusyfikowanego syna margrabiego Aleksandra Wielopolskiego – Zygmunta Andrzeja i oberpolicmajstra Siergieja Muchanowa, w przypadku realizacji akcji gwarantowały, że trwająca co najmniej 15 lat w koszmarnych warunkach służba mało komu pozwoli wrócić do domu żywym i całym.
Jakże podobna w tym względzie była doktryna wojenna narzuconego nam po jałtańskiej zdradzie Układu Warszawskiego, gdzie siły Wojska Polskiego też miały operować poza granicami kraju, pozostawiwszy w nim sowiecki arsenał jądrowy i naród narażony na działanie broni masowego rażenia.
Skutki takich ataków przewidywano i akceptowano, budując m.in. szpitale w liczbie nadmiernej przy uwzględnieniu populacji zamieszkującej satelickie państwo, a uczniom na lekcjach tzw. PO wpajając standardy zachowań w przypadku wybuchu bomby atomowej.
Otóż wg nich, Polacy mieli okrywać się białymi prześcieradłami, by nie dopuścić promieni, i zawsze kłaść na podłodze pod oknem, by fala uderzeniowa mogła nie czyniąc im szkody przejść ponad ich ciałami. Na koniec wystarczył prysznic w specjalnym punkcie, które to miejsca organizować już miała sprawna samoobrona i "dla spokojności" pomiar licznikiem Geigera.
W zasadzie nie lepiej dowództwo sowieckie obchodziło się ze swoimi ludźmi, którzy z różnych powodów wg ostatnich obliczeń zginęli w tej wojnie w liczbie 26,6 mln, a opisy zawalanych trupami fos, rzek i transzei oraz pozostawionych swojemu losowi cywilów znamy także z historii poprzednich wojen.
Nawet ci, którym udało się przeżyć, trafiając z szeregów Armii Czerwonej do niemieckiej niewoli, po przymusowym powrocie do Kraju Rad byli likwidowani lub osadzani w obozach za złamanie rozkazu nr 227. Do łagrów trafiali także żołnierze biorący udział w szturmie Berlina, ponieważ ich wiedza o realiach życia na Zachodzie mogła osłabić skuteczność komunistycznej propagandy.
Reasumując, szanse na przeżycie tak żołnierza, jak też cywila były o niebo większe w każdej innej armii i w każdej innej niewoli, toteż decyzja gen. Andersa o wyprowadzeniu w lecie 1942 r. polskich formacji oraz ponad 20 tys. osób nieumundurowanych z ZSRS znakomitej większości z nich uratowała życie.
Jak widać, historia stosunków polsko-rosyjskich, a później polsko-sowieckich w zasadzie nie miała dobrych momentów.
Jakiekolwiek korzystne dla obu stron zmiany mogą zatem nastąpić dopiero po zrewidowaniu imperialnej doktryny Moskwy, tak by stała się ona adekwatna zarówno do obecnej sytuacji obydwu krajów, jak też akceptowała realia światowego układu sił początku XIX stulecia.
Tylko rzetelny stosunek do przerażającej historii, należna dbałość o własnego obywatela oraz partnerskie relacje w stosunkach międzynarodowych mogą odsunąć obawy i uprzedzenia. Czego zarówno sobie, jak też Rosjanom możemy uczciwie życzyć.
Kraków, 6 stycznia 2013r. Jan Szczepankiewicz
Tekst pochodzi z Biuletynu Rocznicowego Europy Wolnych Ojczyzn 1863-2013.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!