Zanim krążownik „Aurora” wystrzeli
Napisane przez Stanisław MichalkiewiczDawno, dawno temu Maciej Zembaty śpiewał romans o Anastazji Pietrownie, w którym zapytowywał: „Anastazja Pietrowna Anastazja, kto ty jesteś – Europa, czy Azja” – potem opisywał, jak to podczas szaleńczej jazdy („ jamszczik durak uznał: wot wiezu ja kakawo to czorta!”) po Newskim Prospekcie „na twarz Anastazji Pietrowny padały płatki śniegu wielkości złotych pięciorublówek”, a tymczasem „na Newie już cumował krążownik »Aurora«. A potem krążownik »Aurora« wystrzelił i od tego czasu śpiewamy inne piosenki”.
Przypomniał mi się ten romans na wieść, że z Murmańska w kierunku Syrii płynie eskadra rosyjskich okrętów wojennych i że właśnie mijają Norwegię. Najwyraźniej przepowiedziana przez Radio Erewań walka o pokój i demokrację powoli wchodzi w fazę decydującą. Jak wiadomo, według Radia Erewań wojny nie będzie, natomiast rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Kamień na kamieniu może i nie zostanie, ale jakże pięknie będziemy ginąć ze świadomością, iż giniemy w słusznej, a właściwie w jedynie słusznej sprawie – zapewnienia bezpieczeństwa bezcennemu Izraelowi.
Można łatwo dostrzec na przykładzie dwóch katastrof morskich, że w roku 1912, kiedy „równouprawnienie” było w powijakach, z tonącego „Titanica” uratowała się większość kobiet i dzieci. – Dlaczego? Bo dżentelmeni odstępowali miejsca w łodziach ratunkowych i zapalając kolejnego papierosa, szli spokojnie na dno; zaś w 2012 roku, kiedy w „duchu równouprawnienia wychowały się całe pokolenia mężczyzn i kobiet”, spanikowani faceci sprawnie wiosłowali rękami wśród kobiet i dzieci, aby w pierwszej kolejności dotrzeć do szalup. To właśnie dobra ilustracja „postępu”, jaki dokonał się przez jeden wiek.
Kobieta w cywilizacji zachodniej zajmuje pozycję wyjątkową. Co innego mężczyźni, co innego kobiety. Bo przecież to właśnie panie – jak oblizując się obleśnie, tłumaczy diabeł (Jack Nicholson) w „Czarownicach z Eastwick” – to właśnie kobiety – są w naszym rodzaju ludzkim istotami absolutnie cudownymi. I’d love to be a woman – szepce w filmie zazdrośnie diabeł. – „Look what you can do with your bodies… make babies, make milk to feed babies.
Wszyscy znaleźliśmy się na tym padole, przechodząc przez wasze wspaniałe ciała, Drogie Panie! To wy niańczycie nasze dusze dla świata! I ta właściwość, do czasu pełnego wdrożenia utopii Nowego Wspaniałego Świata, sztucznych łożysk i tym podobnych bezeceństw wyklucza jakiekolwiek równouprawnienie!
To właśnie dlatego, że my, mężczyźni, nie jesteśmy równowarci, przepuszczamy kobietę pierwszą, ustępujemy jej miejsca w tramwaju, całujemy dłoń i w ogóle zachowujemy się szarmancko „i po męsku”. Nasze społeczeństwo tradycyjnie podzieliło role, one wykształciły się po Bożemu właśnie ze względu na to, że my, mężczyźni, i wy, kobiety, jesteśmy inni i do czego innego stworzeni. Zapoznawanie tej różnicy, jej niwelowanie nie tylko że jest nieludzkie i prowadzi do przemocy na gigantyczną skalą, to jeszcze odziera świat z piękna i kolorów.
Współczesne ideały ukształtowały społeczeństwo, w którym wychowywanie w domu czwórki dzieci uważane jest za życiową porażkę, zaś różne kobiety „zrealizowane zawodowo” stawia się na piedestale jako symbol nowego i lepszego świata.
Tymczasem z punktu widzenia nas wszystkich; z punktu widzenia społecznego to właśnie wychowanie czwórki nowych ludzi – światłych, emocjonalnie zrównoważonych, zaopatrzonych w życiowy fundament – doświadczenie szczęśliwego dzieciństwa – to stanowi największą wartość.
Owszem, kobieta może prawie wszystko, różne babochłopy są w stanie siąść na traktor, obsługiwać kulomioty, pracować w kopalni, kierować dużą korporacją czy latać za sterami wojskowych odrzutowców.
Nie zmienia to jednak faktu, że tych kobiet nie powinno tam być. Bo ich rola jest o wiele ważniejsza gdzie indziej. Pewne nasze drogi na tej ziemi są z góry zadane. Wiadomo, że jeśli ktoś urodził się w rodzinie królewskiej, jego przyszłość jest do pewnego stopnia zdeterminowana. Tak samo zdeterminowana jest przyszłość w zależności od tego, czy jesteśmy kobietą czy mężczyzną.
Nie ma w tym nic złego, jest jedynie piękno i harmonia porządku natury. W jednym i drugim przypadku można sięgać gwiazd. Tylko nieco inaczej, inną drogą.
Niestety, zafundowaliśmy sobie okrutny eksperyment. To przez szarlatanów idziemy dzisiaj dziarsko w świat bez rodzin; świat, w którym państwo niczym jeden wielki dom dziecka przykłada sztancę do mózgów młodego pokolenia; w którym zniewieściali faceci i schamiałe kobiety po omacku obmacują sobie sumienia.
Seks bez oddania, poświęcenia, bez nadziei na wspólną przyszłość jest podobny do przynoszącej obopólną przyjemność czynności fizjologicznej, a partner seksualny – czy to kobieta, czy mężczyzna – odczłowieczony i sprowadzony do trofeum, którym możemy się pochwalić.
W jednym i drugim wypadku igramy tym, co w kobiecie najpiękniejsze, najbardziej wyjątkowe, tajemnicze i cudowne – lekceważymy i wdeptujemy w błoto jej egzystencjalną wyjątkowość z zazdrosnym mlaskaniem opisaną przez diabła w czarownicach z Eastwick.
Women, you are making babies!
Dlatego szanujcie się i dbajcie o siebie, Drogie Panie; nie dajcie się wyprowadzić na manowce, bo bez was ta ziemia umiera. Wy nie możecie mieć równych praw – musicie mieć większe prawa i nie dajcie sobie ich odebrać politycznie poprawnym diabłom!
To wy musicie wychować nowe pokolenia mądrych dzieci, mądrych Polaków.
Andrzej Kumor, Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Człowiek bez religii nigdy nie będzie pełny, świat doczesny może zostać prawdziwie usensowniony jedynie przez świat wieczny, życie może nabrać smaku i znaczenia jedynie w świetle nieuchronnego przemijania, wolność może mieć znaczenie jedynie w przypadku uznania nieprzemijających wartości.
Dawniej sfera religii i sacrum była naturalnie wpleciona w każdą materię życia społecznego i politycznego Zachodu. Tkanina ta była nie do pojęcia bez tej religijnej nici.
Dzisiaj mamy dziwną sytuację, w której całemu pokoleniu wmówiono, iż religia jest „sprawą prywatną”, zaś z instytucji państwa i organizacji społecznych trzeba wypruć ową religijną osnowę, że konieczna jest sekularyzacja.
W imię tejże z miejsc publicznych zniknęły krzyże i wszelkie odniesienia do tego co nadprzyrodzone. Przetłumaczono nam, że każdy człowiek może mieć własną religię lub nie mieć jej wcale i nie ma to żadnego wpływu na to, jakie społeczeństwo stworzymy i jak będą działały nasze wspólne instytucje. Te bowiem muszą pozostać „świeckie” i nie mogą się kierować jakimś „konkretnym światopoglądem religijnym”.
Przetłumaczono nam też, że okazywanie przywiązania do religii jest w złym tonie i nie na miejscu – ponoć nie okazujemy w ten sposób należytego szacunku dla innych ludzi, którzy przecież mogą (również prywatnie) wyznawać inne poglądy religijne, czcić innych bogów czy obchodzić inne święta.
Na to wszystko złożyła się „progresywna” propaganda medialna, która jakiekolwiek odruchy i obyczaje religijne, jak choćby czynienie znaku krzyża w miejscach publicznych, uznała za godne wyszydzenia wstecznictwo, oznakę dewocji, fundamentalizmu, albo wręcz zakłamania.
Jednym z głównych argumentów antyreligijnych, mających właśnie powstrzymywać przed uzewnętrznianiem religijności, ma być rzekome zakłamanie – grzeszność osób deklarujących wiarę, niedorastanie do deklarowanych wartości, stąd na przykład nagłaśnianie grzechów księży. Przeciwnicy religii wskazują na nie jako na oczywisty znak dwulicowości.
Argument taki jest szczególnie skuteczny wobec ludzi niedouczonych, którzy nie znają chrześcijańskiej koncepcji zła i skłonni są taką pozorną sprzeczność uznawać za słabość religii jako takiej.
Tymczasem dla każdego absolwenta szkoły podstawowej (niestety nie w dzisiejszych czasach) powinno być oczywiste, że nieprzestrzeganie norm w żaden sposób nie implikuje faktu ich nieobowiązywania czy zbędności.
Dzisiaj coraz więcej ludzi, którym potrzeba religijności kołacze się po głowie, którzy podświadomie włóknami swych trzewi łakną sacrum jak kania dżdżu – jest tak zahukanych, że wchodząc do samolotu, boi się otwarcie przeżegnać na rozpoczęcie podróży, czy też w miejscu publicznym w skupieniu się pomodlić.
Wolność religijna zostaje ograniczana przez przemożne przytłaczająco wrogie spojrzenie świata, przez strach przed byciem zaliczonym do grona fanatyków czy dewotów.
A tymczasem w dzisiejszym świecie nie od dewotek się roi, lecz od ogłupiałych ciot rewolucji.
Nie kryjmy się z wiarą po kątach, w końcu ona wymaga od nas, abyśmy dawali świadectwo. Nie wstydźmy się głośnej modlitwy i pokazywania katolickiej symboliki. Bądźmy silni i wolni, bądźmy szczerzy, domagajmy się publicznie praw dla siebie i naszych przekonań, domagajmy się poszanowania naszej tradycji.
Potrzebujemy jako naród i jako ludzie religijnego odkląśnięcia, potrzebujemy przekonać nasze dzieci, że religia musi być „w modzie”. Jedynie wiara zapewni im „egzystencjalne domknięcie” na tym świecie, zagwarantuje pełnię człowieczeństwa i da szczęście. Szczęście nieprzemijające wraz z upływem lat, starzeniem się ciała, różnymi doświadczeniami losu.
Obecny stan umysłowy Zachodu to efekt oświeceniowego ubóstwienia człowieka, jego rzekomego „wyzwolenia”. Odbijające się czkawką przez stulecia idee owego ludzkiego „oswobodzenia” zaowocowały jedną z najgorszych postaci niewolnictwa; człowiek bez właściwości i bez zasad postawiony w obliczu rzekomo całkowitej swobody wybrania siebie, głupieje, goniąc za przemijającą chwilą, lub popada w egzystencjalną trwogę.
Człowiek, któremu wmawiają, że jest miarą wszystkich rzeczy, nie jest w stanie pojąć przypadkowości losu i nieuchronności śmierci. Ale takiego właśnie zagubionego, słabego człowieka, można z łatwością zaprząc w służbę zła. Człowiek taki otwarty jest na monidła starych bożków, omamiony, od czasu do czasu tylko w racjonalnym odruchu konstatuje, że „coś jest nie tak”. Gdy zaszedł za daleko, nie jest nawet w stanie ustalić co.
Brońmy naszych dzieci przed taką pustką, przekażmy im tradycję i dziedzictwo naszej cywilizacji.
Cieszy to, że tu w naszym polonijnym środowisku po części tak się dzieje, że nowe pokolenie urodzonych w Kanadzie Polaków lgnie do polskości, a ta polskość nierozerwalnie wiąże się z wiarą.
Zachęcajmy się wzajemnie do ostentacyjnego demonstrowania przywiązania do polskości, zachęcajmy do nieskrępowanego okazywania symboli naszej religii.
Andrzej Kumor, Mississauga
2009-08-25
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
W każdym narodzie zdarzają się ludzie podli, jak to mówią, są ludzie i „ludziska”. Są też i podli Polacy, nie jesteśmy wyjątkowi ani „wybrani”. Zadzwonił niedawno do naszej redakcji pewien człowiek z wielkimi pretensjami, mniej lub bardziej wyimaginowanymi, proponowaliśmy że zamieścimy jego opinię, na co usłyszeliśmy następujące dictum: „Jak wy nie przestaniecie robić, co robicie, to pójdę na was do ?Jewish community= i oni już was załatwią!”.
Na takie coś ręce i nogi opadają. Takie coś świadczy bowiem, że człowiek po drugiej stronie słuchawki nie jest zdenerwowanym rodakiem, lecz specyficznym gatunkiem biologicznym: polską mendą pospolitą. Nawiasem mówiąc, słyszałem kiedyś w pogadance radiowej o zagrożeniach antysemityzmem, że już samo postrzeganie społeczności żydowskiej jako nadzwyczaj wpływowej jest oznaką antysemityzmu. Zatem nie dość, że owa menda usiłowała zaszantażować, to jeszcze objawiała antysemityzm. A fuj!
Polska menda pospolita to gatunek biologiczny, który: a. zazwyczaj nie lubi nas Polaków (siebie nie wyłączając); b. ma kompleksy na punkcie pochodzenia i wszędzie wtrąca trzy grosze, że Polacy są głupi i mają wszy jak ruskie czołgi; c. usiłuje przy pomocy obcych forsować własne zdanie i partykularne interesy.
To „c” jest obecne w mentalności wielu Polaków, którzy szukają podparcia a to u Niemców, a to u Żydów czy Rosjan. Do tej grupy należeli targowiczanie, z tego plemienia wywodzili się liderzy, którzy wpraszali się na cudze czołgi, by zdobywać władzę we własnym kraju; do tej samej grupy zaliczali się szmalcownicy, którzy szantażowali Niemcami zachowujących się po ludzku Polaków.
W czasach wojen i okupacji takich osobników wiesza się za organ męski. W czasach pokoju mendę polską należy po prostu izolować, otarbiać i utrudniać żerowanie na tkance narodu.
Przy okazji jedna mała deklaracja. Otóż, „Goniec” nie będzie publikował za darmo, jak to mamy w zwyczaju, komunikatów organizacji, które straszą nas procesami.
Podobnie też nie będziemy publikować wypowiedzi osób, które chciały nas brać do sądu za opublikowane przez nas repliki na ich wypowiedzi.
Angielskie porzekadło mówi: nie lubisz wysokiej temperatury, nie wchodź do kuchni. Jeśli ktoś publicznie głosi swe poglądy, musi być przygotowany, że może zostać potępiony, wyszydzony, wyśmiany czy rzeczowo skrytykowany. Jeśli się na to ma zbyt cienką skórkę; jeśli ego zbyt napompowane, to lepiej sobie ponarzekać „do obrazu”, a nie pisać do gazet i później szarpać nas za nogawki.
Nie robimy pisma koturnowego, w którym ex cathedra pouczamy co i jak; nie robimy też gazety lekkiej, łatwej i przyjemnej, w której goła pupa na okładce popycha ulęgałkę w wymóżdżony mózg. Naszym zamiarem jest tworzenie tygodnika, który jak zwierciadełko pokazuje zbiorową buzię nas, Polaków, i który, przedstawiając poglądy często rugowane z wielkonakładowej prasy, pozwala wyrobić sobie zdanie i krytycznie myśleć.
Tacy jesteśmy, jeśli ktoś chce nas odmienić – proszę otwarcie o tym dyskutować, a nie straszyć „obcym wojskiem”.
Tworzymy gazetę, która otwarcie mówi o konieczności definiowania i obrony interesu narodowego. Nie zamierzamy nikogo wyręczać i pełnić iluś tam ról społecznych; jesteśmy tylko gazetą, a nie organizacją społeczną czy biurem pomocy; nie jesteśmy też przedsiębiorstwem nastawionym na maksymalizację zysku, w którym wszystko podporządkowane jest wielkości wskaźnika ROR. Pod prąd można wiosłować tyle, ile sił starczy, dopóki starcza, będziemy to robić, bo jest z tego olbrzymia satysfakcja.
Fakt, że wiele osób drażnimy i od wielu dostajemy po uszach. Powiem jednak nieskromnie Drogi Czytelniku, że bez nas byłoby Ci smutniej i samotniej.
Świat się „uszczelnia”, na naszych oczach robi się ciasno i duszno, następuje globalna „urawniłowka”. Pozbawia się nas okruchów wolności – centymetr po centymetrze, aby nie wzbudzać gwałtownych protestów. Sprzeciw wobec tego powinien nas wszystkich jednoczyć. Tymczasem wydajemy się być na przegranych pozycjach. Między innymi przez to, że jesteśmy skłóceni i nie widzimy szerszego planu.
Wolność i rozum to dwa najpiękniejsze dary, jakimi obdarzył nas Stwórca. Używajmy ich zgodnie z przeznaczeniem. Zastanówmy się, czego od życia chcemy, co pragniemy uczynić w te dni, które zostały do śmierci. Postawmy granice ciurkającemu zniewoleniu, nie dajmy się okulbaczyć i omotać drobnymi więzami, które w miarę lat urosną do rangi kaftanu trudnego do zerwania.
Te granice na drodze zniewalającej siły innych ludzi to między innymi troska o rodzinę, wspólne spędzanie czasu, wychowywanie dzieci, promieniowanie na co dzień radością życia, wyzbycie się doczesnych trosk, zaprzestanie porównywania z innymi na liczbę fantów, to czerpanie przyjemności ze zwykłych rzeczy małych i zakorzeniony w wierze brak lęku przed śmiercią. To wszystko stanowi podstawę do brania życia pełnymi garściami i to przynosi szczęście.
Wolność to stan umysłu. Bądźmy więc, jak nasi dumni przodkowie, wolnymi Polakami, wolnymi od człowieczego skarlenia; wolnymi od syndromu polskiej mendy pospolitej. Nie warto nią być. Nie warto marnować godzin.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Wprawdzie pojawiają się doniesienia wskazujące na odzyskiwanie poczucia rzeczywistości przez narody, ale na razie są samotne jaskółki, które niekoniecznie muszą zwiastować wiosnę. Na przykład w Niemczech właśnie taktownie powiesił się w celu Syryjczyk podejrzewany o terroryzm. Taktownie – bo w Niemczech – podobnie jak w naszym nieszczęśliwym kraju kara śmierci została zniesiona, a unijni jacyś idioci, pewnie w rodzaju przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, niemieckiego niedouka Martina Schulza, znieśli tę karę nawet na wypadek wojny! Nic dziwnego, że praworządni żołnierze holenderscy nie chcieli strzelać do nikogo w Srebrenicy w dawnej Jugosławii, wskutek czego doszło tam do straszliwej masakry bośniackich muzułmanów. Ale skoro kara śmierci jest zakazana nawet w czasie wojny, to znaczy, ze nikomu nie wolno wydać rozkazu pozbawienia kogokolwiek życia, a w tej sytuacji żołnierze mogliby co najwyżej wrogów chwytać. Ale jak tu ich chwytać, kiedy są uzbrojeni i nie respektują zakazu wykonywania kary śmierci? W tej sytuacji sprawy w swoje ręce muszą brać sami zainteresowani, więc nic dziwnego, że taktowny Syryjczyk się powiesił, podobnie jak wcześniej Ulrika Meihoff, albo Andreas Baader z Rote Armee Fraktion, który nawet się w więzieniu taktownie zastrzelił. Z drugiej jednak strony jak grzyby po deszczu mnożą się objawy zdziczenia, które nie omijają nawet najszacowniejszych, zdawałoby się, gremiów. Oto tegoroczną Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury uzyskał Bob Dylan, amerykański piosenkarz, który tak naprawdę nazywa się Robert Zimmerman. Jak tak dalej pójdzie, to tylko patrzeć, jak Nagrodę Nobla z literatury dostanie Doda Elektroda. Ale czegóż można było się spodziewać, skoro wcześniej literackie Noble podostawały takie osobistości jak Wisława Szymborska za rozmaite pimpoletki („Rózio pisze pimpoletki, w lila rzucik miewa sny, do tęczowej epruwetki czule zbiera własne łzy…”), Dario Fo, który właśnie też taktownie umarł, albo Elfreda Jellinek. W przypadku Elfredy Jellinek, której twórczość koncentruje się wokół rozmaitych otworów kobiecego ciała, podobnie zresztą, jak w przypadku Boba Dylana, pewną rolę mogły odegrać pierwszorzędne korzenie, bo skoro padł rozkaz, żeby nosić Żydów na rękach, to i komitet noblowski też się poczuwa, a poza tym w przypadku Dario Fo i pani Jellinek, nie mówiąc o pani Szymborskiej, mamy jeszcze jeden wspólny mianownik w postaci przynależności do partii komunistycznej. Widać, że żydokomuna ma okres dobrego fartu, no ale cóż zrobić, skoro Pan Bóg, który co i rusz zsyła na świat rozmaite dopusty, akurat zesłał nam taki? Nawiasem mówiąc, święta Faustyna Kowalska zapisywała w swoim „Dzienniczku”, co Pan Jezus jej opowiadał w czasie licznych objawień. Któregoś razu opowiadał jej, jak postępuje z zatwardziałymi grzesznikami: upominam ich – mówił – głosem sumienia, upominam ich głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody, które mogą człowieka skłonić do opamiętania, a jak nic nie pomaga, to spełniam wszystkie ich pragnienia. Wprawdzie aż nadto wyraźnie widać, że świat zmierza do nieuchronnego finału, którego banda idiotów, ma się rozumieć, nie przewidziała, bo jakże wymagać zdolności przewidywania od idiotów, ale z drugiej strony widać też, że Pan Jezus nadal się nami interesuje, więc całkiem źle też nie jest. Ciekawe, że z podobną przestrogą zwrócił się do ludzkości na ponad 350 lat przed narodzeniem Pana Jezusa grecki filozof Platon, pisząc: „Nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał!”
Ale nie tylko Nagroda Nobla zeszła na psy, bo jeśli nawet dostanie ją Doda Elektroda, to dziury w niebie przecież nie będzie. Na psy schodzi również demokracja, chociaż w jej przypadku trudno mówić, że ludzkość nie została przed nią ostrzeżona. Została i to nader wcześnie i przez nie byle kogo, bo przez samego Arystotelesa – ale kto dzisiaj przejmuje się Arystotelesem, skoro za filozofa biega pan Jan Hartman? Nic dziwnego, ze pan prof. Bogusław Wolniewicz nie bez melancholii zauważył, że dzisiaj filozofowie brak intelektualnych dokonań próbują zamaskować „organizacyjną krzątaniną”. Na przykladzie pana Jana Hartmana widać to jak na dloni; uwija się jak nie wokół Palikota, to wokół organu „Żywej Cerkwi”, czyli „Tygodnika Powszechnego”? Słowem „owsik mały pełen chęci, tu się wkręci, tam się wkręci, hej kolęda, kolęda!” Wracając tedy do demokracji, to i ona schodzi na psy, czego znakomitą ilustracją była niedawna debata między Hilarią Clintonową i Donaldem Trumpem. Kandydaci na prezydenta Stanów Zjednoczonych, mocarstwa mającego ambicję rządzenia całym światem, wytykali sobie nawzajem rozmaite świństwa, słowem – spierali się już tylko o różnicę łajdactwa. Nic zatem dziwnego, że coraz więcej ludzi odwraca się od demokracji ze wstrętem, ale z drugiej strony, ponieważ każda epoka ma swoje gusła, a nasza, za sprawą żydokomuny, która musi w tym mieć oczywiście jakiś podejrzany interes, akurat wywindowała demokrację do rangi świętości, przed którą ma zginać się każde kolano, to póki co, jesteśmy na nią skazani. W tej sytuacji trzeba by demokrację jakoś uatrakcyjnić, a któż lepiej się w tym orientuje, jeśli nie filmowcy, którzy produkują na nasz użytek rzeczywistość podstawioną? Szkoda, że Andrzej Wajda właśnie umarł, bo pewnie nakręciłby stosowny obraz, ale w tej sytuacji musimy odwołać się do innego reżysera, mianowicie Stevena Spielberga. W odróżnieniu od Józefa Mackiewicza, który twierdził, że „jedynie prawda jest ciekawa” , Steven Spielberg, jak to często w przypadku Żydów, uważa, że prawda jest nudna, a zainteresowanie może wywołać dopiero „dodanie dramatyzmu”, czyli odpowiednie podkoloryzowanie prawdy. Oczywiście takiej podkoloryzowanej prawdzie łatwo wytknąć fałsz, ale właśnie dlatego wymyślono penalizację rozmaitych „kłamstw”: oświęcimskiego, sodomickiego, wałęsowskiego, a przecież nie jest to ostatnie słowo – więc tylko patrzeć, jak będziemy musieli definitywnie pożegnać się z wolnością słowa, a o tym, co komu wolno będzie powiedzieć, będą decydowały specjalnie utworzone urzędy, wydające certyfikaty. Ponieważ już teraz odbywa się intensywne duraczenie przy wykorzystaniu piekielnej triady w postaci państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego, to ludzkość już niedługo będzie żyła w rzeczywistości podstawionej, nie zdając sobie nawet sprawy, że poza nią jest jeszcze jakaś inna. W takiej sytuacji demokratyczne widowiska staną się wręcz nieodzowne. Jak jednak nadać im większą atrakcyjność, skoro już teraz przybierają postać sporów o różnicę łajdactwa? Nie ma rady – trzeba dodać im dramatyzmu, ale nie w postaci koloryzowania, tylko dramatyzmu prawdziwego. Dotychczas było tak, że kandydaci, dajmy na to, na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, przekonywali publiczność, że przeciwnik jest, jeśli nawet nie plugawcem i durniem, to człowiekiem niebezpiecznym dla państwa. Kto wie, czy nie była to prawda i to w odniesieniu do obydwu rywali, ale nie o to chodzi, tylko o to, że po głosowaniu ten mądry, szlachetny, patriota i tak dalej – śpieszył z gratulacjami dla łajdaka, durnia, szubrawca – jakby wszelkie wcześniejsze ostrzeżenia opinii publicznej przed grożącymi z jego strony niebezpieczeństwami dla państwa, z dnia na dzień utraciły ważność. Trudno w tej sytuacji oprzeć się wrażeniu, że żaden z polityków nie traktuje poważnie tego, co wygaduje, że nie ponoszą oni najmniejszej odpowiedzialności za słowo. W tej sytuacji dodanie dramatyzmu powinno polegać na tym, że przegrany kandydat, na – dajmy na to – stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, czy nawet naszego nieszczęśliwego kraju, zostawałby zgilotynowany, kiedy tylko Sąd Najwyższy orzekłby ważność wyborów. Skoro nawet w tak zwanych „reality show” w telewizji wprowadza się coraz więcej realizmu, to dlaczego tylko sfera życia politycznego miałaby podążać w drugą stronę? Wskazówki dostarczają właśnie widowiska telewizyjne, które przyciągają milionowa widownię nawet w sytuacji, gdy uczestnicy tylko symulują, dajmy na to, spółkowanie. Zatem, gdyby kampania wyborcza kończyła się gilotynowaniem przegranych, zainteresowanie obywateli procedurami demokratycznymi mogłoby wzrosnąć skokowo. Problemem mogłoby być pozyskanie kandydatów na wysokie funkcje publiczne – ale tutaj pewnej wskazówki dostarcza anegdota, jak to politruk egzaminował radzieckiego żołnierza z patriotyzmu: Kurit’ budiesz? – Nie budu. – A wodku pit’ budiesz? – Nie budu. – A j…t’ budiesz? – Toże nie budu. A żizń za rodinu atdasz? – Atdam. Na ch…. mnie takaja żizń?” W takiej sytuacji obywatele mieliby pewność, że kandydat naprawdę gotów jest poświęcić życie dla ojczyzny – więc czegóż chcieć więcej? Gdyby jednak – jak w Sodomie i Gomorze – żaden taki się nie zgłosił, to nic straconego. Wtedy z braku zainteresowania nastąpiłby naturalny koniec demokracji i wróciłaby monarchia.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • specjalnie dla www.michalkiewicz.pl • 14 października 2016
Obiad, zupa purée, a pod koniec zadzwoniła koleżanka, która pracuje na tej wsi niemieckiej od roku, zmienia się z jeszcze jedną, co 6 tygodni. To jest taka prawie koleżanka, bo ktoś nas zapoznał, dzielimy ten sam los. Ona jest opiekunką pond 90-letniego pana, ja 97-letniej pani. Jej pan jest w lepszym stanie, za to ja mam dom położony prawie w centrum tej dużej wsi. Jej synowie urządzeni, a ona jest z tych kobiet doradzająco-krytykujących, i do tego wypytujących się. Wchodzi na tematy mojej niemieckiej rodziny, a nie powinna. To tajemnica zawodowa i staram się odpowiadać, nie odpowiadając.
Jeździłyśmy po lasach, przez łąki i pola, jakoś odetchnęłam, chociaż wolałabym trochę też i pospacerować. Dzisiaj było w jej stylu, te nasze dwie godziny wolne. Wczoraj było w moim stylu, rowery zostawiłyśmy i pochodziłyśmy sobie. Jesteśmy chyba w tym samym wieku, ona ma za sobą już osiem lat pracy opiekunki w Austrii i w Niemczech. Pewna siebie kobieta, uważa, że zna język niemiecki bardzo dobrze, a Strasse wymawia, jak się pisze, a przecież Niemcy sp, st mówią szp, szt. Nie poprawiłam jej dzisiaj, jednak przydaje się taka koleżanka na jesienne szarugi. Ona mnie nie może odwiedzać, ale ja ją tak. U mnie nie ma warunków, bo duża rodzina.
Amerykę stworzył Henry Ford – spiął ją produkcyjną klamrą – robotnik fabryczny zaczął zarabiać tyle, by być konsumentem produkowanych przez siebie towarów – dom, samochód, urlop, opieka medyczna, a wreszcie świadczenia socjalne, w ciągu dwóch pokoleń wytworzyły Amerykanina – odziany w kraciaste spodnie obiekt zazdrości świata, nuworysza z coca-colą i cygarem, który za sprawą drugiej wojny światowej stał się rasą panującą na kuli ziemskiej.
Wydawało się, że ta błyskawiczna kariera będzie trwać wiecznie i tylko kosmos może ją ograniczać. Jednocześnie nowa sytuacja wyprodukowała wypasioną nową elitę kontynentu, pewną siebie, zdolną skutecznie interweniować w odległych zakątkach globu – Ameryka stała się supermocarstwem, a po rozmontowaniu Związku Sowieckiego jedynym supermocarstwem – nowym Rzymem.
Co więc się popsuło? Co dzisiaj zgrzyta? Dlaczego obecne wybory prezydenckie wielu spędzają sen z oczu? Dlaczego elity biją na alarm, ostrzegają przed populizmem, boją się zwykłych ludzi, z którymi czują coraz mniejszy związek?
Od początku lat 70. między innymi po to, by móc wygrać z ówczesnym Związkiem Sowieckim, Ameryka prowadziła politykę angażowania Chin. Koncepcja była prosta: skoro świat staje się coraz mniejszy, a kontenery coraz tańsze, nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy nauczyli Chińczyków produkować to, czego u siebie nie chcemy robić – te wszystkie brudne, pracochłonne i nieprzynoszące tak wielkich zysków rzeczy...
Mówiło się wówczas, że do Chin przeniesiemy brudną robotę, miejsca pracy dla blue collar workers, my tu, w pępku imperium, spijać będziemy śmietankę – czyli knowledge based economy – my mamy technologię, my mamy know-how, a oni dostarczą w Chinach wysiłek prostych roboli.
Wszystko to wyglądało bardzo atrakcyjnie – przepływ kapitału inwestycyjnego do Chin i ulokowanie tam produkcji pozwoliły na jej znaczne potanienie, czyli zwiększenie zysków. Rosły zarobki korporacji – promienieli udziałowcy i menedżerowie pobierający sowite premie. Tracącym dobre prace niebieskim kołnierzykom, do niedawna krezusom, radzono przekwalifikować się, iść na kursy, poszukać czegoś lepszego…
Większy problem powstał, gdy chińska rzeka zaczęła zalewać nie tylko „brudne” sektory, ale właśnie te zaawansowane technologicznie – no bo czemu nie? Skoro Chińczycy byli w stanie bezkonkurencyjnie tanio wyprodukować tonę stali, to również poradzili sobie z toną mikroprocesorów. Do Azji popłynął kolejny sektor przemysłu i uciekły kolejne miejsca pracy – kapitał jest przecież jak woda... Na fakt, że konkurencja z Chin jest nieuczciwa, że kurs waluty ustanowiony przez państwo, że obowiązują tam niskie standardy BHP, ochrony środowiska, na to wszystko amerykańska elita machała ręką. Mówiono, że to się wyrówna, gdy nowa chińska klasa przemysłowa wzbogaci się, nabierze pewności siebie, pojawią się roszczenia i zarobki wzrosną do wysokości tych w USA. Nikt nie przypuszczał, że kiedy do tego dojdzie, w USA nikt już w tych dziedzinach nie będzie pracował…
Gdy raz otwarto śluzy dla amerykańskiego kapitału, który przy pomocy tanich chińskich robotników zwiększał własną rentowność, nie było można ich już zamknąć.
Tymczasem Chińczycy uczyli się wszystkiego, czego mogli; nie tylko nowych technologii, które amerykańskie korporacje same niosły im na tacy, ale i organizacji produkcji, logistyki i zarządzania – wszystko to przecież pozwalało zwiększać zarobki zachodnich korporacji, wygrywać na amerykańskim rynku w konkurencji z innymi.
Amerykańskie elity zaczęły opływać w nieznane dotąd dostatki, rozdźwięk między zwykłym Amerykaninem, któremu Henry Ford kiedyś „dał moc”, a nowymi kierownikami globalizacji świata stał się porażający, klasie średniej wyszarpnięto dywanik dobrobytu spod nóg. Zawisła w powietrzu, finansowana przy pomocy coraz bardziej bajońskich długów zaciąganych pod jej przyszłe podatki u chińskich towarzyszy za sprawą drukowanych z powietrza obligacji.
Chyba nie ma w tym nic dziwnego, że ta klasa czuje się dzisiaj zrobiona w bambuko i zaczyna szukać winnych. Gołym okiem widać, że Ameryce serce pękło, rozbite chciwym wyścigiem po złote chińskie runo.
Elita nie chce o tym mówić, polityczną poprawnością zamyka ludziom usta, podrzuca zastępcze tematy, straszy wojną. Ale tak na dobrą sprawę nie ma pomysłu, co robić. Przeputała w pokerowej licytacji całkiem sensownie funkcjonujące imperium, dzisiaj spychane ze zdobytych rubieży i coraz bardziej wojowniczo pohukujące. Przebudzone bowiem zostało zbyt późno i nie wie, w co ręce włożyć. Darmowa jazda dobiega końca
Zwykli ludzie też szukają rozwiązania, łudzą się, że je znajdą w ramach istniejącego systemu politycznego; że są w stanie przełamać dyktat skorumpowanej elity dzięki kandydatowi spoza układu. Niezależnie od tego, czy tym kandydatem jest Donald Trump, czy nie, większość zwykłych Amerykanów chce wierzyć, że gdy go wybiorą, wrócą stare dobre czasy. Bo co innego pozostaje?
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
W 44 obłęd mieli Niemcy, nie Polacy; Plan Pabsta, Powstanie Warszawskie a ostatni pistolet kawaleryjski
Napisane przez Jerzy RostkowskiPlan likwidacji stolicy Polski powstał jeszcze przed napaścią Niemiec na Polskę. 20 czerwca 1939 roku Adolf Hitler zwiedzał pracownię architektoniczną w Wuerzburgu nad Menem.
Uwagę jego przykuł wówczas projekt przyszłego niemieckiego miasta Warschau, leżącego na trasie Berlin – Moskwa. Chodzi tu o stolicę Polski, liczącą w chwili zwiedzania Wuerzburga przez Hitlera około 1,3 miliona mieszkańców.
Plan ten przewidywał całkowitą likwidację stolicy Polski w zakresie urbanistycznym i ludzkim. Po wybuchu działań wojennych i zajęciu Warszawy prace aktualizowano, uwzględniając zniszczenia miasta w czasie jego obrony we wrześniu 1939 r.
Już 6 lutego 1940 r. niemiecki prezydent miasta Warszawy, dr Rudolf Dengel, ofiarował generalnemu gubernatorowi dr. Hansowi Frankowi niecodzienny prezent: komplet dokumentacji „nowego niemieckiego miasta Warszawy” (Die neue Deutsche Stadt Warschau).
Cały projekt składał się z 15 plansz i fotografii i miał stwarzać wrażenie solidnego opracowania.
Wśród wszystkich plansz najważniejszy jest kolorowy plan przyszłego miasta, granice obejmują tu 6 km kw. zabudowanej powierzchni plus 1 km kw. Pragi, co daje 7 km kw. zabudowy. Te 7 km kw. zabudowy stanowi zaledwie dwudziestą część obszaru Warszawy z 1939 r. Miało to być całkowicie nowe, prowincjonalne miasto leżące na skrzyżowaniu autostrad relacji wschód-zachód i północ-południe...
Dr hab. Andrzej Leszek Szczęśniak z książki „Plan zagłady Warszawy, KL Warschau”.
***
Może wydawać się to dziwne, ale znany polski pistolet Vis z 1935 r. jest ostatnią bronią palną zaprojektowaną z myślą o potrzebie kawalerzysty walczącego na koniu.
Wielu historyków wojskowości doskonale udokumentowało tragiczne w skutkach użycie kawalerii w czasie pierwszej wojny światowej, opisując szarże poprzez zasieki z drutów kolczastych oraz ziemię przeoraną lejami po bombach. Jednakże podczas wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku, na olbrzymich obszarach wschodniej Rzeczypospolitej kawaleria sprawdziła się doskonale i, jak wiemy, z dobrym skutkiem.
Po odzyskaniu niepodległości druga Rzeczpospolita odziedziczyła kolekcję różnorodnej broni, często nadającej się bardziej do muzeum niż na pole walki. Powstała pilna potrzeba ujednolicenia oraz unowocześnienia uzbrojenia.
Początkowo armia zastanawiała się nad pistoletem CZ wz 24 o słabiutkim kalibrze 380ACP. Pistolet ten okazał się zawodny w testach na poligonie, a kaliber dużo za słaby dla kawalerzysty. Dwóch polskich inżynierów, Piotr Wilniewczyc oraz Andrzej Dowkontt, niezależnie od prac wojskowych postanowiło zaprojektować polską konstrukcję bez żadnych kosztów związanych z wykupywaniem patentów.
Inżynierowie stwierdzili, że colt model M1911 lub FN (fabrica nationale) model 1903 stanowią dobrą podstawę wyjściową do zaprojektowania nowoczesnego pistoletu na potrzeby armii. Oba pistolety były zaprojektowane przez geniusza rusznikarstwa Johna Mosesa Browninga i w obu przypadkach prawa patentowe wygasły.
Do zespołu dołączył Jan Skrzypiński, dyrektor państwowej fabryki karabinów w Warszawie, i zaczęto prace nad udoskonaleniem colta wz. 1911. Jak się później okazało, był to jeden z rzadkich przypadków w historii, kiedy to udoskonalono wytwór geniuszu Johna Browninga.
Jak dobry był to wybór, niech świadczy historia pistoletu Colt wz. 1911 kal. 45ACP (automatic colt pistol), czyli o średnicy pocisku 11.43mm. Pistolet ten, zaadaptowany do wyposażenia armii amerykańskiej, służył w wielu wojnach, włączając dwie wojny światowe, aż do roku 1981... Czyli przez 75 lat, aż do czasu, kiedy to Stany Zjednoczone zmuszone układami w NATO (rzadkość) musiały zaadaptować najbardziej popularny kaliber pistoletowy na świecie 9mm – Parabellum. Zmiana kalibru spowodowała przyjęcie do wyposażenia armii amerykańskiej włoskiego pistoletu marki Beretta 92, pod warunkiem że będzie produkowany w USA; armia amerykańska robi zakupy tylko u siebie.
Przez długi czas podręczniki wojskowości wielu krajów uczyły strzelać z broni krótkiej w pozycji „olimpijskiej“; pistolet był trzymany w jednej wyciągniętej ręce; pozycja wyprostowana, stojąca.
Wielu entuzjastów strzelectwa zdawało sobie jednak sprawę, że taki trening nie oddaje realiów prawdziwej walki na pistolety.
W 1976 r. powstała w Ameryce organizacja skupiająca entuzjastów nowej dyscypliny strzeleckiej, Internantional Practical Shooting Competition IPSIC. W dyscyplinie tej wymagana jest umiejętność strzelania z różnych pozycji do wielu celów, liczy się szybkość oddawania strzałów i celność. Pistolet jest trzymany, jeśli tylko dana sytuacja pozwala, oburącz.
Lata siedemdziesiąte były to czasy, kiedy to Dirty Harry królował na ekranie ze swoim 44 magnum rewolwerem, a każdy departament policji w Stanach Zjednoczonych uważał rewolwer za najbardziej praktyczną, skuteczną oraz niezawodną broń krótką. Pierwsi uczestnicy IPSIC uznali rewolwer za najlepszą opcję do wygrania zawodów, lecz szybko okazało się, że pistolet Colt wz. 1911 i jego klony jest dużo bardziej skutecznym narzędziem pozwalającym wygrywać zawody.
Dzisiaj nie zanosi się, żeby supremacja pistoletu Colt 1911 oraz jego klonów w konkurencji sportowej, jaką jest IPSIC, została przełamana przez jakiś inny rodzaj broni krótkiej
Wracając do historii powstania pistoletu Vis, najbardziej znaczącą różnicą w sensie użytkowym jest brak bezpiecznika kciukowego. John Browning uważał taki bezpiecznik za zbędny i zaprojektował pistolet bez niego, bezpiecznik kciukowy został zamontowany do pistoletu Colt 1911 później, na wyraźne żądanie armii amerykańskiej.
Polscy inżynierowie, tak jak i John Browning uważali, że pistolet jest całkowicie bezpieczny z bezpiecznikiem zamontowanym w tylnej części uchwytu. Bezpiecznik ten powoduje, że mechanizm spustowy jest rozłączony z iglicą do czasu prawidłowego uchwycenia broni przez strzelca. Czyli upuszczenie załadowanej broni nie może doprowadzić do wystrzału.
W miejsce bezpiecznika kciukowego w visie zastosowano zaczep zamka, dźwignię, która wygląda bardzo podobnie do bezpiecznika kciukowego, ale pełni zupełnie inną rolę.
Nowością było zainstalowanie w tylnej części suwadła/zamka zwalniacza kurka, co było pierwszym tego rodzaju rozwiązaniem w broni wojskowej.
W colcie wz. 1911, jeśli nabój został wprowadzony do komory nabojowej, a strzelec nie oddał strzału, jedyną „bezpieczną” metodą na spuszczenie kurka jest włożenie kciuka drugiej ręki między suwadło a kurek, naciskając spust, kurek spada, więc na paznokieć kciuka, a nie na iglicę, i nie dochodzi do strzału, pistolet jest nadal gotowy do walki.
Wykonanie takiej czynności na grzbiecie pędzącego konia może być niewykonalne, zwalniacz kurka pozwalał żołnierzowi wykonanie tej czynności jedną ręką, a właściwie kciukiem, w dodatku nie dotykając spustu.
Zwalniacz kurka znacznie podnosi więc bezpieczeństwo broni.
Kolejną rzeczą, jakiej Polacy się pozbyli, był ruchomy łącznik lufy. Zastąpiono go specjalną brodą, co uprościło zarówno ryglowanie lufy, jak i produkcję pistoletu. Wprowadzono żerdź urządzenia powrotnego, jak i sprężynę taką samą jak długość lufy, no i oczywiście nowy pistolet był zaprojektowany do kalibru 9mm parabellum, który szybko stawał się europejskim i światowym standardem.
Pistolet Vis był bronią bardzo nowoczesną zarówno pod względem użytkowym, jak i technologii produkcji. Jedyny zarzut, jaki współcześni stawiają, to słabe i małe przyrządy celownicze, muszka i szczerbinka.
Od zarania broni palnej wiele podręczników strzelectwa przykłada dużą wagę do (pointability) strzelania instynktownego, inaczej mówiąc, broń, zwłaszcza broń krótka, powinna być tak zaprojektowana, żeby być przedłużeniem ręki i automatycznie celować w miejsce, w które ręka strzelca jest wyciągnięta.
Dla kawalerzysty prawidłowe ustawienie muszki i szczerbinki na pędzącym koniu jest praktycznie niemożliwe, strzelanie instynktowne jest niezmiernie ważne, jeśli nie jedyne.
Inżynierowie znają dwie drogi projektowania pistoletu w celu zwiększenia pointability. Jedna to zaprojektowanie pistoletu, którego uchwyt jest zbudowany pod dość ostrym kątem w stosunku do suwadła/zamka lufy, tak jak w sławnym niemieckim pistolecie Luger. Druga metoda to zrobienie uchwytu, który się zwęża w górnej części w stosunku do dolnej, i tę drogę obrali Wilniewczyc i Dowkontt.
Porównując visa z coltem wz. 1911, wyraźnie widać, że rękojeść visa jest węższa w górnej części i rozszerza się w dole, a colta jest tak samo szeroka na całej długości. Taki chwyt dużo lepiej leży w dłoni oraz poprawia celność.
Co ciekawe, sam John Browning w swoim kolejnym projekcie, Browningu Hi power, zaprojektował podobny rodzaj uchwytu.
Porównując dalej obydwa pistolety, w miejscu, gdzie colt 1911 ma bezpiecznik kciukowy, w visie znajduje się podobnie wyglądająca dźwignia, która służy do zatrzymana suwadła w tylnej pozycji.
Demontaż pistoletu jest niezwykle prosty. Trzeba odciągnąć suwadło do tyłu, zablokować w tej pozycji przy pomocy dźwigni opisanej powyżej, następnie pociągnąć do przodu żerdź urządzenia powrotnego, zwalnia to nacisk sprężyny na zatrzask zamka, po wyjęciu zatrzasku możemy oddzielić suwadło od zamka, przesuwając suwadło do przodu, resztę lufę i urządzenie powrotne wyjmujemy tak jak w colcie 1911. Nie potrzeba narzędzi, natomiast w colcie potrzebny jest specjalny klucz do wyjęcia łożyska lufy (bushing), dalszy demontaż jest taki sam jak w visie.
Pistolet Vis został wprowadzony do produkcji w 1935 r. w fabryce w Radomiu pod nazwa „pistolet wojskowy wzór Vis 1935”, jednakże w Ameryce Północnej pistolet jest znany pod nazwa Radom i jest nadal najlepszą reklamą Fabryki Broni Łucznik w Radomiu. Czasami Vis w Ameryce jest nazywany także Polish Browning.
Około osiemnastu tysięcy pistoletów Vis zostało wyprodukowanych pomiędzy rokiem 1935 a 1939, zanim fabryka broni w Radomiu została opanowana przez Niemców. Niemcy zajęli Radom 8 września.
Okupanci szybko docenili zalety pistoletu Vis, który był bardziej niezawodny niż niemiecki Luger P-08 oraz Walther P38. Vis staje się pistoletem wysyłanym na potrzeby żołnierzy walczących w śniegu i błocie frontu wschodniego.
Vis staje się pierwszym obcym pistoletem, który Wehrmacht Waffenamt zatwierdził na potrzeby armii niemieckiej.
Fabryka w Radomiu weszła w skład austriackiego koncernu Steyer-Daymler-Pooch AG jako Gewehrfabrik Radom. Szacuje się, że od 1939 roku do 1944 Niemcy wyprodukowali 310 tys. pistoletów głównie w fabryce Steyer-Daimler-Puch. Produkcja visa była tak duża, że do roku 1945 vis stał się trzecią co do liczby bronią krótką w siłach zbrojnych faszystowskich Niemiec, zaraz za wymienionymi Luger P-08 i Walther P38.
Pierwsze trzy tysiące pistoletów wyprodukowanych przez Niemców w Radomiu są identyczne z visami polskiej przedwojennej produkcji. Części pistoletu były polerowane, dzięki czemu jego powierzchnia jest niezwykle gładka, a oksyda miała piękny ciemnogranatowy kolor. Okładki uchwytu wykonane były z czarnego ebonitu nacinanego w kratkę. Lewa okładka miała symbol „FB” wpisany w odwrócony trójkąt, a na prawej okładce znajdowała się nazwa broni „VIS”. Różnicą był brak polskiego orła, w zamian wybito na lewej części zamka znak kontrolny Wehrmachtu.
Miłośnicy i kolekcjonerzy militariów zaliczają tę wersję visa do Grade 1 pistols.
W miarę wzrastającego wysiłku wojennego machiny niemieckiej, co jak widzimy występuje bardzo szybko, bo już po trzech tysiącach egzemplarzy w pistolety Vis, które i tak w znacznej części zostały złożone z elementów z polskiej produkcji przedwojennej, Niemcy zaczynają wprowadzać uproszczenia w celu potanienia i przyspieszenia produkcji.
Austriacy inżynierowie w celu przyspieszenia produkcji usuwają nacięcia w tylnej części uchwytu służące do mocowania kolbokabury. Wykończenie pistoletu staje się niestaranne, z licznymi śladami freza.
Tę partię visów zalicza się do Grade II pistol (wariant).
Dalszy wysiłek wojenny Niemiec, brak materiałów i wykwalifikowanej siły roboczej doprowadzają do powstania pistoletu kategorii III.
W pistoletach tych usunięto dźwignię zatrzasku zamka. Okładziny uchwytu zrobione są z surowego drewna nacinanego w poprzek. Zamiast oksydowania zabezpieczenie przed korozją w procesie fosforanowania nadaje broni matowy zielonkawy kolor.
W dalszej kolejności sworznie zrobione z solidnego kawałka metalowego pręta zastąpione zostały sworzniami z kawałka zwijanej blachy. Podobnie spust, w oryginalnym visie robiony był z jednego kawałka metalu, natomiast w kolejnych wersjach niemieckich robiony był z kilku zgrzewanych kawałków blachy.
Pistolety kategorii III wyglądają jak wojskowy złom, ale nadal jest to dobrze strzelająca niezawodna broń i każdy egzemplarz posiada znak kontroli Wehrmachtu.
Powstanie Warszawskie wybucha 1 sierpnia 1945 roku, natomiast jak podają źródła, już latem 1944 roku Niemcy muszą ewakuować fabrykę w Radomiu. Transporty z Radomia miały zostać skierowane na wschód Austrii, do zakładów produkujących silniki do heinkli, Flugzeugmotorenwerke FLUMO wchodzących w skład koncernu Steyer, jednak ze względu na naloty alianckie, nigdy tam nie dotarły. Pociągi z częściami i wyposażeniem skierowano do austriackiego miasta Molln oddalonego kilkadziesiąt kilometrów od Steyer. Akcja ta została zakończona w końcu lipca 1944 roku, czyli przed wybuchem Powstania Warszawskiego.
W Molln okazało się, że nie ma miejsca na zamontowanie linii produkcyjnej visa i ostatecznie linię montażową zdecydowano się skierować do czeskiego Znojma oddalonego od Steyer o przeszło 200 km.
W Znojme powstały ostatnie serie visów. Należy jeszcze wspomnieć, że zachował się projekt „oszczędnościowego” visa, czyli pistoletu wykonanego w technologii tłoczenia i zgrzewania części, ale mimo wysiłków nie zdążono uruchomić jego produkcji.
***
Jak widać z historii produkcji visa, 1 sierpnia 1944 roku, w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego, Niemcom brakuje wszystkiego, nawet drutu i blachy; przegrywają na wszystkich frontach, przewaga Związku Sowieckiego jest miażdżąca.
Najbardziej brakuje żołnierzy, Hitler, podobnie jak wcześniej Stalin, zakazywał cofania się armii niemieckiej, był także opętany ideą miast-twierdz. W miastach tych załoga miała rozkaz walczyć do ostatniego żołnierza w okrążeniu.
Wszystko to powodowało, że liczba jeńców niemieckich dostających się do niewoli sowieckiej była przytłaczająca.
Rosyjska ofensywa Pierwszego Frontu Białoruskiego na Mińsk z czerwca 1944 roku, czyli na niecałe dwa miesiące przed wybuchem Powstania Warszawskiego, była tak olbrzymim sukcesem, że wywołała niedowierzanie na Zachodzie. W odpowiedzi Stalin uruchamia operację Grand Waltz i 17 lipca organizuje w Moskwie słynną paradę jeńców, na czele której defilowało dziewiętnastu generałów niemieckich.
Tak jak przegrana Niemców pod Kurskiem pozbawiła armię niemiecką możliwości ofensywnych na froncie wschodnim, tak ofensywa pod Mińskiem znana jako operacja Bagration pozbawiła Niemców możliwości skutecznej obrony.
Tak przynajmniej pokazuje późniejsza historia. Armia Czerwona posuwa się na Zachód prawie bez przeszkód, a większe ośrodki niemieckiego oporu jest w stanie otoczyć i pozbawić wpływu na losy wojny, przykładem są wschodnie Prusy i Kurlandia. Okrążony Wehr-macht poddał się w tych miejscach już po upadku Berlina.
Pierwszą i ostatnią przeszkodą przed atakiem na Berlin, która na długo zatrzymała Rosjan, jest Warszawa.
Przejdźmy teraz do kalendarium wydarzeń: 1 sierpnia wybucha Powstanie Warszawskie, 2 października przedstawiciele gen. Komorowskiego „Bora” w Ożarowie w siedzibie gen. SS Ericha von dem Bacha podpisują kapitulację. Układ kapitulacyjny zapewniał powstańcom prawa kombatanckie. Niemcy nie zgodzili się na pozostawienie w Warszawie ludności cywilnej, której wysiedlanie rozpoczęto jeszcze w czasie trwania walk.
Dlaczego? Co było motywem tej decyzji?
Wiemy, że Warszawa miała być zniszczona, ale czy to nie jest kolejny prezent Niemców dla Stalina?
Niemal nazajutrz po kapitulacji Niemcy, używając deficytowych materiałów wybuchowych, przystępują do realizacji planu zrównania Warszawy z ziemią; Warszawy, która i tak była zniszczona walkami i bombardowaniem.
Rosjanie, którzy zatrzymali ofensywę, ponieważ woleli, żeby to Niemcy rozprawili się z powstaniem, przynajmniej tak nam się to tłumaczy, czekają kolejne dwa miesiące, aż Niemcy wyburzą Warszawę, dlaczego? Na początku stycznia 1945 roku Armia Czerwona liczy 6 milionów, z jakichś względów współzawodnictwo pomiędzy generalicją sowiecką, które narzucił Stalin, w wyścigu na Berlin się nie liczy, a dla Stalina nie liczy się szerzenie rewolucji na Zachodzie Europy. Dlaczego?
Dopiero 12 stycznia 1945 roku w okolicach Sandomierza Pierwszy Front Ukraiński pod dowództwem marszałka Koniewa przekracza Wisłę, Rosjanie zatrzymują się na Odrze 14 dni później, czyli 25 stycznia 1945 r., natomiast Żukow i Pierwszy Front Białoruski 14 stycznia wchodzą do Warszawy, a do Odry docierają 31 stycznia, czyli w 17 dni.
Wniosek nasuwa się sam – przez pięć miesięcy, od 1 sierpnia 1944 r. do stycznia 1946, Niemcy nie byli w stanie przygotować i przeprowadzić jakiejkolwiek skutecznej obrony. Dlaczego więc w obliczu takiej klęski wszelkimi możliwymi środkami i z całą zaciętością niszczyli Powstanie Warszawskie? Niemcy, którzy wymyślili Blitzkrieg, gdyż już przed wojną wiedzieli, że nie są w stanie prowadzić długotrwałej wojny na wyniszczenie?
Obłęd był opanował Niemców, a nie powstańców, a przykład visa nie jest tu jedyny. W końcowej fazie wojny Niemcy produkują takie „cacka”, jak jednostrzałowy karabin Steyr Volkssturmgewehr VK 98 kalibru 7.92X57mm czy pistolet maszynowy Erma EMP 44 cal. 9mm, który wygląda, jakby był zrobiony przez hydraulika z kilku rurek. No i największe „cacko” Panzerwurfmine, czyli pancerfaust wyrzucany ręcznie.
Polacy w połowie 1944 r. nie mieli do wyboru dobrych rozwiązań, złe skutki miała tak decyzja o powstaniu, jak i powstrzymania się od walki, natomiast wygląda, jakby Niemcy działali na własną szkodę, a Rosjanie, tak jakby na 5 miesięcy zrezygnowali z własnych planów.
Polscy historycy zajmują się tylko logiką polskiego dowództwa i najczęściej wychodzi im, że to powstańcy nie mieli racji, tak jakby mordowanie ludności cywilnej czy wyburzanie całego miasta było normalną sprawą i zbójeckim prawem naszych oprawców.
Może najbliżej prawdy jest amerykańska historyczka Alexandra Richie, która w książce „Warszawa 1944 tragiczne powstanie” szuka wytłumaczenia postępowania Niemców, którzy walcząc na dwóch frontach, tak wiele sił zaangażowali w doszczętne zniszczenie miasta, które i tak już w dużym stopniu było morzem ruin, a dowództwo nie mogło nie wiedzieć, że Niemcy przegrywają wojnę.
Pani Richie sugeruje, że Niemcy myśleli długofalowo o spadku, jaki po tej wojnie zostanie. Trzecia Rzesza przegra, ale zostanie państwo niemieckie i jemu Hitler chciał zostawić spuściznę po sobie: Europę bez Żydów i Cyganów oraz Polskę bez największego ośrodka buntowniczego – Warszawy.
Powołuje się ona na wypowiedź Himmlera: „Stolica, mózg i inteligencja narodu polskiego zostanie starta. Tego narodu, który od siedmiuset lat blokuje nam Wschód i od bitwy pod Grunwaldem ciągle nam stoi na drodze. Wtedy ten historyczny problem dla naszych dzieci i dla nas wszystkich, którzy po nas przyjdą, a nawet już dla nas – nie będzie dłużej istniał”.
Richie cytuje rozmowę, którą Himmler i Hitler przeprowadzili po otrzymaniu informacji o wybuchu powstania. Himmler twierdził, że WBREW POZOROM? Jest ono Niemcom bardzo na rękę.
Kim byli ci panowie? I czy nie było prawdziwych wojskowych w ich otoczeniu?
Himmler, druga osoba po Hitlerze w państwie niemieckim, naczelny ideolog nazizmu oraz nieudany farmer z wykształceniem rolniczym, bez edukacji w wojskowości. Zgodnie z ideologią, jaką głosili naziści, a której „papieżem” był Himmler, ludzkość ewoluowała przez różne etapy, a na każdym etapie dominowała inna rasa.
Były różne cywilizacje, które ginęły w taki czy inny sposób, najczęściej zatopione przez ocean. Ostatnia, Atlantyda, dołączyła do innych zatopionych, ale nie wszystko zostało stracone. Elita wydostała się z tonącego kontynentu i znalazła schronienie w także zaginionym później królestwie Tybetu o nazwie Shambala. Z Shambali wiedza Atlantów wraz z nową już rasą Aryjczyków rozprzestrzeniła się w kierunku zachodnim.
Oczywiście większość tej nowej rasy potomków Atlantów znalazła się na terenie III Rzeszy, ale nie tylko. Naziści wierzyli, że ta „dobra krew” jest rozproszona i, jako najeźdźcy, mieli rozkaz tę „dobrą krew” w podbitych krajach pozyskać albo zniszczyć.
Tak więc możliwe, że podtruty gazem musztardowym kapral wraz z nieudanym farmerem zdecydowali się na eksterminację ludności Warszawy tylko po to, żeby zniszczyć tę „dobrą krew”, której nie dało się pozyskać, ale nadal nie wiemy, dlaczego zdecydowali się niszczyć już i tak zniszczone miasto, no i dlaczego Stalin dał im na to czas?
Ostatecznie Niemcy to dziwny naród, i to nie tylko jeśli mówimy o czasach wojny, komunizm upadł w Niemczech Wschodnich jako ostatni, i to przy wydatnej pomocy Gorbaczowa.
Analiza Powstania Warszawskiego tylko i wyłącznie z punktu widzenia polskiego ruchu oporu nie bardzo ma sens, a głębsza analiza może wykazać, że jedyna racjonalna logika była po stronie polskiej.
I ostatnie pytanie, czy istniały odpowiedniki planu Pabsta dla innych miast europejskich? Jest to w sumie najważniejsze pytanie, bo jak wiemy, geopolityka nigdy się nie zmienia.
Jerzy Rostkowski
– Większość informacji o pistolecie Vis autor czerpał z bardzo dobrej książki pt. „Pistolet Vis wz.35”, Michał Mackiewicz i Marcin Ochman, kupionej w Warszawie w Muzeum Wojska Polskiego podczas Marszu Niepodległości 2015 r.
Głos ze Lwowa: Ukraińskie recenzje filmu „Wołyń”
Napisane przez Maria PyżDlaczego film powstał właśnie teraz? Oczywiście, powinien był powstać dawno, ale tak jak Polska powoli reaguje na wszystkie aspekty historii, to należy tylko się cieszyć, że wreszcie mamy film historyczny. Czy można go nazwać historycznym? Opinie są różne, ale z pewnością tak – można. Najbardziej prawdziwa i zapamiętana na całe życie historia – widziana oczyma dziecka. Dla tych, co przeżyli, była to trauma na całe życie. Ale i cud życia. Oczywiście, że recenzje będą różne, osobliwie te ukraińskie. Przedstawiam Państwu tłumaczenie części jednej z nich:
„Długo oczekiwany film wybitnego polskiego reżysera Wojciecha Smarzowskiego »Wołyń« rozpoczynają słowa: »Kresowian zabito dwa razy. Raz – toporem, a drugi – przemilczeniem«. Widać, że reżyser swoim filmem chciał chociażby symbolicznie wskrzesić zabitych milczeniem mieszkańców wschodnich kresów (pisane w oryginale małą literą). Jeśli reakcja na film jest jakimś kryterium sukcesu, to film ten jest bez wątpienia sukcesem.
Nikt nie wie, czego chwyci się lewactwo, dopiero co zgwałciwszy ze szczególnym okrucieństwem kilkadziesiąt tysięcy kobiet (i mężczyzn), zaś drugie tyle narodu skołowawszy w stopniu umożliwiającym to samo, tylko w późniejszym terminie.
Mentalnie zgwałciwszy. Taka metafora. Cóż okrutniejszego nad gwałt mentalny zadany człowiekowi? Zatem powtórzmy: nie wiadomo, czego teraz chwyci się lewactwo, ale jednego możemy być pewni: profesor Hartman Jan chwycił był za młot (podobieństwo zobowiązuje?) i począł, nieszczęsny, rozglądać się za kowadłem.
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…