Wprawdzie pojawiają się doniesienia wskazujące na odzyskiwanie poczucia rzeczywistości przez narody, ale na razie są samotne jaskółki, które niekoniecznie muszą zwiastować wiosnę. Na przykład w Niemczech właśnie taktownie powiesił się w celu Syryjczyk podejrzewany o terroryzm. Taktownie – bo w Niemczech – podobnie jak w naszym nieszczęśliwym kraju kara śmierci została zniesiona, a unijni jacyś idioci, pewnie w rodzaju przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, niemieckiego niedouka Martina Schulza, znieśli tę karę nawet na wypadek wojny! Nic dziwnego, że praworządni żołnierze holenderscy nie chcieli strzelać do nikogo w Srebrenicy w dawnej Jugosławii, wskutek czego doszło tam do straszliwej masakry bośniackich muzułmanów. Ale skoro kara śmierci jest zakazana nawet w czasie wojny, to znaczy, ze nikomu nie wolno wydać rozkazu pozbawienia kogokolwiek życia, a w tej sytuacji żołnierze mogliby co najwyżej wrogów chwytać. Ale jak tu ich chwytać, kiedy są uzbrojeni i nie respektują zakazu wykonywania kary śmierci? W tej sytuacji sprawy w swoje ręce muszą brać sami zainteresowani, więc nic dziwnego, że taktowny Syryjczyk się powiesił, podobnie jak wcześniej Ulrika Meihoff, albo Andreas Baader z Rote Armee Fraktion, który nawet się w więzieniu taktownie zastrzelił. Z drugiej jednak strony jak grzyby po deszczu mnożą się objawy zdziczenia, które nie omijają nawet najszacowniejszych, zdawałoby się, gremiów. Oto tegoroczną Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury uzyskał Bob Dylan, amerykański piosenkarz, który tak naprawdę nazywa się Robert Zimmerman. Jak tak dalej pójdzie, to tylko patrzeć, jak Nagrodę Nobla z literatury dostanie Doda Elektroda. Ale czegóż można było się spodziewać, skoro wcześniej literackie Noble podostawały takie osobistości jak Wisława Szymborska za rozmaite pimpoletki („Rózio pisze pimpoletki, w lila rzucik miewa sny, do tęczowej epruwetki czule zbiera własne łzy…”), Dario Fo, który właśnie też taktownie umarł, albo Elfreda Jellinek. W przypadku Elfredy Jellinek, której twórczość koncentruje się wokół rozmaitych otworów kobiecego ciała, podobnie zresztą, jak w przypadku Boba Dylana, pewną rolę mogły odegrać pierwszorzędne korzenie, bo skoro padł rozkaz, żeby nosić Żydów na rękach, to i komitet noblowski też się poczuwa, a poza tym w przypadku Dario Fo i pani Jellinek, nie mówiąc o pani Szymborskiej, mamy jeszcze jeden wspólny mianownik w postaci przynależności do partii komunistycznej. Widać, że żydokomuna ma okres dobrego fartu, no ale cóż zrobić, skoro Pan Bóg, który co i rusz zsyła na świat rozmaite dopusty, akurat zesłał nam taki? Nawiasem mówiąc, święta Faustyna Kowalska zapisywała w swoim „Dzienniczku”, co Pan Jezus jej opowiadał w czasie licznych objawień. Któregoś razu opowiadał jej, jak postępuje z zatwardziałymi grzesznikami: upominam ich – mówił – głosem sumienia, upominam ich głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody, które mogą człowieka skłonić do opamiętania, a jak nic nie pomaga, to spełniam wszystkie ich pragnienia. Wprawdzie aż nadto wyraźnie widać, że świat zmierza do nieuchronnego finału, którego banda idiotów, ma się rozumieć, nie przewidziała, bo jakże wymagać zdolności przewidywania od idiotów, ale z drugiej strony widać też, że Pan Jezus nadal się nami interesuje, więc całkiem źle też nie jest. Ciekawe, że z podobną przestrogą zwrócił się do ludzkości na ponad 350 lat przed narodzeniem Pana Jezusa grecki filozof Platon, pisząc: „Nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał!”
Ale nie tylko Nagroda Nobla zeszła na psy, bo jeśli nawet dostanie ją Doda Elektroda, to dziury w niebie przecież nie będzie. Na psy schodzi również demokracja, chociaż w jej przypadku trudno mówić, że ludzkość nie została przed nią ostrzeżona. Została i to nader wcześnie i przez nie byle kogo, bo przez samego Arystotelesa – ale kto dzisiaj przejmuje się Arystotelesem, skoro za filozofa biega pan Jan Hartman? Nic dziwnego, ze pan prof. Bogusław Wolniewicz nie bez melancholii zauważył, że dzisiaj filozofowie brak intelektualnych dokonań próbują zamaskować „organizacyjną krzątaniną”. Na przykladzie pana Jana Hartmana widać to jak na dloni; uwija się jak nie wokół Palikota, to wokół organu „Żywej Cerkwi”, czyli „Tygodnika Powszechnego”? Słowem „owsik mały pełen chęci, tu się wkręci, tam się wkręci, hej kolęda, kolęda!” Wracając tedy do demokracji, to i ona schodzi na psy, czego znakomitą ilustracją była niedawna debata między Hilarią Clintonową i Donaldem Trumpem. Kandydaci na prezydenta Stanów Zjednoczonych, mocarstwa mającego ambicję rządzenia całym światem, wytykali sobie nawzajem rozmaite świństwa, słowem – spierali się już tylko o różnicę łajdactwa. Nic zatem dziwnego, że coraz więcej ludzi odwraca się od demokracji ze wstrętem, ale z drugiej strony, ponieważ każda epoka ma swoje gusła, a nasza, za sprawą żydokomuny, która musi w tym mieć oczywiście jakiś podejrzany interes, akurat wywindowała demokrację do rangi świętości, przed którą ma zginać się każde kolano, to póki co, jesteśmy na nią skazani. W tej sytuacji trzeba by demokrację jakoś uatrakcyjnić, a któż lepiej się w tym orientuje, jeśli nie filmowcy, którzy produkują na nasz użytek rzeczywistość podstawioną? Szkoda, że Andrzej Wajda właśnie umarł, bo pewnie nakręciłby stosowny obraz, ale w tej sytuacji musimy odwołać się do innego reżysera, mianowicie Stevena Spielberga. W odróżnieniu od Józefa Mackiewicza, który twierdził, że „jedynie prawda jest ciekawa” , Steven Spielberg, jak to często w przypadku Żydów, uważa, że prawda jest nudna, a zainteresowanie może wywołać dopiero „dodanie dramatyzmu”, czyli odpowiednie podkoloryzowanie prawdy. Oczywiście takiej podkoloryzowanej prawdzie łatwo wytknąć fałsz, ale właśnie dlatego wymyślono penalizację rozmaitych „kłamstw”: oświęcimskiego, sodomickiego, wałęsowskiego, a przecież nie jest to ostatnie słowo – więc tylko patrzeć, jak będziemy musieli definitywnie pożegnać się z wolnością słowa, a o tym, co komu wolno będzie powiedzieć, będą decydowały specjalnie utworzone urzędy, wydające certyfikaty. Ponieważ już teraz odbywa się intensywne duraczenie przy wykorzystaniu piekielnej triady w postaci państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego, to ludzkość już niedługo będzie żyła w rzeczywistości podstawionej, nie zdając sobie nawet sprawy, że poza nią jest jeszcze jakaś inna. W takiej sytuacji demokratyczne widowiska staną się wręcz nieodzowne. Jak jednak nadać im większą atrakcyjność, skoro już teraz przybierają postać sporów o różnicę łajdactwa? Nie ma rady – trzeba dodać im dramatyzmu, ale nie w postaci koloryzowania, tylko dramatyzmu prawdziwego. Dotychczas było tak, że kandydaci, dajmy na to, na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, przekonywali publiczność, że przeciwnik jest, jeśli nawet nie plugawcem i durniem, to człowiekiem niebezpiecznym dla państwa. Kto wie, czy nie była to prawda i to w odniesieniu do obydwu rywali, ale nie o to chodzi, tylko o to, że po głosowaniu ten mądry, szlachetny, patriota i tak dalej – śpieszył z gratulacjami dla łajdaka, durnia, szubrawca – jakby wszelkie wcześniejsze ostrzeżenia opinii publicznej przed grożącymi z jego strony niebezpieczeństwami dla państwa, z dnia na dzień utraciły ważność. Trudno w tej sytuacji oprzeć się wrażeniu, że żaden z polityków nie traktuje poważnie tego, co wygaduje, że nie ponoszą oni najmniejszej odpowiedzialności za słowo. W tej sytuacji dodanie dramatyzmu powinno polegać na tym, że przegrany kandydat, na – dajmy na to – stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, czy nawet naszego nieszczęśliwego kraju, zostawałby zgilotynowany, kiedy tylko Sąd Najwyższy orzekłby ważność wyborów. Skoro nawet w tak zwanych „reality show” w telewizji wprowadza się coraz więcej realizmu, to dlaczego tylko sfera życia politycznego miałaby podążać w drugą stronę? Wskazówki dostarczają właśnie widowiska telewizyjne, które przyciągają milionowa widownię nawet w sytuacji, gdy uczestnicy tylko symulują, dajmy na to, spółkowanie. Zatem, gdyby kampania wyborcza kończyła się gilotynowaniem przegranych, zainteresowanie obywateli procedurami demokratycznymi mogłoby wzrosnąć skokowo. Problemem mogłoby być pozyskanie kandydatów na wysokie funkcje publiczne – ale tutaj pewnej wskazówki dostarcza anegdota, jak to politruk egzaminował radzieckiego żołnierza z patriotyzmu: Kurit’ budiesz? – Nie budu. – A wodku pit’ budiesz? – Nie budu. – A j…t’ budiesz? – Toże nie budu. A żizń za rodinu atdasz? – Atdam. Na ch…. mnie takaja żizń?” W takiej sytuacji obywatele mieliby pewność, że kandydat naprawdę gotów jest poświęcić życie dla ojczyzny – więc czegóż chcieć więcej? Gdyby jednak – jak w Sodomie i Gomorze – żaden taki się nie zgłosił, to nic straconego. Wtedy z braku zainteresowania nastąpiłby naturalny koniec demokracji i wróciłaby monarchia.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • specjalnie dla www.michalkiewicz.pl • 14 października 2016
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!