Lektura Gońca (591)
Cały czas jednak powracało to samo dziwne pytanie: "Jak to możliwe, że tak się trafiło… jak ślepej kurze ziarno, że prawie w tym samym momencie, kiedy zastanawiałem się po raz pierwszy nad zatrudnieniem kogoś na sezon, zadzwonił Darek, szukając pracy?".
Nikt nigdy nie szukał pracy u Karola, a Karol nigdy wcześniej nie szukał pracownika. Jakie jest więc prawdopodobieństwo wystąpienia obydwóch zdarzeń w tym samym czasie? Niezbyt jasne były też okoliczności, które przyniosły tu Darka. Dawno temu, w tamtym, poprzednim życiu, kiedy przyglądał się Agnieszce sadzącej bratki w skrzynkach na tarasie albo kiedy tańczyła sama, nie wiedząc, że Karol patrzy, czuł w głębi duszy to samo pytanie: "Jak to możliwe…?". Agnieszka była bardzo piękną kobietą, a on…
– Mój dom jest gotowy. Bardzo tam przytulnie. Przyniosę sobie jeszcze trochę drewna do piecyka.
– Drewno jest koło szopy. Na lunch jest grochówka z puszki i pita z czosnkiem. OK?
– Nawet bardzo OK. Jestem już głodny.
Zajęły je wystrojone w jaskrawe, kolorowe sukienki dziewczęta. Stoją, szepczą, chichoczą i szacująco oglądają chłopców. A ich te spojrzenia wprawiają w ekstazę. Chodzą jak konie wyścigowe, wstrzymywane ręką dżokeja i z ukosa spoglądają ku pannom.
Do nas zbliżył się Jurlin. Przywitał nas i splunął na bok, trafiając (umyślnie) na lakierek starszego brata Alfreda, Albina Alińczuka, który w tym czasie znalazł się w pobliżu nas. Tamten zaczerwienił się i nie wiedział, co począć. – Przepraszam Albina – wyrzekł spokojnie Jurlin.
– Ładne przepraszam! – mruknął Albin, wycierając kawałkiem papieru opluty lakierek.
– No, jak się nie podoba przepraszam, to nie przepraszam.
Z boku wyłonił się Szczur.
– Jemu nie podoba się, że na nos lakierka trafiłeś! – rzekł przemytnik. – Alińczuki lubią, żeby im w mordy pluli! Do Albina zbliżyli się bracia, a Szczur dalej mu przygadywał:
– Po co wycierasz papierem? Zliż językiem! Będzie błyszczał jak słońce. Ludzie pomyślą: książę jaki, a nie syn kramarza!
– Książę, co psy wiąże! – dodał Lord.
– Hrabia, co skóry obrabia! – powiedział Szczur.
Jak się okazało, to właściwie Kevin wysłał zaproszenie na ucztę i przedstawił Toma pani Helen Trixon, senator z północnej Kalifornii. Senator Trixon była wieloletnim członkiem partii demokratycznej, oddaną aktywistką kalifornijskiego oddziału ruchu feministek i aktywną działaczką kampanii wyborów prezydenckich. Jeżeli Tom musiałby nazwać panią senator w dwóch słowach bez własnego podpisu, powiedziałby krótko: bezwzględna suka.
Niezamężna, bezdzietna, koło pięćdziesiątki, gotowa na wszystko, a przede wszystkim gotowa do zajęcia wysokiego stanowiska w Waszyngtonie po wygranej demokratów.
Demokraci wygrywali na wielu frontach. Bezwzględnie bili republikanów w programach ekonomicznych i polityki zagranicznej, ale plany taktyczne nie pozwalały na poczucie samozadowolenia. Partia republikańska ciągle jeszcze miała w ręku parę asów, czyli masowe poparcie wyborców w sprawie nielegalizowania małżeństw homoseksualistów i ograniczeń systemu prawnego przerywania ciąży.
Wiedziałem, że Alfred nigdy nie pominie żadnej sposobności, aby mi zaszkodzić i już parę razy to zrobił; lecz zabić go?... Nigdy o tym nie myślałem. Po prostu wstrętną była mi myśl: zabić człowieka!... Co innego pobić, urządzić jakiś kawał, lecz nie zabić.
Gęsiarz wkrótce powrócił. Zamknął drzwi. Sprawdził, czy są dobrze zaciągnięte firanki na oknach, a wówczas wyjął z bocznej kieszeni palta, owinięty papierem i wielokrotnie przewiązany sznurkiem pakunek. Poprzecinał scyzorykiem sznurek i rozwinął papier. Ukazał się matowo lśniący, oksydowany nagan. Był to oficerski "samowzwód". Gęsiarz pociągnął kilka razy za cyngiel; kurek unosił się w górę i z suchym trzaskiem opadał w dół.
Obejrzałem rewolwer. Był nowy i czysty. Działał bez zarzutu. Przyjemnie było trzymać go w ręce. Gęsiarz, widząc, że broń mi się spodobała, uśmiechnął się, ucałował końce palców u ręki i powiedział:
– Rura jak zegarek!... Siedem łbów pewnych!...
– A naboje?
Gęsiarz wyjął z kieszeni dwa tekturowe pudełka z nabojami.
Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 14)
Napisane przez Janusz BeynarDarek wsiadł za kierownicę i odprowadził auto do szopy.
Wracając, zatrzymał się na chwilę przy osmolonym kominie doszczętnie spalonego domu i zaciekawiony obszedł pogorzelisko dokoła.
– To się stało nie tak dawno, prawda?
– Jeszcze ciągle czuć spaleniznę. Mieszkał tu stary Indianin, mój przyjaciel Joe, i gdzieś miesiąc temu chałupa poszła z dymem. Właśnie tego dnia, kiedy do mnie zadzwoniłeś, odwiozłem go do rezerwatu. Pomagał mi przy pracach remontowych w ośrodku, przewoził gości przez jezioro i czasem wpadał na drinka.
– Jak to się stało? Zasnął z fajką pokoju w dłoni?
Karol nie odpowiedział uśmiechem na ten żart.
– Stary uparcie twierdził, że słyszał tej nocy jakieś głosy za domem i że ktoś podpalił jego budę. Nie chce mi się w to wierzyć. Myślę, że zapił i zrobił coś głupiego albo, jak powiedziałeś, zasnął z papierosem. Ważne, że wytłumaczył to sam sobie jako opatrzność Wielkiego Ducha wzywającego go do powrotu do rezerwatu, do swoich, i w ten sposób zamienił nieszczęście na dobry los – Karol zapalił silnik łodzi i ruszyli w stronę wyspy.
– To ciekawa opowieść.
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (30)
Napisane przez Sergiusz PiaseckiO, bajadero, ta–rim ta–ra–ram
Lord roześmiał się.
– No, Szloma, ile za tamtą bajaderę dajesz posagu?
– Uj, jaki tam posag! Po co jej posag?... Ona sama złoto!
– No, nie, nie gadaj! Najmniej pól limona zaważy!
Żyd lekko uśmiechnął się, pogłaskał pieszczotliwie brodę i rzekł:
– Co pan Bolesław mi powie? Jest jaki interes?
– Tu swój chłopak wrócił – Lord wskazał mnie ruchem głowy. – Szloma wie... Ten, co w marcu nam partię ocalił, a sam wpadł... Siedział w doprze i w Czeka. Zabrano mu tam wszystkie pieniądze i skazano na zesłanie... Uciekł im z drogi!... Należy mu się premia od Szlomy... za rozfartowanie się...
– To ten... Władek?...
– Tak.
– Ja zaraz – powiedział Szloma i wyszedł z pokoju.
Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 13)
Napisane przez Janusz BeynarPrzywitałem się z pilotem, założyłem olbrzymie słuchawki i potwierdziłem, że dobrze go słyszę. Rzadko spotykana słoneczna pogoda nadal utrzymywała się w tej okolicy o średniej liczbie dni deszczowych w roku przekraczającej dwieście. Wznieśliśmy się do góry i wzdłuż rzeki Fraser polecieliśmy na wschód.
Piękne widoki pozwalały zapomnieć o niesamowitym hałasie i o perspektywie mojej tajemniczej misji. Nad doliną i rozlewiskami rzeki pokonywaliśmy przestrzeń z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę. Rozległa nizina skończyła się i helikopter wzniósł się wyżej. Pilot sprawnie pokonywał labirynt szczytów i dolin, kierując się na północ. Nie rozumiem, dlaczego nie zostałem pilotem helikopterów latających sobie beztrosko nad Górami Skalistymi. To piękny zawód. Nie musisz codziennie oglądać piekła ani spodziewać się strzału w tył głowy. Wieczorem po pracy odstawiasz helikopter na lotnisko, podbijasz kartę na koniec zmiany i spokojnie jedziesz do domu, do żony czekającej z obiadem.
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (29)
Napisane przez Sergiusz PiaseckiTeraz znajdowałem się na dobrze mi znanej drodze i szedłem na pewniaka. Zresztą mogłem iść i według gwiazd, bo niebo było czyste. Rozwidniało się coraz bardziej. Nie przypuszczałem, że już rozpoczyna się poranek i byłem tym niemile zaskoczony. Do granicy było jeszcze sporo drogi, a znajdowałem się w niebezpiecznym miejscu. Cofnąłem się do Starosielskiego lasu i trochę wypocząłem.
Las Starosielski był mi dobrze znany. Tu wiele razy przechodziłem z partiami towaru, tu zrobiliśmy wiele razy dniówki. Postanowiłem nie spać cały dzień. Straszną klęską było dla mnie wpaść znów, po przebyciu tak trudnej drogi i dokonaniu ucieczki z wagonu. A tu mogliby dostrzec mnie, śpiącego, pastuchy i przyprowadzić podpolników lub milicję.
Znalazłem sobie dobrą kryjówkę i tu ulokowałem się na dzień. Miałem w pogotowiu spory drąg, którego w potrzebie mogłem użyć do obrony. Chciało mi się bardzo spać, lecz gdy spostrzegłem, że trudno mi opanować senność, wówczas wstawałem z miejsca i powolnie chodziłem wokoło drzew i krzaków w pobliżu mej kryjówki.
Wiele razy słyszałem głosy i nawoływania brodzących w lesie pastuszków. Kilka razy odróżniłem kroki przechodzących w pobliżu mnie ludzi. Wkrótce po południu dostrzegłem z gęstwiny krzaków dwóch szwendających się po lesie chłopców. Jeden miał w ręce wiklinowy koszyk a drugi niósł długi kij.
Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 12)
Napisane przez Janusz BeynarWyszedłem na ulicę, zapaliłem cygaro i odszedłem od głośnej grupy podpitych palaczy.
W telefonie miałem już wcześniej wpisany numer telefonu satelitarnego Karola Levickiego. Północ, czyli na zachodnim wybrzeżu jest dopiero dziewiąta.
– Halo, czy mogę rozmawiać z panem Karolem Levickim?…
Zostałem zatrudniony w Glacier Resort w Kolumbii Brytyjskiej jako pomocnik do wszystkiego. Poszło tak łatwo, że aż trudno mi było uwierzyć.
Wszechmocne FBI musiało dobrze przygotować grunt. Karol Levicki jakby czekał na ten mój telefon, a jednocześnie nie mógł uwierzyć, że dzwonię.
Napisałem do Larry'ego wiadomość: "Larry, mam pracę u K.L., wyjeżdżam jedenastego maja, w poniedziałek. D.V.".
– Hej! Zobacz, co ja potrafię! – w pracy przeszkodził mi bezdomny alkoholik, zdejmując z siebie kurtkę. Na oko około sześćdziesiątki, przeraźliwie chudy, stanął przede mną na trzęsących się rękach.
– Brawo! – zaklaskałem i dałem mu dwa dolary.
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (28)
Napisane przez Sergiusz PiaseckiWylazłem z błota i powolnie odszedłem o kilkanaście kroków od rowu, do którego wpadłem, tocząc się po pochyłości wysokiego nasypu toru kolejowego. Może to złagodziło mój upadek, lecz omal nie udusiłem się w błocie.
Usiadłem na jakimś pagórku i, siedząc samotny w polu, długo patrzyłem w kierunku toru kolejowego. Światła latarni długo pełzały wzdłuż nasypu, a potem zaczęły cofać się. Słyszałem podniecone głosy ludzkie, lecz słów nie mogłem odróżnić.
Rozległ się gwizdek lokomotywy... silny, długi, natarczywy. Światła na torze zaczęły poruszać się prędzej. Zbliżyły się do rzędu świateł w oknach pociągu. Lokomotywa znów gwizdnęła i długi rząd świateł popłynął w mrok; po chwili zlał się w ruchome ogniste pasmo i wkrótce utonął w ciemności.
Wstałem. Czułem się jeszcze oszołomiony. Chwiałem się na nogach. Poszedłem w kierunku niewidocznego w ciemności toru kolejowego. Drogę mi zagrodził rów. Przeszedłem go na drugą stronę. Był szeroki na 2 metry, a dno jego – od dawna nieczyszczone – zalegała gruba na 70–90 centymetrów warstwa rzadkiego błota. Znalazłem się w pobliżu stromej pochyłości nasypu. Przez chwilę namyślałem się: czy pójść górą po torze kolejowym, czy dołem?
"Tam mogę kogoś napotkać! Lepiej tu!" – pomyślałem.