Alińczuki poszli dalej. Jurlin zwrócił się do Lorda:
– Trzeba mi jeszcze dwóch chłopaków. Towaru do cholery, a nie ma komu chodzić!
– Czy mało chłopców w miasteczku?
– Nie chcę byle kogo brać.
– A może ty pójdziesz? – zapytał mnie Lord.
Chwilę namyślałem się. Pieniędzy mi już brakowało. Trzeba było wziąć się do roboty. Dłuższa bezczynność też uprzykrzyła mi się bardzo.
– Kiedy idziesz? – zapytałem Jurlina.
– We wtorek.
– Dobrze. I ja z wami.
– Mądrze! – rzekł Lord. – Zapytam jeszcze Aliganta. On mortusowy. Może też pójdzie. – Dobra nasza! – rzekł Jurlin. – To przygotujemy 10 nosek. Ale żeby na "pe"!
– Ten na pewniaka – powiedział Lord. – A Aligant też powinien pójść! Jurlin poszedł do Ginty, a my nadal oczekiwaliśmy na wyjście dziewcząt z kościoła. Wreszcie zobaczyliśmy Felę i Lutkę, które szły pomiędzy ustępującymi im z drogi dziewczętami. Podeszliśmy do nich i opuściliśmy dziedziniec kościelny. Kierowało się ku nam mnóstwo spojrzeń. Lutka fascynowała chłopców swą zmysłową postacią, Fela pięknością, Lord był słynnym przemytnikiem i pijakiem, ja dotychczas byłem ciekawym przybyszem, a moja obecność u boku Feli wzbudzała jeszcze większe zainteresowanie mną.
Przedefilowaliśmy powolnie ulicami miasta. Lord w pewnym miejscu wszedł do owocarni i kupił cukierków, czekolady i orzechów.
Wróciliśmy do domu. Fela podała obiad, który ugotowała poprzednio wraz z Lutką. Znalazła się na stole karafka wódki i flaszka wiśniaku. Lord zaczął pić zdrowie naszych dam, potem ich krewnych po mieczu i kądzieli, potem granicy i przemytników. Pił za szczęście, za powodzenie i diabli wiedzą, za co jeszcze! Grunt, aby był pretekst golnąć. Lutka prawie dorównywała nam w piciu. Fela była wstrzemięźliwsza, lecz również wypiła sporo wiśniaczku.
Twarz jej zbladła, oczy lśniły, wargi miała purpurowe. Prawie nie odrywałem od niej spojrzenia i co chwila dolewałem jej do kieliszka.
Później odstawiliśmy stół na bok i Lord puścił w ruch płytę gramofonu. Był to jakiś stary walczyk. Lord ujął Lutkę wpół i ciasno spleceni krążyli po izbie. Dziewczyna śmiała się, odrzucając głowę w tył.
– Oj, udusisz!
A sama lgnęła ku niemu całym ciałem. Poprosiłem Felę do tańca. Wstała z miejsca. Zaczęliśmy krążyć po pokoju. Coraz silniej przyciągałem dziewczynę ku sobie. Nie opierała się mi... W pewnym momencie usłyszałem jej głos, dochodzący mych uszu, jakby z bardzo wielkiej odległości:
– Może dość?... Bo spalisz się!... Wieczorem odprowadzałem, wraz z Lordem, Lutkę do domu. Gdy przedtem pożegnałem Felę, dziewczyna szczególnie uścisnęła mi dłoń i powiedziała:
– Przyjdź kiedyś.
– Kiedy?
– Kiedy chcesz.
– Dobrze. Przyjdę.
Było mi tak wesoło. Nie szkoda mi było ani Belki, ani Loni. Znajdowałem się całkowicie pod urokiem Feli. Jednakowoż, gdy po odprowadzeniu Lutki do domu Lord powiedział do mnie: – A może tego?... pójdziemy do Kaliszanek? – widocznie był trochę zawstydzony – odpowiedziałem mu, ukrywając istotny cel:
– Dobrze... Warto by wypić.
– Właśnie, właśnie... Bardzo mądrze! – powiedział Lord.
Tej nocy, po raz pierwszy od czasu powrotu mego zza granicy, nie nocowałem w domu.
7
Jest nas jedenastu. Zwykła duża partia przemytników. Idziemy lasem w zielonym półmroku, po miękkich mchach, jak po dnie morza. Przekradamy się między drzewami bez szmeru – jak widma. A górą także cicho chmury się przekradają... Puściły naprzód "na wabia" małą, lekką chmurkę i płyną za nią całą masą.
Jurlin idzie pierwszy. Kroczy powolnie, z lekka chwiejąc się w prawo i w lewo. Rysimi oczami ogląda teren przed sobą. Za nim podąża Lord. Idzie lekko, jak po parkiecie. Rzuca spojrzenia w prawo i w lewo. Za nimi – dwoma słynnymi maszynistami – idę ja. Za mną idzie, chybocąc biodrami, Szczur. Ciągle się uśmiecha. Coś mu przypomniało się: jakaś granda, albo obmyśla grandę. Dalej wali Kometa. Rozpuścił czarne wąsiska w powietrzu i zamaszyście kroczy naprzód. Za nim drepcze Sonia, żona Jurlina. Umyślnie puszczamy ją w środku partii, bo tam najbezpieczniej. Kobieta idzie drobnym, lecz pewnym krokiem. Jest przyzwyczajona do tych podróży, bo chodzi z mężem drugi rok.
Za Sonią człapie Wańka Bolszewik. Idzie wpatrzony w jej łydki; obserwuje, jak falują zaczepnie biodra kobiety. Roją mu się w głowie różne erotyczne obrazy i często, przez nieuwagę, łamie butami suchy chrust. Wtedy Szczur obraca głowę w tył, robi groźną minę i pokazuje mu pięść. Wówczas Wańka mruczy:
– Ogląda się, jak kobyła na wilka!
Za Wańką podąża Smoczek, wesoły, komiczny, łatwowierny chłopiec. Nie lubi bardzo, gdy wołają go: Smoczek. Przezwisko to otrzymał w następujący sposób: pewnego razu poszedł "na własną rękę" za granicę. Towar miał niezwykły: kilka tysięcy smoczków dziecięcych. Zrobił sobie bandaż: ponawlekał smoczki na sznurki i włożył je pod kurtkę.
Było to w lecie. Chłopiec nie zdążył w ciągu nocy dojść do swej meliny. Na dzień schował się w życie. Sprzykrzyło mu się tam i zaczął przekradać się polami dalej. W pewnym miejscu dostrzegł go patrol kawaleryjski. Żołnierze chcieli go zatrzymać, lecz on, jak szczupak do wody, dał nura w żyto.
Złapano go po długich wysiłkach i po stratowaniu sporej przestrzeni pól. Żołnierze skopali go i zaczęli rewidować. Zdjął kurtkę i stoi przed nimi cały w smoczkach, jak w orderach. Bolszewicy wybuchnęli śmiechem. Potem jeden z nich powiedział:
– Wiecie co, towarzysze? Takiego spekulanta nie warto zatrzymywać! Drugi dołączył się do niego:
– Niech niesie. Dla małych komunarów będzie rozrywka!
I puścili go. Nie zabrano mu nawet towaru. Po powrocie do miasteczka chłopak opowiedział o tym zajściu kolegom, nie przypuszczając, że stanie się celem wyszydzań i drwin. Od tego czasu wszyscy w miasteczku wołali na niego: Smoczek.
Za Smoczkiem idzie Leon Jubina. Chłopaki nazywają go Kawalerczak za to, że lubi flirtować z dziewczynami i stale przesiaduje w ich towarzystwie na różnych wieczorkach. Jubina chodzi za granicę rzadko – gdy bieda go wypchnie. Boi się chłopak tych podróży. Za Jubiną podąża eleganckim krokiem, w eleganckich butach i spodniach, Aligant. Tylko czapkę i kurtkę, aby nie wyróżniać się zbytnio swoim wyglądem, ma stare. Na końcu partii toczy się odprowadzający, Girsz Knot, młody pucołowaty Żydek. Ma krótki wzrok i jego bojaźliwy, więc stale ogląda się na strony i mruży oczy. Trudno mu nadążyć za partią, a boi się pozostać daleko, żeby tam coś z krzaków nie wyskoczyło – no, bo to las! Więc, gdy spostrzega, że został o kilka kroków za daleko, zaczyna biec za partią, komicznie przebierając krótkimi nogami i wycierając chustką spoconą twarz. Pewnego razu Lord obejrzał się i dostrzegł, że Girsz wyciera czoło chustką. Zbliżył się ku niemu.
– Chcesz w mordę dostać!
– Nu, co?... Co ty chcesz?
– To schowaj zaraz chustkę!... Białą chustkę w lesie na kilometr widać. Jeśli potrzebna ci, to bierz żółtą albo zieloną! Noski mamy po 45 funtów. Tylko Sonia ma trzydziestofuntową. Towar niesiemy tani, lecz dobrze "idący" w Sowietach: lusterka, nożyczki, paciorki, igły, grzebienie, naparstki, brzytwy, pędzle do golenia. Zarabiamy tak samo, jak i na drogim towarze – od noski 15 rubli. Towar należy do Rywy Glanc i Fejgi Jedwabnej, które mają wspólnie sklep w rynku.
Żona Jurlina, Sonia, ma 30 lat, ale wygląda o wiele młodziej. Ma okrągłą, wesołą buzię, niebieskie oczy, wiśniowe wargi, blond włosy i dołek na brodzie. Jest dość ładna, a Jurlin uważa ją, dlaczegoś, za szczyt piękności i zabiera w drogę nie w tym celu, aby więcej zarobić, lecz jest bardzo zazdrosny i boi się pozostawiać ją w domu. Wie, że Sonia ma ognisty temperament i łatwe do zdrady serduszko, natomiast nie ma poszanowania dla zasad wierności małżeńskiej, więc woli mieć ją zawsze na oku.
Ja, w drodze, od czasu do czasu, zanurzam rękę w bocznej kieszeni kurtki i z przyjemnością ściskam mocno chropowatą rękojeść nagana. Nie powiedziałem nikomu z chłopaków o tym, że mam ze sobą rewolwer. Wiem, że boją się chodzić z bronią, bo w Sowietach przyłapanych z bronią przemytników sądzą bardzo surowo. Zdarzało się parę razy, że "dawano" im bandytyzm i "puszczano w rozchód". Jest to moją tajemnicą, której postanowiłem nie ujawnić nikomu.
Ja wolę, w razie wsypy w Sowietach, walczyć i odbić się lub zginąć, niźli ponownie cierpieć głód i karmić wszy w czerezwyczajce i doprze. A co czekało mnie dalej, w przeciągu trzech lat pobytu na zesłaniu, których zdołałem uniknąć?
Noce teraz są krótkie, więc nie nadążamy, za jednym razem, dotrzeć do meliny i zwykle robimy po drodze dniówkę. Punkt, do którego zdążamy, leży 25 kilometrów od granicy, na północny–wschód od Starego Sioła.