Patrzyli w górę na drzewa i czegoś tam szukali. Zbliżyli się do mej kryjówki; zamierzałem już porzucić ją, lecz wkrótce oddalili się. Gdy słońce pochyliło się ku zachodowi, ruszyłem lasem w dalszą drogę. Szedłem powolnie, uważnie obserwując teren przed sobą.
Zapadł zmierzch, gdy wyszedłem z Starosielskiego lasu. Dalej podążyłem polami. Po pewnym czasie poczułem jakiś niezwykły dreszcz i zrobiło mi się bardzo zimno. Musiałem mocno zaciskać szczęki, aby nie dzwonić zębami. Szedłem dalej. Robiło mi się coraz zimniej, a ciało miałem mokre od potu...
Położyłem się na szerokiej miedzy i dygotałem na całym ciele. Czułem się coraz gorzej... A do granicy było daleko. Zrywałem się na nogi i ruszałem w dalszą drogę. Zęby szczękały mi nieustannie. Ledwie mogłem zorientować się w otaczającym mnie terenie. Często zatrzymywałem się i patrzyłem na Wielką Niedźwiedzicę. Gwiazdy to wirowały w miejscu, to pełzły w górę, to zapadały gdzieś w dół... Znów odnajdywałem je i prawie instynktownie dążyłem naprzód – ku zachodowi.
Nie wiem, kiedy przekroczyłem "drugą linię", a kiedy znalazłem się za granicą. Pamiętam, że w pewnym momencie rozległy się strzały karabinowe. Było to na prawo od kierunku mej drogi. Te strzały zaostrzyły na pewien czas moje zmysły i byłem prawie zupełnie przytomny. Poszedłem prędzej w lewo. Gdy strzały huknęły ponownie – bardzo blisko ode mnie – zacząłem pełznąć po trawie, która zdawała mi się bardzo zimną.
Następnie pamiętam, że z wysiłkiem wspinałem się na jakieś wzgórze. Upadłem na jego szczycie zupełnie wyczerpany z sił. Trochę później zrozumiałem, że to – Kapitańska Mogiła... Tu omal zupełnie straciłem przytomność. W pewnym momencie wróciła do mnie znów chwila świadomości i nagle... dostrzegłem w okrywającym pola mroku jakąś niezwykłą, ruchliwą, białą plamę... Posuwa się w tył i w przód... Opada w dół, unosi się w górę, czasem znika zupełnie z pola mego widzenia, to zbliża się coraz bardziej ku mnie. Pewien wysiłek pamięci przywraca mi wspomnienie opowiadania Józefa Trofidy i innych przemytników o widmie... Potem przypomniałem sobie, że w pobliżu tego wzgórza spotkałem się po raz pierwszy z Saszką Weblinem. "Gdyby on wiedział, że ja tu jestem!" A widmo coraz bardziej zbliża się ku mnie. Jest blisko... coraz bliżej...
Potem... po pewnym czasie, widzę pochyloną nade mną twarz: odróżniam spokojne, surowe spojrzenie oczu i ciemne brwi. Słyszę głos... Pytano mnie o coś i coś odpowiedziałem, lecz nie wiem co.
Wreszcie ostatni błysk świadomości: pytano mnie, czy znam Pietrka?... Spostrzegłem, że zaczynam śmiać się, szczękając w przerwach zębami.
– A jakże... znam... znam... Jego nie znać... Ha!... ha!... Ha!...
Potem wszystko mknie z zawrotną szybkością w nieskończoną dal!... Grają kolory... Walczą dźwięki... Szaleje burza głosów... wir twarzy, obrazów i barw... Mknie naprzód straszny, gorący potok, który unosi mnie w górę, a potem rzuca w dół... w czarną, zimną otchłań...
5
Ocknąłem się w małym pokoiku. Zobaczyłem z prawej drzwi, a z przodu otwarte okno, zawieszone firanką, którą poruszał lekki wiatr.
Nasłuchiwałem. Gdzieś z dala dolatywały mych uszu głosy rozmawiających na podwórzu kobiet. Nie mogłem zrozumieć, gdzie jestem. Nigdy nie byłem w tym pokoju. Chciałem wstać z łóżka, lecz zabrakło mi sił. Wtedy powiedziałem głośno:
– Kto jest w domu?
Drzwi do pokoju odemknęły się i zobaczyłem w nich małego, komicznego człowieczka. Patrzył na mnie przez duże szkła okularów i uśmiechał się.
– Obudziłeś się? – rzekł po chwili.
– Tak.
Przypomniałem sobie, że jest to zegarmistrz Mużański. U niego mieszkali Julek Wariat i Pietrek Filozof. Nie mogłem zrozumieć, w jaki sposób znalazłem się tu.
– No, napij się tego! – Mużański nalał do szklanki jakiegoś lekarstwa i dał mi je wypić. – Chłopaki przyjdą później.
Wyszedł z pokoju, a ja znów usnąłem.
Wieczorem obudziłem się po raz drugi. W moim pokoiku było ciemno. Przez uchylone drzwi usłyszałem głosy kolegów. Zawołałem na nich. Julek i Pietrek weszli do mego pokoju, wnosząc zapaloną lampę.
– Jak się czujesz? – zapytał mnie Julek.
– Wyspałeś się? – rzekł Pietrek.
– Owszem... Wyspałem się...
– Ja myślę!... Długo spałeś!... Oj, długo! – powiedział Julek.
– Jak ja tu dostałem się?
Koledzy spojrzeli po sobie i Julek spytał mnie:
– To ty nic nie pamiętasz?
– Nie... Chociaż pamiętam Kapitańską Mogiłę i... widmo... Rozmawiało ze mną.
Pietrek uśmiechnął się i powiedział: – Właśnie widmo ciebie uratowało, bo albo tam zginąłbyś, albo zabraliby cię zielonki!... Jak się czujesz?
– Dobrze.
– Nie trudno ci mówić?
– Nie.
– To opowiedz, jak tam się dostałeś? Tylko powolnie i szczegółowo. Mamy czas – rzekł Pietrek.
Zacząłem opowiadać im wszystko, co przeżyłem o tamtego poranka, kiedy aresztowano mnie na punkcie u Bombiny. Koledzy często przerywali moje opowiadanie i zadawali różne pytania.
W tym czasie usłyszeliśmy, że drzwi do ogólnej izby odemknęły się. Poznałem głos Lorda. Po chwili kolega radośnie mnie przywitał.
– A ja tak martwiłem się o ciebie! – rzekł Lord. – Nie mogłem dowiedzieć się, co z tobą jest.
Znów zaczęto wypytywać mnie i ja opowiadałem szczegółowo o aresztowaniu mnie, pobycie w czerezwyczajce i doprze, skazaniu na zesłanie, ucieczce z pociągu i o drodze powrotnej zza granicy.
Koledzy zadawali mi mnóstwo pytań i szczerze cieszyli się ze szczęśliwego zakończenia tych wszystkich przygód. Potem zapytałem Lorda, co się stało z nimi po moim aresztowaniu. – Wiesz – rzekł Lord – czekaliśmy na ciebie 5 minut, czekaliśmy 10, czekaliśmy kwadrans: nic, a nic... Radzimy się: co robić? Jedni mówią: wracać! drudzy: posłać kogoś na melinę. No i Szczur poszedł na zwiady. Polami doszedł z tyłu do chutoru i tam zakradł się na dziedziniec. Zobaczył żołnierzy: chodzą po dziedzińcu, zaglądają do stodoły. Sprawa jasna: wsypa. No, on zaraz do nas i opowiada to. My za noski i jazda z powrotem! Ale chłopaki wprost padali ze zmęczenia. Ledwie zdołaliśmy dorwać się przed świtem do Starosielskiego lasu. Wichura trochę się zmniejszyła. Zabrnęliśmy w sam środek lasu. Było tam narąbane i złożone w sągi drzewo. Rozpaliliśmy ogień i trochę wysuszyliśmy ubranie. Potem ognisko trzeba było zgasić, bo baliśmy się, aby nie dostrzeżono z dala dymu. Mieliśmy ze sobą 4 flaszki spirytusu i to nas ratowało. Doczekaliśmy się jakoś wieczora i hajda ku granicy. Ledwie żywi przyszliśmy z powrotem. Lowa i Aligant zachorowali...
– Zapłacił wam Żyd za drogę? – zapytałem Lorda.
– A jakże?... Podwójnie zapłacił: po 30 rubli każdemu. A punkt u Bombiny zakrył się na zawsze.
– Dokąd potem chodziliście?
– Różnie. Ja chodzę teraz w partii Jurlina. Szczur też. Ale chodzimy rzadko kiedy. Na pieprz do wódki zarabiamy, a na wódkę nie wystarcza...
Czekamy jesieni.
– Nikt z chłopaków nie wpadł?
– Z naszych nikt... Teraz mało kto chodzi...
– Co słychać jeszcze?
Chłopaki zaczęli opowiadać mi wiele nowości. Potem powiedzieli, że puścili pogłoskę w miasteczku, jakobym wyjechał do Wilna. Teraz, po wyzdrowieniu, muszę to potwierdzić. O mojej wsypie za granicą wiedzą tylko zupełnie pewni chłopcy. Lord dał mi 30 rubli w złocie.
– Za co to? – zapytałem go.
– Za ostatnią twoją noskę... w dwie strony... Gdy wyzdrowiejesz, pójdziemy do Bergiera. Należy ci się nagroda za uratowanie partii. Towar był drogi. Uratowałeś Żydowi najmniej 3.000 dolarów, a może i o wiele więcej... Mówiłem z nim o tym. Dał mi poza 30 rublami jeszcze 70.
Słuchałem go niezbyt uważnie, a potem zapytałem:
– Jak ty myślisz: dlaczego u Bombiny była zasadzka?
– Ktoś nas lignął! – rzekł Lord. – Inaczej nigdy tak na pewniaka nie czekanoby na nas... Umyślnie nie zapalili ognia. Pochowali się w sieniach, w stodole i za zasłoną... Bombinę i nas ktoś sypnął!...
– Nikt inny, tylko on! – powiedziałem, myśląc o Alfredzie.
– I ja tak myślę! – rzekł Lord. – Tylko skąd on dowiedział się: gdzie mamy melinę?
– Może który z chłopaków wygadał się po pijanemu, a potem, z gęby do gęby, doszło do Alfreda? – powiedział Julek.
– Chyba, że tak – rzekł Lord. – Ale nic... Oberwie on kiedyś za swoje!... Za wszystko razem!...
Nazajutrz czułem się tak dobrze, że ubrałem się i wraz z Julkiem wyszedłem na miasto. Było ciepło. Słońce zalewało potokiem promieni miasteczko. Po drodze wstąpiliśmy do Lorda i razem z nim poszliśmy na Bokrówkę do Bergiera.
– Trzeba trochę wytrząść pudla! – rzekł Julek. – Jest z czego i jest za co. Uratowałeś mu całą partię towaru. Bergier był w mieszkaniu. Zastaliśmy go w stołowym pokoju, który był przeładowany drogimi, nieodpowiednimi dla wnętrza małego, drewnianego budynku, meblami. Wszystko rzeźbione. Duże krzesła obite skórą, wspaniały kredens, olbrzymi stół.
Zobaczyłem typowo żydowską postać. Zacierając dłonie Bergier zaprosił nas do bocznego pokoiku.
– Tam będzie nam wygodniej i nikt nie zobaczy z ulicy.
W pokoju tym stało wzdłuż ścian kilka dużych, pozamykanych na kłódki kufrów. Pośrodku stał długi stół, zajmujący prawie całą wolną przestrzeń. Zza uchylonych drzwi sąsiedniego pokoju, dolatywał soczysty dziewczęcy głos, nacechowany wschodnią melancholią:
O, bajadero, ja kocham cię!