farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (30)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

O, bajadero, ta–rim ta–ra–ram

Lord roześmiał się.

– No, Szloma, ile za tamtą bajaderę dajesz posagu?

– Uj, jaki tam posag! Po co jej posag?... Ona sama złoto!

– No, nie, nie gadaj! Najmniej pól limona zaważy!

Żyd lekko uśmiechnął się, pogłaskał pieszczotliwie brodę i rzekł:

– Co pan Bolesław mi powie? Jest jaki interes?

– Tu swój chłopak wrócił – Lord wskazał mnie ruchem głowy. – Szloma wie... Ten, co w marcu nam partię ocalił, a sam wpadł... Siedział w doprze i w Czeka. Zabrano mu tam wszystkie pieniądze i skazano na zesłanie... Uciekł im z drogi!... Należy mu się premia od Szlomy... za rozfartowanie się...

– To ten... Władek?...

– Tak.

– Ja zaraz – powiedział Szloma i wyszedł z pokoju.

Wkrótce wrócił w towarzystwie młodego, z przesadną elegancją ubranego Żyda. Poznałem Lowę i przywitałem się z nim. Parę minut rozmawialiśmy, a potem Lord rzekł:

– No, Szloma, trząśnij workiem, bo chcemy iść opić powrót kolegi. Za twój towar dobrze po bokach oberwał i przeszło trzy miesiące wszy karmił.

Zapomniał, jak wódka smakuje...

Żyd wyjął z kieszeni długą, paciorkową sakiewkę, zapewne własnoręcznie zrobiony prezent imieninowy od kogo z rodziny. Wyjął z niej i ułożył na stole, pieszczotliwie dotykając palcami złota, 10 dziesięciorublówek. Przysunął je do mnie.

– Proszę. Na szans panu Władziowi...

Wziąłem pieniądze i pożegnaliśmy Szlomę.

– Skąpy tartar! – rzekł Lord idąc ulicą. – Tyś mu tyle tysięcy ocalił, a on ci stówkę odwalił! – Chwilę milczał, a potem dodał: – Dlatego gudłajom i agrandy robimy!... Taki woli wszystko stracić, niźli dobrze za robotę wynagrodzić!

Następnie skierowaliśmy się do Ginty. Gdy wszedłem do naszego salonu, zobaczyłem wesołe twarze chłopaków. Na mój widok zaczęli wykrzykiwać.

– Hura!

– Niech żyje!

– Dawać go tu!

Zobaczyłem za środkowym stołem stałych bywalców knajpy: Bolka Kometę, Felka Marudę, Mamuta i Szczura. Był tu i Kruczek, bardzo młodo wyglądający przemytnik, który na wieczorynce u Saszki grał do spółki ze mną w karty i uderzył butelką w łeb Alfreda za to, że grał cynkowanymi styrkami. Obok Komety siedział Jurlin, słynny przemytnik–maszynista, który od dawna prowadził partię i chodził nawet w lecie. Był to mężczyzna lat 50, wysoki, barczysty, rudy. Jurlin był pijany. Głośno śmiał się i powtarzał stale: "Aby tylko cicho!". W kącie pokoju drzemał harmonista Antoni.

Gdy zbliżyłem się do stołu i przywitałem obecnych, Bolek Kometa uniósł w górę ręce i powiedział:

– Mówię i powiadam wam, chłopaki, że z tego powodu – miał na myśli moją ucieczkę, o której wiedziało już wielu chłopców – trzy dni i trzy noce szklankami... nie, nie szklankami, a wiadrami wódkę trąbić trzeba!

– Mądrze! – rzekł Lord.

– Aby tylko cicho! – dodał Jurlin. Rozpoczęto hulankę. Ja piłem tylko piwo i w małych ilościach. Nie czułem się jeszcze zdrowy. Antoni grał na harmonii... Ja płaciłem dzisiaj za wszystko.

Potem, zmęczony hałasem, udałem się wraz z Julkiem do domu. Położyłem się do łóżka.

Dowiedziałem się, że Józef Trofida odbył swą karę i wrócił do miasteczka. Poprosiłem Julka, aby obudził mnie wieczorem o ósmej. Lecz obudziłem się sam kwadrans przed ósmą. Ubrałem się i wraz z Julkiem poszedłem na Słobódkę. Tam zatrzymałem się.

– Ty, Julku, idź do domu, a ja wrócę sam.

– Uważaj, żebyś znów nie zachorował!

– Jestem zdrów. Zresztą, idę tylko do Trofidów.

Julek wrócił, a ja wszedłem na podwórko domu Trofidów. Tu było wszystko tak jak dawniej. W oknach mieszkania dostrzegłem światło od palącej się w stołowym pokoju lampy. Odemknąłem drzwi do pokoju i wszedłem do środka. Zobaczyłem na stole lampę z niebieskim kloszem, a w jej świetle opartą na dłoniach głowę Janinki. Dziewczynka długo patrzyła mi w twarz przez całą szerokość pokoju, a potem, porzucając na stole czytaną przed chwilą książkę, rzekła:

– Czekałam na was!

– Tak?... Skąd wiedziałaś, że przyjdę?

Uśmiechnęła się.

– Ja wiedziałam. Mnie kotka powiedziała. Ona dziś u młyna ryby łapała, a potem się myła i myła.

Janinka pokazywała mi gestami rąk, jak myła się kotka. 

Wtem posłyszałem kroki w sieni i do pokoju wszedł Józef Trofida.

– A, to ty!... Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że wróciłeś... No, klawo jest!... Wypijemy wódzi, czy herbatki?

– Lepiej herbaty.

– No i morowo. Zaraz urządzimy to płukanko.

Józef wyszedł z kuchni. Dziwiło mnie to, że nie dostrzegłem w mieszkaniu obecności Heli. Myślałem, że poszła do miasteczka.

Gdy zasiedliśmy trochę później do herbaty, zacząłem wypytywać Józefa o to, jak spędził czas do mego powrotu. Natomiast opowiedziałem mu szczegółowo o swoich przygodach. Janinka uważnie słuchała nas i nie wtrącała się ani słówkiem, do rozmowy. W pewnym momencie zapytałem Józefa:

– Jak zdrowie Heli?

Po twarzy Józefa przebiegł skurcz. Oczy szeroko się otwarły. I długo patrzył na mnie, nie odpowiadając na pytanie. Posłyszałem lekkie chlipnięcie i zobaczyłem, że Janinka wstała z miejsca i poszła do sypialni. Nie mogłem zrozumieć: co się stało? Dlaczego pytanie o zdrowie Heli, tak silnie ich wzruszyło? Wreszcie Józef wykrztusił z siebie:

– To ty... Naprawdę nie wiesz?

– Nie wiem... A co się stało?

– Nie ma Heli... – rzekł Józef, pochylając głowę. – Nie ma... Nie ma Heli...

– Umarła?

– Nie... – Józef zakręcił głową, jakby się dusząc, potem dlaczegoś wstał z miejsca i powiedział bardzo cicho:

– Powiesiła się...

– Powiesiła się?

– Tak... Na gruszy...

Byłem przerażony tą wiadomością. Poczułem, że nogi mi słabną. Nagle – nie wiem dlaczego – przypomniał mi się taki obrazek: Hela stoi na drabince w sadzie i zrywa jabłka, a Alfred, wyfrantowany, z laseczką w ręce, stoi i przygląda się jej. Coś mówi do Heli. Dziewczyna rumieni się. Potem Alfred wyciąga rękę i przesuwa dłoń po łydce Heli...

– Dlaczego to zrobiła? – zapytałem kolegi.

Józef długo patrzy mi w oczy. Widzę, że nie rozumie pytania. Powtarzam je.

– Dlaczego?... – mówi Józef cicho. A potem prędko ciska: – Bo była w ciąży!... Dlatego!...

– Aha!

– Tak! Była w ciąży i bała się, że wezmą ją na języki!... Och, jaka głupia!... głupia!... Nikt by jej nie skrzywdził, dopóki ja jestem... a ona!...

Późno wieczorem wracałem do domu. Józef proponował mi zamieszkać nadal u niego, lecz powiedziałem, że pomówię o tym z Pietrkiem i Julkiem. Było mi strasznie przykro. Czułem, że w duszy mej urasta coraz większa nienawiść do Alfreda. Szedłem zamyślony i nie wiem, kiedy skręciłem z obranej poprzednio drogi. Zatrzymałem się w pobliżu jakiegoś domu. "Gdzie ja idę? – pomyślałem. – Aha, tu mieszka Josek Gęsiarz!" Poszedłem ku drzwiom jego mieszkania i zapukałem klamką. Po chwili usłyszałem w sieni głos Joska:

– No, kto tam?

– Ja... Władek...

– A!... Zaraz!...

Odemknął pośpiesznie drzwi i wpuścił mnie do środka. Pokój był pusty. Zobaczyłem na stole jakąś hebrajską książkę; na niej leżały okulary w rogowej oprawie.

– Może wypijesz? – zapytał mnie Josek. – Mam dobry wiśniak. Robota żony... Ma złote ręce!... Aj, jakie ta kobieta ma ręce!... bry–lan–to–we!... Gęsiarz przyniósł karafkę wiśniaku i wypiliśmy po kilka kieliszków. Żydzi nie lubią pić szklankami. Potem zaczęliśmy rozmawiać o różnych rzeczach. O mojej wsypie Gęsiarz wiedział.

– Ktoś nas lignął u Bombiny – powiedziałem do niego. – Inaczej nigdy nie trafiliby sami na melinę!... Była zasadzka... Zrobili ją na "pe"!... Rozumiesz?

– To jego robota! – rzekł Josek z wielkim przekonaniem.

Ani imienia, ani nazwiska Alfreda Josek nie wymienił, lecz wiedziałem dobrze, o kim myśli.

– Jego, mówisz, robota?

– Jego. Żeby ja tak szczęście miał! Żeby ja tak żonę i dzieci oglądał!... Jego!...

Josek zamilkł. Ja również milczałem. Trwało to długo. Potem, niespodzianie dla siebie, powiedziałem:

– Potrzebna mi maszyna.

Josek spojrzał na mnie.

– Maszyna?

– Tak. Chcę kupić dobre kopyto. Takie na 102! Żeby było pewne...

Oczy Joskowi błysnęły.

– Ja ciebie rozumiem...

Zaczął rozprawiać obszernie, ze znawstwem, o wadach i zaletach poszczególnych systemów broni palnej. Przerwałem mu ten wykład.

– Znam się i ja na tej biżuterii – rzekłem. – Chcę mieć dobry nagan. Automat mi niepotrzebny: wojować nie będę. A nagan – to najpewniejszy komin.

– Tak, tak... najpewniejszy... Wiesz co? Ty zaczekaj trochę. Napij się jeszcze wiśniaku... Żona zrobiła... Brylantowe, mówię ja tobie...

– Wiem, wiem: ręce.

– Tak. A ja zaraz...

Nie wiem, dlaczego właśnie wtedy postanowiłem nabyć rewolwer, gdy dowiedziałem się o samobójstwie Heli. Owszem, miałem zawsze niechęć do Alfreda, lecz nie zamierzałem nigdy go zabić.

Byłem daleki od tej myśli i nawet teraz kupowałem rewolwer, przypuszczając, że rozpocznę wkrótce pracę przemytniczą. Jeszcze będąc aresztowanym w Czeka i doprze, postanowiłem, że jeśli urwę się i będę znów chodzić za granicę, to tak jak Alińczuki... z bronią.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.