Wkrótce wrócił w towarzystwie młodego, z przesadną elegancją ubranego Żyda. Poznałem Lowę i przywitałem się z nim. Parę minut rozmawialiśmy, a potem Lord rzekł:
– No, Szloma, trząśnij workiem, bo chcemy iść opić powrót kolegi. Za twój towar dobrze po bokach oberwał i przeszło trzy miesiące wszy karmił.
Zapomniał, jak wódka smakuje...
Żyd wyjął z kieszeni długą, paciorkową sakiewkę, zapewne własnoręcznie zrobiony prezent imieninowy od kogo z rodziny. Wyjął z niej i ułożył na stole, pieszczotliwie dotykając palcami złota, 10 dziesięciorublówek. Przysunął je do mnie.
– Proszę. Na szans panu Władziowi...
Wziąłem pieniądze i pożegnaliśmy Szlomę.
– Skąpy tartar! – rzekł Lord idąc ulicą. – Tyś mu tyle tysięcy ocalił, a on ci stówkę odwalił! – Chwilę milczał, a potem dodał: – Dlatego gudłajom i agrandy robimy!... Taki woli wszystko stracić, niźli dobrze za robotę wynagrodzić!
Następnie skierowaliśmy się do Ginty. Gdy wszedłem do naszego salonu, zobaczyłem wesołe twarze chłopaków. Na mój widok zaczęli wykrzykiwać.
– Hura!
– Niech żyje!
– Dawać go tu!
Zobaczyłem za środkowym stołem stałych bywalców knajpy: Bolka Kometę, Felka Marudę, Mamuta i Szczura. Był tu i Kruczek, bardzo młodo wyglądający przemytnik, który na wieczorynce u Saszki grał do spółki ze mną w karty i uderzył butelką w łeb Alfreda za to, że grał cynkowanymi styrkami. Obok Komety siedział Jurlin, słynny przemytnik–maszynista, który od dawna prowadził partię i chodził nawet w lecie. Był to mężczyzna lat 50, wysoki, barczysty, rudy. Jurlin był pijany. Głośno śmiał się i powtarzał stale: "Aby tylko cicho!". W kącie pokoju drzemał harmonista Antoni.
Gdy zbliżyłem się do stołu i przywitałem obecnych, Bolek Kometa uniósł w górę ręce i powiedział:
– Mówię i powiadam wam, chłopaki, że z tego powodu – miał na myśli moją ucieczkę, o której wiedziało już wielu chłopców – trzy dni i trzy noce szklankami... nie, nie szklankami, a wiadrami wódkę trąbić trzeba!
– Mądrze! – rzekł Lord.
– Aby tylko cicho! – dodał Jurlin. Rozpoczęto hulankę. Ja piłem tylko piwo i w małych ilościach. Nie czułem się jeszcze zdrowy. Antoni grał na harmonii... Ja płaciłem dzisiaj za wszystko.
Potem, zmęczony hałasem, udałem się wraz z Julkiem do domu. Położyłem się do łóżka.
Dowiedziałem się, że Józef Trofida odbył swą karę i wrócił do miasteczka. Poprosiłem Julka, aby obudził mnie wieczorem o ósmej. Lecz obudziłem się sam kwadrans przed ósmą. Ubrałem się i wraz z Julkiem poszedłem na Słobódkę. Tam zatrzymałem się.
– Ty, Julku, idź do domu, a ja wrócę sam.
– Uważaj, żebyś znów nie zachorował!
– Jestem zdrów. Zresztą, idę tylko do Trofidów.
Julek wrócił, a ja wszedłem na podwórko domu Trofidów. Tu było wszystko tak jak dawniej. W oknach mieszkania dostrzegłem światło od palącej się w stołowym pokoju lampy. Odemknąłem drzwi do pokoju i wszedłem do środka. Zobaczyłem na stole lampę z niebieskim kloszem, a w jej świetle opartą na dłoniach głowę Janinki. Dziewczynka długo patrzyła mi w twarz przez całą szerokość pokoju, a potem, porzucając na stole czytaną przed chwilą książkę, rzekła:
– Czekałam na was!
– Tak?... Skąd wiedziałaś, że przyjdę?
Uśmiechnęła się.
– Ja wiedziałam. Mnie kotka powiedziała. Ona dziś u młyna ryby łapała, a potem się myła i myła.
Janinka pokazywała mi gestami rąk, jak myła się kotka.
Wtem posłyszałem kroki w sieni i do pokoju wszedł Józef Trofida.
– A, to ty!... Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że wróciłeś... No, klawo jest!... Wypijemy wódzi, czy herbatki?
– Lepiej herbaty.
– No i morowo. Zaraz urządzimy to płukanko.
Józef wyszedł z kuchni. Dziwiło mnie to, że nie dostrzegłem w mieszkaniu obecności Heli. Myślałem, że poszła do miasteczka.
Gdy zasiedliśmy trochę później do herbaty, zacząłem wypytywać Józefa o to, jak spędził czas do mego powrotu. Natomiast opowiedziałem mu szczegółowo o swoich przygodach. Janinka uważnie słuchała nas i nie wtrącała się ani słówkiem, do rozmowy. W pewnym momencie zapytałem Józefa:
– Jak zdrowie Heli?
Po twarzy Józefa przebiegł skurcz. Oczy szeroko się otwarły. I długo patrzył na mnie, nie odpowiadając na pytanie. Posłyszałem lekkie chlipnięcie i zobaczyłem, że Janinka wstała z miejsca i poszła do sypialni. Nie mogłem zrozumieć: co się stało? Dlaczego pytanie o zdrowie Heli, tak silnie ich wzruszyło? Wreszcie Józef wykrztusił z siebie:
– To ty... Naprawdę nie wiesz?
– Nie wiem... A co się stało?
– Nie ma Heli... – rzekł Józef, pochylając głowę. – Nie ma... Nie ma Heli...
– Umarła?
– Nie... – Józef zakręcił głową, jakby się dusząc, potem dlaczegoś wstał z miejsca i powiedział bardzo cicho:
– Powiesiła się...
– Powiesiła się?
– Tak... Na gruszy...
Byłem przerażony tą wiadomością. Poczułem, że nogi mi słabną. Nagle – nie wiem dlaczego – przypomniał mi się taki obrazek: Hela stoi na drabince w sadzie i zrywa jabłka, a Alfred, wyfrantowany, z laseczką w ręce, stoi i przygląda się jej. Coś mówi do Heli. Dziewczyna rumieni się. Potem Alfred wyciąga rękę i przesuwa dłoń po łydce Heli...
– Dlaczego to zrobiła? – zapytałem kolegi.
Józef długo patrzy mi w oczy. Widzę, że nie rozumie pytania. Powtarzam je.
– Dlaczego?... – mówi Józef cicho. A potem prędko ciska: – Bo była w ciąży!... Dlatego!...
– Aha!
– Tak! Była w ciąży i bała się, że wezmą ją na języki!... Och, jaka głupia!... głupia!... Nikt by jej nie skrzywdził, dopóki ja jestem... a ona!...
Późno wieczorem wracałem do domu. Józef proponował mi zamieszkać nadal u niego, lecz powiedziałem, że pomówię o tym z Pietrkiem i Julkiem. Było mi strasznie przykro. Czułem, że w duszy mej urasta coraz większa nienawiść do Alfreda. Szedłem zamyślony i nie wiem, kiedy skręciłem z obranej poprzednio drogi. Zatrzymałem się w pobliżu jakiegoś domu. "Gdzie ja idę? – pomyślałem. – Aha, tu mieszka Josek Gęsiarz!" Poszedłem ku drzwiom jego mieszkania i zapukałem klamką. Po chwili usłyszałem w sieni głos Joska:
– No, kto tam?
– Ja... Władek...
– A!... Zaraz!...
Odemknął pośpiesznie drzwi i wpuścił mnie do środka. Pokój był pusty. Zobaczyłem na stole jakąś hebrajską książkę; na niej leżały okulary w rogowej oprawie.
– Może wypijesz? – zapytał mnie Josek. – Mam dobry wiśniak. Robota żony... Ma złote ręce!... Aj, jakie ta kobieta ma ręce!... bry–lan–to–we!... Gęsiarz przyniósł karafkę wiśniaku i wypiliśmy po kilka kieliszków. Żydzi nie lubią pić szklankami. Potem zaczęliśmy rozmawiać o różnych rzeczach. O mojej wsypie Gęsiarz wiedział.
– Ktoś nas lignął u Bombiny – powiedziałem do niego. – Inaczej nigdy nie trafiliby sami na melinę!... Była zasadzka... Zrobili ją na "pe"!... Rozumiesz?
– To jego robota! – rzekł Josek z wielkim przekonaniem.
Ani imienia, ani nazwiska Alfreda Josek nie wymienił, lecz wiedziałem dobrze, o kim myśli.
– Jego, mówisz, robota?
– Jego. Żeby ja tak szczęście miał! Żeby ja tak żonę i dzieci oglądał!... Jego!...
Josek zamilkł. Ja również milczałem. Trwało to długo. Potem, niespodzianie dla siebie, powiedziałem:
– Potrzebna mi maszyna.
Josek spojrzał na mnie.
– Maszyna?
– Tak. Chcę kupić dobre kopyto. Takie na 102! Żeby było pewne...
Oczy Joskowi błysnęły.
– Ja ciebie rozumiem...
Zaczął rozprawiać obszernie, ze znawstwem, o wadach i zaletach poszczególnych systemów broni palnej. Przerwałem mu ten wykład.
– Znam się i ja na tej biżuterii – rzekłem. – Chcę mieć dobry nagan. Automat mi niepotrzebny: wojować nie będę. A nagan – to najpewniejszy komin.
– Tak, tak... najpewniejszy... Wiesz co? Ty zaczekaj trochę. Napij się jeszcze wiśniaku... Żona zrobiła... Brylantowe, mówię ja tobie...
– Wiem, wiem: ręce.
– Tak. A ja zaraz...
Nie wiem, dlaczego właśnie wtedy postanowiłem nabyć rewolwer, gdy dowiedziałem się o samobójstwie Heli. Owszem, miałem zawsze niechęć do Alfreda, lecz nie zamierzałem nigdy go zabić.
Byłem daleki od tej myśli i nawet teraz kupowałem rewolwer, przypuszczając, że rozpocznę wkrótce pracę przemytniczą. Jeszcze będąc aresztowanym w Czeka i doprze, postanowiłem, że jeśli urwę się i będę znów chodzić za granicę, to tak jak Alińczuki... z bronią.