Lektura Gońca (591)
– Kto, do cholery, w środku najciemniejszej bezksiężycowej nocy przedzierałby się przez to bezludzie i zadupie po to, żeby podpalić starą, nic niewartą i nieubezpieczoną ruderę?
– Przecież, Kar, ja nie mam wrogów ani nikomu nie zalegam z pieniędzmi. Dlaczego, Kar, oni by podpalili dom kogoś takiego jak ja?
– Jesteś pewien, że żar nie wysypał ci się z pieca na deski? Albo może zasnąłeś z papierosem?
– Kar! Kurwa mać! Ktoś podpalił mój dom. Rozumiesz? Po co miałbym kłamać? Nie mam żadnych ubezpieczeń… ani nic.
Drogę żwirową rozjaśniły błyskające światła straży pożarnej i ambulansu. Upewniwszy się, że nie ma rannych, pogotowie zawróciło, a strażacy spisali krótki protokół. Z całej posiadłości pozostała tylko łódź Joego i toyota Karola w szopie oddalonej w bezpiecznej odległości od szalejących płomieni.
Strażacy jeszcze raz upewnili się, że stary pozostanie pod opieką sąsiada, i zniknęli w ciemności.
Pewnego razu obudziłem się w nocy, otworzyłem oczy i spostrzegłem, że Bzik siedzi w kąciku celi. Jakoś dziwnie przypatrywał się leżącym na pryczy kolegom. Udałem, że śpię. Twarz miał w cieniu. Przez zmrużone powieki śledziłem go. Bzik długo i uważnie obserwował nas. Spostrzegłem, że ma na kolanach zdjętą z siebie bluzę. W pewnym momencie wariat pochylił głowę i, nie przestając obserwować celi, zębami rozdzierał kołnierz bluzy. To jeszcze bardziej mnie zainteresowało. Chłopiec wyjął z kołnierza kawałek cienkiego płótna. Obrzucając, od czasu do czasu, celę spojrzeniem rozwinął je. Spostrzegłem, że są na nim jakieś napisy. Przez pewien czas Bzik odczytywał zapisany ustęp płótna, a potem zaczął szarpać je zębami. Za kilka minut trzymał w ręce tylko trochę nici. Zlazł z pryczy i wrzucił je do kubła.
Zrozumiałem, że było tam coś bardzo ważnego i że Bzik tylko udaje wariata, a naprawdę jest mądrzejszy od tych, którzy uważają go za obłąkanego.
Tej nocy nie spałem aż do rana. Głód skręcał mi kiszki. "A co będzie dalej? Jak długo to potrwa?" – myślałem nieustannie.
We śnie nawiedzały mnie zwykle głodowe wizje. Nie śniły mi się po nocach wyśmienite potrawy, lecz duże pajdy razowca, olbrzymie kawały słoniny i mięsa, miski gorącej strawy, garnki pełne buchających parą gotowanych kartofli. Budziłem się zmęczony, ociężały i jeszcze bardziej dręczył mnie głód, jeszcze dotkliwiej odczuwałem swą niedolę.
Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 8)
Napisane przez Janusz BeynarMama od roku nie pracuje i wyżywa się w gotowaniu pysznych obiadów. Moi rodzice emigranci nigdy nie przestawili się na kuchnie obce i kulinarne wpływy międzynarodowe. Nigdy nie jedli sushi, kebabów czy chińskiego jedzenia. Jeśli chodzi o emigrację kulinarną, to najdalej udało im się dotrzeć do niemieckiego sznycla albo do włoskiego spaghetti, a i to niezbyt często. Po takich przygodach z radością wracają do domowego bigosu, schabowego i zupy ogórkowej. Zajeżdżając przed niewielki dom, w którym spędziłem moje nastoletnie życie, próbuję po zapachu rozpoznać dzisiejsze danie obiadowe. Mam nadzieję, że moja niezapowiedziana wizyta nie sprawi im kłopotu. Ryba… smażona ryba w cieście piwnym. Na sto procent, bez pomyłki.
– Jesteś wcześniej? – krzyknęła z kuchni mama przekonana, że to ojciec wraca z pracy. – Nie ma korka czy co?
– Jest, i to jaki! – odkrzyknąłem od drzwi.
– Darek? – Mama wybiegła na korytarz.
– Derek, mamo… Derek – zawsze przekomarzamy się o moje zmienione imię.
– Derek berek – ze śmiechem uściskaliśmy się serdecznie.
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (24)
Napisane przez Sergiusz Piasecki"Chłopaki dali drapaka!... Tyle czasu nie będą oczekiwać... Zrozumieli, że stało się jakieś nieszczęście i nie przyjdą tu! Wrócą za granicę... Ależ namęczą się biedacy!... To los!"
– Wyjdź zza stołu! – zwrócił się do mnie wojskowy.
Stanąłem przy ścianie.
– Rozbieraj się!
Zacząłem zdejmować z siebie ubranie. Pozostałem tylko w bieliźnie.
– Zdejmuj wszystko! – krzyknął Makarow.
– Tam kobieta... – powiedziałem.
– A co to ciebie obchodzi!... Nie bój się, ona na takich rzeczach zna się dobrze! – Makarow zachichotał.
Rozebrałem się zupełnie. Zrewidowano mnie dokładnie. Zajrzano w usta, pod pachy, pod stopy; zbadano nawet włosy. Potem zrewidowano moją bieliznę i rzucono mi ją.
Na dworze już od dawna było jasno. Kwietniowe słońce wzeszło godzinę temu, ale w wysokich górach promienie potrzebują więcej czasu, żeby dotrzeć na dno dolin pomiędzy szczytami i przez to krótkie zimowe dni są tu jeszcze krótsze. Mimo przejmującego zimna czuć już było w powietrzu wiosnę. Na południowych zboczach coraz więcej czarnych skał wyłaniało się spod śniegu i lodu. W wyższych partiach Gór Skalistych, w Whistler czy w Banff, wyciągi narciarskie czynne są do końca maja, ale tu w dolinach strumienie już powoli zaczynają ożywać i słychać szemranie przebudzonych wodospadów.
Siódma zima w samotności na tym odludziu dobiegała końca. Po jajecznicy z bekonem i pachnącej kawie Karol ubrał się, spakował do plecaka termos z gorącym sokiem jabłkowym i kanapkę. Do troków zewnętrznych przypiął aluminiowe rakiety śnieżne. Codziennie, bez względu na pogodę, razem z Alim i Babą spędzali przedpołudnie na wyprawach w niedaleką okolicę. Po zeszłotygodniowym ociepleniu, kiedy temperatura w południe dochodziła do dziesięciu stopni, lód na jeziorze pociemniał i pojawiły się oczka z lodową kaszą. Do końca przyszłego listopada nie będzie już można wyjechać skuterem śnieżnym na jezioro. Nie chcąc ryzykować kąpieli w zimnej wodzie, Karol wrzucił plecak i kijki narciarskie do canoe. Wyspę od stałego lądu oddzielała wąska cieśnina, nie szersza niż na sto pięćdziesiąt metrów, ale za to bardzo głęboka. Psy, używając swojego haskiego instynktu, przemknęły po skrzypiącym lodzie, omijając kałuże, i czekały cierpliwie na Karola, który ni to płynął, ni to przepychał canoe po lodzie i po lodowej kaszy przy pomocy aluminiowego wiosła. Pierwszy kilometr, w którąkolwiek stronę od jeziora by nie wyruszyć, prowadził stromo pod górę i wyciskał zdrowe poty. Później podczas pierwszego odpoczynku należało zdecydować, czy ma się ochotę na łagodny spacer wzdłuż strumienia przecinającego szeroką dolinę, czy też jest się gotowym na wspinaczkę na następne piętro gór. W czasie ocieplenia i deszczu w zeszłym tygodniu poziom wody w strumieniu podniósł się znacznie, po czym nocą temperatura spadła gwałtownie do minus dwudziestu stopni, skuwając lodem powierzchnię. Przez następne dni poziom wody opadł ponownie, zostawiając coś w rodzaju lodowego dachu, miejscami nawet łączącego przeciwne brzegi.
W połowie lutego poszedłem, po raz pierwszy w tym miesiącu, w drogę. Nie przypuszczałem, że ta droga skończy się dla mnie tragicznie i że na długo osiądę za kratami.
Poszedłem, jak zwykle, z partią Lorda. Było nas dziewięciu: ja, Lord, Lowa, Szczur, Bolek Kometa, Wańka Bolszewik, Mamut, Felek Maruda i Aligant. Inni chłopcy, z różnych przyczyn, w drogę nie poszli. Towar mieliśmy drogi: giemzę, lakier i chrom. Wszystko w najlepszym gatunku. Noski były ciężkie, po 40 funtów, lecz nieduże i dobrze opakowane.
Wyruszyliśmy w drogę zaraz po zapadnięciu zmierzchu. Była lekka zawieja. To sprzyjało naszej drodze. Lecz po przebyciu przez nas drugiej linii, zerwała się silna wichura. Wzmagała się coraz bardziej i nagle tak przybrała na sile, że zmieniła okolicę w jedno olbrzymie morze śniegu.
Partia się zatrzymała. Chłopaki zbili się do kupy. Starając się przekrzyczeć wycie wiatru, Lowka zaproponował nam powrót do miasteczka. Lord nie zgadzał się na to. Powiedział, że zrobiliśmy trzecią część drogi i że wracać jest niebezpieczniej, niźli iść dalej, bo teraz trudno dostrzec, gdzie jest granica i można wpaść... Nie było to prawdą, bo w taką pogodę masałki zwykle siedzą po ziemiankach i palą ogniska. Wiedzą, że w taką noc ująć przemytników jest niepodobieństwem, a można trafić na stado wilków. Tylko, od czasu do czasu, przemierzają granicę wzmocnione patrole.
– Tak.
– To mówisz, że siedzi w domu. Jeśli dobrze pamiętam przepisy, to nie wolno mu wykonywać obowiązków wewnątrz wydziału, w którym popełnił domniemane przewinienie, aż do momentu wyjaśnienia okoliczności. Czyli tymczasowo mógłby być przeniesiony do innego działu i skierowany do tak zwanych czynności pomocniczych bez zmiany stażu i świadczeń – z cieniem nadziei w głosie zauważył Tom Norman.
– Jak zwykle przełożony ma rację – Larry Knott machnął ręką, udając rezygnację.
***
Rzeczywiście były to piękne dwa dni. Po zeszłotygodniowym deszczu stoki były trochę oblodzone, ale w nocy spadło pięć centymetrów śniegu, co zmieniło krajobraz. Jeździłem na nartach jak szalony, siedem godzin dziennie z krótką przerwą na lunch. Potem prysznic, sauna, hot tub, basen, sauna i znowu prysznic. Kolacja we dwoje z butelką wina, czasem z dwoma butelkami wina, a wieczorem terapia mojej depresji kończyła się na ponownych odkryciach (oksymoron?) zapomnianych od kilku tygodni szczegółów pięknego ciała mojej ukochanej żony. Kochaliśmy się jak w podróży poślubnej, kończąc okres popełnionych przeze mnie rażących zaniedbań praw i obowiązków małżeńskich. Wioska Mont Tremblant spełniła wyśmienicie rolę sanatorium dla zawieszonych policjantów cierpiących na depresję. Zaprojektowana na wzór alpejskich wiosek szwajcarskich lub francuskich z wąskimi uliczkami rozświetlonymi witrynami małych sklepików i knajpek, ma swoją atmosferę. Hotele i mieszkania dla narciarzy przylegają do stoków z wyciągami, a pod całą wioską jest olbrzymi podziemny parking, czego na pewno nie ma w Alpach.
Zauważyłem, że Fela tak dobrała chłopców i dziewczęta, aby nie było grandy i aby można było "przyzwoicie" się bawić.
Prócz mnie i Lorda ze znajomych chłopaków byli: Pietrek Filozof, Julek Wariat, Aligant. Poza tym zobaczyłem braci Fabiańskich, Karola i Zygmunta. Byli to dalecy krewni Weblinów; przyjechali niedawno z Wilna i trzymali się, w stosunku do nas, z pewną rezerwą i wyniosłością. Z dziewcząt były: Fela, Belka, Andzia Sołdat, Mania Dziuńdzia. Prócz nich była Lutka Żubik, zastępująca w partii Belki Mańkę Pudel, która wpadła w Sowietach i teraz siedziała w więzieniu w Mińsku. Była to mięsista dziwa, trzęsąca przy każdy kroku obfitym ciałem, co wzbudzało u chłopaków erotyczne zachcianki. Była jeszcze kuzynka Feli, młoda, zaledwie szesnastoletnia dziewczyna, ładna, szczupła blondynka. Twarz jej zdobiły piękne oczy. Nazywała się Zosia.
Kiedy przyszliśmy, młodzież już się bawiła. Na komodzie stał duży gramofon i, lśniący niklem olbrzymiej tuby, grał walca. Pośrodku izby tańczyły dwie pary. Aligant tańczył z Zosią, a Karol Fabiński z Felą.
Czego, kurwa, ich tam dzisiaj uczą? Czterech policjantów w mundurach, z bronią… boi się faceta ze zszywaczem biurowym w dłoni?
– Musimy ich bronić. Musimy być po stronie… wstydu. A weź tych… dzielnych w Albercie. Sytuacja odwrotna, ale nie mniej wstydliwa. Czterech uzbrojonych, młodych, silnych, sprawnych, świeżo wyszkolonych, ma za zadanie aresztować lokalnego schizopieniacza. Zabił ich wszystkich – Tom nadal kiwał bezradnie głową – wystrzelał jak kaczki… i to drewniane kaczki, jak na strzelnicy.
– Zostali bohaterami. Dobrze, że w przemówieniu pogrzebowym nie nazwano ich wzorem do naśladowania. Wszechobecna presja polityczna paraliżuje nas wszystkich czy co to, do cholery, jest, Tom? Może UFO miesza nam w głowach? Co?
Niewysoka, zgrabna kelnerka w tradycyjnym tajskim stroju przyniosła tacę z pachnącymi i kolorowo przyozdobionymi daniami. Podziękowali i poprosili o następną kolejkę.
– Coraz trudniej jest znaleźć ludzi do pracy. Wszyscy chcą zarabiać kasę i mieć dużo wolnego czasu na rozrywkę. Pracują tak jak w sklepie z butami, od godziny do godziny, zgodnie z kontraktem wywalczonym przez związki zawodowe. Larry, my już niedługo pożegnamy się z tym bałaganem, ale przecież ta instytucja musi dalej istnieć. Szesnaście tysięcy funkcjonariuszy, a jak masz na myśli jakieś specjalne zadanie, to ręce opadają. – W tym momencie dyrektor Tom Norman zaczął szybko zbliżać się do nieujawnionego jeszcze celu swojej wizyty. – Potrzebny jest mi młody, zaufany człowiek ze zdolnościami aktorskimi, gotowy do długotrwałego wejścia w sytuację. Żeby sprawę ułatwić, to musi jeszcze mówić po polsku… i to najlepiej bez akcentu.
– Czy to coś nowego, co przywiozłeś w prezencie od FBI?
Za dwa dni Kometa wrócił. Skórki sprzedał za 2024 dolary. Po dolarze i 10 centów za skórkę. Odliczyliśmy za drogę Komecie 24 dolary, a resztę, 2000 dolarów, rozdzieliliśmy między siebie. Po 400 dolarów na dolę.
Tylko nasza piątka wiedziała o agrandzie. Inne chłopaki myślały, że nam naprawdę dano popędź. Niektórzy mówili nawet, że to robota podpolnika Makarowa. A Wańka Bolszewik zaklinał się, że widział przy błysku latarki jego rudą brodę i bliznę na lewym policzku. Wszyscy wrócili szczęśliwie do miasteczka. Tylko towaru kupcowi nie zwrócono: "pogubili, porzucali", zresztą – nie tłumaczyli się z tego wcale.
13
Znów spadł śnieg i już się utrzymał. Zima nadeszła surowa, mroźna i śnieżna. Twardo stanęła na granicy i grubą warstwą chłodnego puchu okryła ziemię do długiego snu.
Stanęła biała ścieżka. Złoty sezon się skończył. Chłopaki się bawili, pili, robili burdy, uganiali się za dziewczynami. Wyglądało to tak, jakby każdy starał się co prędzej przehulać zarobione pieniądze.