Larry wstał od komputera i podszedł do okna. Miasto obudziło się już na dobre i wszyscy ruszyli w drogę do pracy. Kawa prawie wystygła przez te rozważania. Wniosek jednak nasuwa się prosty. Owo "nawrócenie" sławnego działacza proaborcyjnego, jak to nazwały media pod koniec 2001 roku, na pewno jest popsutym instrumentem w orkiestrze demokratów. Republikanie zaraz wrócą do tej historii i na pewno komuś zależy na tym, żeby to zdarzenie zdyskredytować albo lepiej… użyć na własną korzyść i uczynić Henry'ego Rosswooda męczennikiem i ofiarą konspiracji ruchów antyaborcyjnych. Wtedy, dwa miesiące po zburzeniu World Trade Center, wszyscy na ustach mieli terroryzm, a nie jakieś tam samobójstwo starego doktora, który zwariował przed śmiercią.
Pytanie, na które jest już chyba za późno, czy Derek Veskot w sytuacji, w jakiej teraz się znajduje, jest naprawdę trafnym wyborem do tego zadania.
Larry doskonale wiedział, że nikt inny z oficerów, których zna, nie potrafiłby całymi tygodniami grać powierzonej mu roli. Tu jednak potrzeba zdolności psychoanalitycznych, a nie tylko odwagi i zdolności aktorskich. Prawie wszystkim akcjom z udziałem Veskota, czy to w wydziale narkotykowym, czy teraz w wydziale przestępstw przeciwko dzieciom, zawsze towarzyszył duży stopień niebezpieczeństwa. To było jak chodzenie na linie pomiędzy wieżowcami – jeden błąd i… egzekucja. Tym razem ryzyko wygląda na minimalne, co nie znaczy, że sprawa jest łatwa.
Na ostatnim spotkaniu Larry odniósł wrażenie, że depresja związana ze śmiercią Edgara Roskova zaczęła ustępować i Derek czeka niecierpliwie na powrót do pracy. Teraz ma szansę. Jak się dobrze spisze, to sam naczelny poklepie go po plecach, a to bardzo dobrze wpływa na ego i… karierę.
Larry dokończył zimną już kawę, podszedł do kalendarza i pod jutrzejszą datą – ósmym kwietnia – napisał "Telefon – D.V.".
***
Dni mijały na studiowaniu historii życia faceta o nazwisku Levicki, Karol Levicki. Ponad sto stron detali i nieistotnych szczegółów zebranych w całość.
Nie wiedziałem nawet, o co człowieka podejrzewali. Moje zadanie miało polegać na rozmowie i na skłonieniu pana Levickiego do otwarcia przede mną swoich najskrytszych tajemnic.
Na razie nawet nie było jasne, jako kto miałem wkroczyć w jego samotne życie na wyspie. Na bezludnej wyspie należałoby nawiązać coś w rodzaju stosunków Robinson – Piętaszek. To byłaby dopiero sztuka. Najlepsze w tym wszystkim było to, że nie wiadomo, ile czasu będę potrzebował na to otwieranie czyjegoś sumienia. Jeśli jest to przypadek osobowości zatwardziałej, to moje małżeństwo może nie przetrzymać tej delegacji. Trzeba by było być bardzo kreatywnym aktorem, żeby szybko i sprawnie zakończyć misję. Najlepiej byłoby przebrać się za objazdowego księdza i zaoferować szybką i darmową spowiedź z dostawą do domu. Scena pierwsza: "Dzień dobry, panie Levicki. Tak się złożyło, dowiedziałem się przypadkowo, że ma pan coś brzydkiego na sumieniu. Właśnie, również przypadkowo, przejeżdżałem przez ten koniec świata, na którym pan mieszka, i pomyślałem sobie, że może ma pan ochotę się wyspowiadać. Przysięgam, że nie jestem tajnym agentem FBI, a jedynie przypadkowo przejeżdżającym dobroczynnym księdzem". "Spierdalaj pan." Trzaskają drzwi. Koniec sceny pierwszej. Nie, niestety nie mogłem zagrać spowiednika, ponieważ Karol Levicki jest podobno rozmydlonym pokoleniowo polskim Żydem z pochodzenia. Może nie zadziałać.
Propozycja druga, scena druga: "Dzień dobry. Jestem objazdowym psychoterapeutą specjalizującym się w ciężkich przypadkach ludzi, którzy coś przeskrobali, nikomu nie chcą się przyznać, zaszyli się w dziczy kanadyjskiej i nawet FBI nie może im się dobrać do dupy. Czy nie zechciałby pan skorzystać z moich usług, mam przy sobie ostatni kupon – pięćdziesiąt procent zniżki". "Spierdalaj, bo będę strzelał!" Słychać strzały. Koniec sceny drugiej.
Zdaje się, że wraca mi dawno utracone poczucie humoru. To dobry znak. Tak naprawdę to nie mam zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać. Mam rozpocząć moje zadanie na początku czerwca, a dzisiaj jest dopiero ósmy kwietnia. Pomyślałem, że pozostaje sporo czasu i może jeszcze coś przyjdzie mi do głowy.
Pomyślałem to w tak zwanym złym momencie. Zadzwonił telefon. Wstałem z kanapy i wyruszyłem na poszukiwanie brzęczącej słuchawki. – Derek! Dzień dobry. Tu Larry Knot. Co słychać? – rozpoczął niewinnie szef.
– Niewiele słychać. Czytam te akta i nic kreatywnego nie przychodzi mi do głowy. Czy mogę chociaż się dowiedzieć, czego szukamy?
– Niestety. Możesz oczywiście się dowiedzieć wszystkiego, ale od Levickiego, nie ode mnie.
– Czego tak naprawdę Amerykanie oczekują? Kopii dysku jego komputera? Przeszukania domu? Fotografii posiadłości? Czy może założenia podsłuchu?
– Nic z tych rzeczy. Podobno ten facet był pod ścisłą obserwacją przez wiele lat i nic to nie dało. Jeżeli jest tam to, co FBI interesuje, to jedynie on sam może to ujawnić.
– I tę tajemnicę życia ma ujawnić tak po prostu… właśnie mnie? Szefie, czy nie ma gdzieś w okolicy jakiegoś gangstera czy pedofila, którego trzeba przymknąć? Wiesz, że ja mogę wykonywać zadania trudne i ryzykowne, znasz mnie. Nie jestem jednak magikiem-psychoanalitykiem-czarodziejem.
– Dasz sobie radę. Jeżeli ty nie dasz rady, to kto to zrobi? Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że najprawdopodobniej nastąpi przesunięcie terminu wyjazdu do Kolumbii Brytyjskiej. – Przesunięcie?
– Przyspieszenie. Początek maja. Levicki chyba będzie potrzebował pracownika na sezon letni. Po prostu bądź gotowy. Dam ci znać, kiedy możesz do niego dzwonić. Rozmawiałeś już z żoną?
– Myślałem, że mam więcej czasu. Powiem jej po Wielkanocy, nie chcę psuć świąt.
– Przygotuj się. Dyrektor naczelny osobiście oczekuje w tej sprawie pomyślnego zakończenia – podkręcił ciśnienie Larry, oczekując chyba na moje głośne "TAK JEST!".
– Nie wiem nawet, co znaczy w tym przypadku "pomyślne zakończenie", ale również go oczekuję – nie była to najlepsza odpowiedź i mój szanowny szef zamilkł na chwilę wyraźnie niezadowolony.
– No to powodzenia i wesołych świąt. Wiem, że dasz sobie radę.
– Wesołych świąt!
Zadzwonił szef. Zepsuł mi święta. Na koniec życzył… wesołych świąt.
***
– Piękny dzisiaj dzień, przed nami Wielkanoc i pyszne jedzonko, a mój mąż kieruje samochodem z zamyśloną miną, bez cienia uśmiechu wpatrzony tępo w asfalt – rozpoczęła wesoło podróż kochana Ania, która zawsze dba o dobrą atmosferę.
– Piękny dzień, rzeczywiście. Moja kochana żona ma dobry humor, a ja noszę w duszy nie najlepsze wiadomości, których nie chcę jeszcze ujawnić, żeby nie popsuć świąt – decyduję się wykorzystać dobry nastrój na ułatwienie sobie zadania.
– Bardzo złe? Czy tylko mój kochany mąż jak zwykle czegoś nie wyolbrzymia w swojej chorej głowie?
– Dzwonił dzisiaj Larry. Pamiętasz to przeniesienie do innego wydziału? Nagle zaczęło im się spieszyć.
– To chyba dobra wiadomość. Mój kochany mąż czasem już dostaje pomieszania zmysłów od siedzenia w domu.
– Twój kochany mąż musi wyjechać na jakiś czas do pracy w Kolumbii Brytyjskiej i dlatego się nie uśmiecha. Kocha swoją młodą i piękną żonę i będzie bardzo za nią tęsknił.
Dyskretnie popatrzyłem na Anię, nie odwracając głowy. Uśmiechnęła się.
– A jak długi jest ten "jakiś czas"? – Anna utrzymywała uśmiech na twarzy.
– Co się uśmiechasz? Masz kochanka! Tak myślałem, że się nie zmartwisz – próbuję odwlec odpowiedź.
– Mam trzech, dlatego chcę wiedzieć, na jak długo wyjeżdżasz.
– Trudno to dokładnie określić. To naprawdę dziwne zadanie i może trwać dwa tygodnie albo dwa miesiące.
– Będę tęsknić. Czy będziesz w niebezpieczeństwie…? To znaczy, czy znowu będziesz grał gangstera albo handlarza narkotyków?
– Nie, Aniu. Nie mogę jak zwykle opowiedzieć ci szczegółów, ale wierz mi – tym razem to nie ma nic wspólnego z przemocą, niebezpieczeństwem i zabliźnionymi mordami.
Nie biorę nawet broni. Zostałem wybrany dzięki temu, że umiem mówić po polsku, a moje zadanie będzie polegać na rozglądaniu się, słuchaniu i robieniu notatek. Przeszło mi przez głowę, że może nawet moglibyśmy pojechać tam razem, ale niestety się nie da.
– Twoja kochana żona też ma odpowiedzialną pracę, nie tylko ty, a poza tym nie jest tak biegła w polskim. Kiedy wyjazd?
– Podobno na początku maja.
– No to mamy niecały miesiąc… – Mamy niecały miesiąc? A na co, przepraszam?
– Na to, żeby się kochać… głupcze! – krzyknęła mi prosto do ucha Ania.
***
Jeszcze było ciemno, kiedy Karol wstał i nastawił kawę. Otworzył drzwi, żeby wpuścić Alego i Babę do domu, i spojrzał w stronę kabiny, w której zamieszkał Joe. Światło zgasło, trzasnęły drzwi i od razu pojawiła się zgarbiona postać z workiem w ręce.
– Jakoś nie mogę spać.
– Chodź na kawę.
Nie rozmawiali wiele podczas śniadania. Joe był głęboko zamyślony i chyba przestraszony zmianą adresu na stare lata. Los tak chciał, że nie potrzebował ciężarówki na przeprowadzkę, a żeglarski worek, który dostał od Karola, był prawie pusty. Miał w nim uratowany z pożaru koc, który dawno temu dostał od ojca, zdjęcie syna i kilka metalowych drobiazgów wygrzebanych z ostygłego pogorzeliska.
Psy biegały wzdłuż brzegu, machając radośnie ogonami z nadzieją na codzienną wycieczkę.
– Ali! Zostań! Baba! Czekaj tu na mnie! – krzyknął Karol i wskoczył do łodzi.
Indianin cicho usiadł na dziobie i delikatnie ułożył worek na siedzeniu obok. Silnik łodzi motorowej zagłuszył echo niezadowolonego szczekania.
Kiedy podpływali do pływającego pomostu po drugiej stronie jeziora, Joe nareszcie się odezwał.
– Przeholuj sobie ten pomost na wyspę. Przyda ci się. Jest zupełnie nowy.
– Dziękuję ci, Joe. Może chciałbyś go jednak zabrać ze sobą do rezerwatu, no wiesz, na pamiątkę – Karol powiedział to ostatnie zdanie z kamienną miną, dosyć nieudolnie próbując zażartować.
Równie poważnie stary Indianin przyglądał się swojemu przyjacielowi przez dłuższą chwilę z niedowierzaniem, zanim obydwaj wybuchnęli śmiechem. Grobowo-przygnębiający poranek przeszedł do historii wraz ze wschodzącym słońcem.
Zapowiadał się pierwszy ładny dzień po tygodniu deszczu. Żwirowa droga łącząca ich zatokę ze światem była w opłakanym (strugami deszczu) stanie.
Wielkie kałuże, ciągnące się po kilkadziesiąt metrów, nie zdradzały swojej głębokości. Ociekająca błotną zupą toyota Karola dzielnie, choć powoli, dotarła do Revelstoke. Zatrzymali się tylko na chwilę na stacji benzynowej. Miasteczko jeszcze spało.
Następne dwieście pięćdziesiąt kilometrów przejechali, wspominając momenty sprzed ośmiu lat, kiedy to Kar stawiał swoje pierwsze kroki jako człowiek kanadyjskiej dziczy.
Transkontynentalna autostrada numer jeden, którą jechali przez pierwsze półtorej godziny, przebijała się i wiła poprzez najpiękniejszą część Gór Skalistych. Śnieg jeszcze zakrywał szczyty i północne zbocza, a południowe stoki błyskały już wodospadami i wezbranymi potokami. Z urwisk skalnych zwisały gigantyczne, wielotonowe, topniejące na słońcu sople.