Działacze antyaborcyjni na swoich plakatach protestacyjnych często umieszczali postać sławnego lekarza aborcjonisty, doktora Henry'ego Rosswooda, który w 2001 roku publicznie zadeklarował koniec swojej działalności, rozwiązał i sprzedał swoje kliniki i podobno z powodu wyrzutów sumienia popełnił samobójstwo.
Wszystko to stało się nagle i niespodziewanie. Była to bardzo mocna historia polityczna i drzazga w dupie demokratów, którzy nie mogli spokojnie na tych faktach usiąść. Należało za wszelką cenę zdyskredytować to tak zwane nawrócenie i uczynić z doktora Rosswooda ofiarę konspiracji antyaborcjonistów i fanatyków religijnych. Znaleźć cokolwiek. Najbardziej pasowałby szantaż. Szukać, szukać, za wszelką cenę, i jak najszybciej znaleźć.
Kevin Brown zajął się wszystkimi wątkami sprawy na terenie Stanów Zjednoczonych, niestety bez większych sukcesów. Wraz z senator Trixon postanowili poprosić właśnie jego, dyrektora Policji Królewskiej Kanady, o przysługę.
Amerykanin polskiego pochodzenia o nazwisku Levicki był głównym księgowym sieci klinik Rosswooda i być może nawet bliskim doradcą doktora.
To tam, na małej wyspie w samym sercu Gór Skalistych, mogła być ukryta tajemnica, którą Karol Levicki siedem lat temu wywiózł ze sobą do Kanady.
Teraz, kiedy Tomowi udało się zainstalować jednego z najlepszych agentów praktycznie w samym domu Levickiego, Kevin Brown nagle pojawił się w biurze zagranicznym w Vancouver i jest wyraźnie gotowy do przejęcia akcji, do której przez wiele miesięcy nie wiedział, jak się zabrać. Bez wiedzy Toma przejął od samego początku całą komunikację z agentem, a zatem i całą sprawę.
Tom przygotował glebę, Tom zasiał… a Kevin jest gotowy do zbioru plonów. Nie tak miała wyglądać współpraca z agencją podlegającą pod FBI, która bardzo często w różnych przypadkach sprowadzała się do wycierania twarzy i udawania, że to deszcz pada.
– Witamy na pokładzie samolotu linii lotniczych WestJet. Jesteśmy gotowi do lotu do Vancouver i prosimy o zapięcie pasów – z zamyślenia wyrwał Toma głos stewardesy. "Ja też jestem gotowy…" – pomyślał.
***
Otworzyłem oczy w mojej nowej rzeczywistości. Dzień pierwszy, godzina dziewiąta. Usprawiedliwieniem było tylko to, że w domu, czyli w Ottawie, była szósta rano. W porównaniu z moimi poprzednimi zadaniami wyjazdowymi wcale nie czułem się jak w pracy. Stopień gotowości, czujności i napięcia… zero, czyli żaden.
To niesamowite, ale wydawało mi się, że obudziła mnie bezwzględna cisza. Do połowy dopalone kłody w kominku błyskały iskrami i od czasu do czasu strzelając żółtym płomykiem, rozświetlały nagrzany już salon. Lekki zapach dymu przegrywał w tym momencie z aromatem świeżo zaparzonej kawy.
Rozglądając się na wszystkie strony, wyszedłem na ganek. Cisza. Ani śladu gospodarza, ani śladu Ali i Baby. Z brzegu zniknęła też łódź. Wróciłem do ciepłego domu, nie zastanawiając się za bardzo nad następnymi czynnościami.
Na stole kuchennym obok puszki z mieloną kawą leżał krótki list: "Kawa w puszce, czajnik na kuchence, jajka w lodówce. Codziennie rano zabieram psy na samotny spacer w góry. Wrócę koło dziesiątej i zabierzemy się do pracy". Słowo "samotny" było podkreślone falistą kreską. Innymi słowy nie mam próbować się dołączyć do codziennych wycieczek. Zaparzyłem kawę i usmażyłem dwa jajka na małej, bardzo ciężkiej patelence. Dzień po dniu tak właśnie muszą wyglądać samotne poranki Karola. Przez tydzień czy dwa takie życie może być nawet pociągające. Samotność, cisza, przestrzeń i wyciszenie duszy otwiera drzwi do samego siebie. Ludzie w dużych miastach otoczeni ciągłym ruchem i hałasem tracą najpierw kontakt sami ze sobą, a potem powoli z otaczającym ich światem. Szybkie życie nie pozwala na zadawanie pytań, nie ma czasu na odpowiedzi, nie widzi własnych śladów na piasku… gna do przodu jak opętane. Tydzień, dwa, a może nawet trzy?
Karol mieszka tu siedem lat. Dlaczego? Żona, Agnieszka Levicki, popełniła samobójstwo ponad siedemnaście lat temu, w roku 1992. Przyczyna… właściwie nieznana, opisana jako depresja. Pomiędzy tym tragicznym zdarzeniem a decyzją ucieczki w samotność minęło dziesięć lat. Dlaczego?
Dlaczego nie od razu? To byłoby bardziej zrozumiałe. Znane są historie ludzi, którzy po utracie ukochanej osoby znikali za murami klasztorów, wstępowali do armii, żeby zginąć na polu chwały, lub po prostu tracili zmysły i błąkali się po świecie bez celu.
Pierwsze dwa lata, te najtrudniejsze lata po śmierci żony, nie przyniosły żadnych zmian w życiorysie Karola. Pracował w tym samym miejscu, mieszkał w tym samym mieszkaniu, po pogrzebie zmienił jedynie auto.
Dopiero początek roku 1994 przyniósł serię zmian. Po czternastu latach dobrze płatnej pracy w firmie robiącej wszelkiego rodzaju rekwizyty dla producentów filmowych w Hollywood Karol złożył wymówienie, sprzedał mieszkanie w małym miasteczku leżącym pomiędzy Los Angeles a Santa Barbara i zamieszkał w San Mateo niedaleko San Francisco…
Na zewnątrz rozległo się wesołe szczekanie psiej sfory przy akompaniamencie ciężkiego stukania górskich butów o podłogę werandy.
– No jak tam w nowym miejscu? Wyspałeś się? – wtargnął do wnętrza zadyszany głos.
– Spałem jak zabity. To jednak była długa podróż… plus różnica czasu…
– No tak, ale strefy czasowe pokonywałeś stopniowo przez kilka dni. – Prawda. W każdym razie jestem wypoczęty i gotowy do pracy… szefie – tym razem wybrnąłem z gafy. Muszę być bardziej ostrożny w przyszłości.
– Zjadłeś śniadanie? Znalazłeś coś? Od jutra przychodzi ocieplenie, ma być prawie dwadzieścia stopni i słońce. Mam nadzieję, że tak potrzyma do weekendu. W piątek po południu przyjeżdżają pierwsi goście. To długi weekend, urodziny królowej Wiktorii, którą większość Kanadyjczyków kojarzy z wolnym poniedziałkiem w połowie maja. Mamy sporo pracy. Zaraz coś zjem, przebiorę się ze spoconych szmat i startujemy.
– Gdzie chodzisz na swoje poranne wycieczki?
– Dwieście metrów od wyspy, w tamtą stronę – wskazał ręką okno – można zacumować łódź przy zwalonej sośnie. Z tego miejsca osobiście wydeptałem trzy ścieżki, z których najdłuższa i najtrudniejsza ma ponad dziesięć kilometrów. Cały dzień potrzeba, żeby ją przejść. Pokażę ci kiedyś i wyskoczysz sobie na przechadzkę w jakieś wolne popołudnie.
Karol zniknął za drzwiami łazienki. Nastawiłem wodę na herbatę dla szefa i poszedłem się przebrać w stare dżinsy i wytarty sweter.
– Zacznijmy od krótkiej wycieczki i wykładu teoretycznego na temat życia na wyspie.
Zabrałem plecak i koce i ruszyłem za przewodnikiem ścieżką wyłożoną płaskimi kamieniami. Moja kabina Dębowa stała na kamiennych słupkach na skale oddalonej od wody o nie więcej niż siedem metrów. Do drzwi prowadziły cztery drewniane schodki.
– Tak jak już wspomniałem, to będzie twój dom do końca czerwca. Na lipiec i sierpień wszystkie kabiny są wynajęte i będziemy musieli coś wymyślić.
Drzwi, jedno okno, stolik, dwa krzesła, piętrowe łóżko i rozkładana kanapa stanowiły wyposażenie wnętrza o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych. Za zasłoną była wnęka – kuchenka, dwa palniki gazowe, zlew i wisząca szafka z naczyniami i garnkami, każdy przedmiot z innego zestawu. Nie było kominka, a centralne miejsce przed kanapą zajmowała okrągła jak beczka, żeliwna koza na trzech nogach. Na drzwiczkach starego, pokrytego zdobieniami piecyka widniał napis: "CHICAGO 1897". Wszystko pokrywała warstwa kilkumiesięcznego kurzu.
Karol otworzył okno i drzwi, wypędzając zimowe zatęchłe powietrze. Rzuciłem plecak na kanapę.
– Zostaw to tak, niech się przewietrzy. Zaraz wrócimy i doprowadzimy… doprowadzisz wszystko do porządku. To jest główna trasa komunikacyjna przecinająca wyspę z południa na północ – śmiał się Karol, wskazując na ścieżkę tuż obok "mojego" domku.
– Ma około stu metrów długości i łączy ze sobą wszystkie kabiny. Po kolei… Dębowa, Brzozowa, Dom Hannu i ostatnia – kabina Sosnowa – Levicki dłonią wskazywał na poszczególne domy.
– Ta duża kabina nazywała się Modrzewiowa, ale zmieniłem nazwę na pamiątkę budowniczego Glacier Resort. Hannu Rikkonen, młody traper z Finlandii, przybył w tę okolicę po wojnie, w roku 1949, i rozpoczął powolną budowę ośrodka. Pierwsze lata mieszkał o tam – Karol pokazał ręką małą szopę stojącą na brzegu jeziora od strony stałego lądu – teraz są tam sauna, prysznic i kuchnia grillowa. Takie centrum rozrywki, gdzie wczasowicze spotykają się wieczorami na piwie, kiedy dzieci już śpią. Rok po roku mozolnie i własnymi rękami, bez narzędzi mechanicznych, Hannu budował dom za domem, aż w 1957 roku ukończył budowę tego największego, w którym spędziłeś ostatnią noc. Wyobraź sobie, tylko piła, siekiera i własne ręce…
– To jeszcze mogę sobie wyobrazić, ale drzewa, jak przetransportował te ciężkie bale sosnowe? Przecież tyle drzew nie rosło tu na wyspie. Jakim sposobem sam układał pnie tego rozmiaru jeden na drugim, i to z taką precyzją?
– Tego już się nie dowiemy. Może mu jednak ktoś pomagał? A może miał nadprzyrodzone siły? Pozostanie to tajemnicą Hannu, tak jak niewyjaśniona do końca technika budowy piramid w Egipcie – zaśmiał się Karol.
Otworzyliśmy do wietrzenia domek Brzozowy. Tu były już dwa okna, dwa duże, oczywiście ręcznie ciosane z brzozowych pni, łóżka piętrowe i większa kuchnia z propanową lodówką. Na werandę wystawiliśmy stół i cztery krzesła.
– W piątek przyjadą tu dwa młode małżeństwa bez dzieci i zostaną do poniedziałku. Dom Hannu wynajęli na cały tydzień dziadkowie z dwoma wnukami.
– A kabina Sosnowa? Podoba mi się jej położenie.
Domek Brzozowy, w którym sprzątaliśmy, i Sosnowy stały prawie naprzeciw siebie po obu stronach małej zatoki. Pomiędzy nimi rozciągała się dwudziestometrowa łacha żółtego piachu. Teraz, po zimowych wiatrach, plaża centralna pokryta była połamanymi gałęziami i setkami szyszek sosnowych.
– Tam czeka nas sporo pracy. Jesienna wichura zwaliła dwie wielkie sosny na samym cyplu. Gruby konar jednej z nich uszkodził róg dachu, a silny wiatr zerwał wiele dachówek. Na zimę zakryłem to miejsce plandeką, ale i tak woda i śnieg zaczęły przeciekać do środka. Po sprzątnięciu pozostałych kabin to będzie nasze najtrudniejsze zadanie.
Wróciliśmy do mojego domku. W skrzynce pod schodami Karol odkręcił wodę, spuszczoną z rur na zimę. Z kranu popłynął, hałaśliwie bulgocąc, żółtawy płyn. Na dwukołowy wózek załadowaliśmy pusty zbiornik propanu. W szopie za domem Karola wymieniłem zbiorniki i sam już zainstalowałem nowy. Wewnątrz przetarłem wszystkie meble i wyniosłem na werandę materace do wietrzenia.
– System wodociągowy, jeżeli tak to można nazwać, zaprojektowany i wykonany oczywiście przez Hannu, był bardzo prosty i w stu procentach zależny od siły wiatru – kontynuował wykład Karol.
Przeszliśmy do kilkumetrowej wieży uwieńczonej lekko popiskującym, ośmioramiennym wiatrakiem. Pomiędzy czterema nogami, pospawanymi z trzycalowych kątowników, stała duża skrzynia albo raczej mały domek pokryty papą. Karol otworzył drzwiczki.
– Kiedy wprowadziłem się na wyspę, była tu tylko ta jedna pompa wodna napędzana wiatrem, która w wietrzne dni przelewała powoli wodę z jeziora do zbiornika tam, na skale. Ta druga, elektryczna pompa, to już moja inwestycja. Podłączona jest do baterii słonecznej i do prądnicy drugiego wiatraka. Teraz nawet w bezwietrzne dni można cieszyć się bieżącą wodą. Dwa lata temu stary Joe pomógł mi zmienić zbiornik wodny, w starym wyrastały już różne okazy botaniczne, a raz nawet żaba zatkała rurę. Hannu przez większą część życia nie miał w swoim królestwie energii elektrycznej. Dopiero na kilka lat przed śmiercią zainstalował mały wiatrak – turbinkę, dzięki której mógł słuchać radia i oświetlać swój dom niskowatowymi żarówkami.
– Zauważyłem, że w salonie wisi lampa elektryczna, a kinkiety na ścianach są gazowe.
– W zimie używam oświetlenia propanowego. Lampy dodatkowo nagrzewają pomieszczenia. Latem natomiast włączam system elektryczny zasilany baterią podłączoną do panelu słonecznego zamontowanego na południowym spadzie dachu. Ten nowy i dużo większy wiatrak tam na cyplu pracuje na rzecz lodówki, komputera, telefonu i wszystkiego, co elektryczne, a w przyszłym roku mam zamiar zainstalować małą pralkę.
Słuchałem, nie przerywając. Podążałem za szefem, nie pytając za dużo. Kiedy opowiadał o tych wszystkich detalach funkcjonowania wyspy, czułem, że po prostu jest dumny.
Nie stworzył wszystkiego od podstaw jak Hannu Rikkonen, ale przejął posiadłość z szacunkiem dla budowniczego i jego historii.
– Posprzątaj teraz swoją kabinę i urządź się tam jakoś. Koło pierwszej zrobimy lunch. Zostawiam cię na razie – odszedł w stronę domu, a wierne Ali i Baba pobiegły za panem.
***
Karol nakarmił głodną sforę i usiadł na chwilę na werandzie. Z kabiny Dębowej dobiegało stukanie meblami i inne odgłosy generalnego sprzątania. Po raz pierwszy na wyspie działo się coś bez jego udziału. Napięcie i niepewność związane z przyjazdem obcego człowieka minęły, zamieniając się w dobry humor. Obserwując Darka zmieniającego zbiorniki z propanem, wiedział, że zatrudnił właściwego faceta. Czynność ta zazwyczaj irytowała Karola. Dwukołowy wózek tracił równowagę, wielka butla była ciężka, a rura zawsze była pod niewłaściwym kątem. Młody i silny Darek zrobił to szybko i bez wysiłku. Co bardzo ważne, nowy pracownik potrafił wykonywać podstawowe czynności sam, bez pokazywania palcem i ciągłego nadzoru.
Karol był zadowolony. Zaczął nawet snuć plany wykonania wszystkich zaległych i tych planowanych na przyszłość przedsięwzięć. Należało wykorzystać relatywnie tanią i, jak się okazało, całkiem sprawną siłę roboczą.