farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 11)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

W miejscowości Canoe zjechali na autostradę numer 97, która doprowadziła ich do większego, stutysięcznego miasta Kelowna, co w języku Indian oznacza niedźwiedzia grizzly. W pięknie położonym nad jeziorem Okanagan krajobrazie nie było już ani śladu śniegu. Tu zimy są bardzo łagodne, dzięki czemu Kelowna otoczona jest dziesiątkami winnic i sadów brzoskwiniowych.

– Bardzo się tu zmieniło przez te trzydzieści lat. Zatrzymaj się przed Buffalo Inn, czas na lunch – zarządził Joe.

Zjedli po steku z bizona i wypili dzbanek piwa. Joe zaszedł do banku i ze zdziwieniem stwierdził, że na koncie odłożyło się już sporo pieniędzy. Uregulowali rachunki, rozliczyli sprzedaż pomostu i starej łodzi Joego, po czym ruszyli w dalszą drogę, tym razem wiodącą na południe, wzdłuż jeziora Okanagan, przez najgorętsze latem i prawie pustynne tereny Kolumbii Brytyjskiej.

W osadzie Oliver okazało się, że prawie wszyscy, w liczbie czterystu pięćdziesięciu, członkowie rezerwatu Indian Osoyoos mieszkają w domach na obrzeżach i w samym miasteczku. Niegdyś żółta, a dziś w kolorze zaschniętego błota toyota land cruiser zajechała na elegancki parking przed nowym, zbudowanym z bali i kamienia Ośrodkiem Kultury Szczepu Osoyoos. Młody chłopak w dżinsach i koszulce bez rękawów wyszedł im na powitanie, przyglądając się zimowym kurtkom i wełnianym czapkom. Joe podszedł do chłopaka i chwilę rozmawiali, po czym młodzieniec pobiegł z powrotem do budynku.

– Kar, może jednak zostaniesz tu na noc. Znajdzie się jakiś kąt do spania. To daleka podróż.

– Jest dopiero godzina pierwsza, Joe, a poza tym obiecałem psom, że wrócę – zaśmiał się Karol. – Masz tu mój numer telefonu, zadzwoń czasem. Będę ciekawy, jak się urządziłeś.

Stary Indianin Joe Mayoos wzruszył się przy pożegnaniu. Po jego nieogolonym policzku popłynęła dyskretna łza. Kiedy skończyli się ściskać i żegnać, okazało się, że przygląda im się spora grupa ludzi stojąca na ganku i za szybami okien w budynku.

– No, koniec przedstawienia, Joe, ludzie patrzą. Trzymaj się – Karol szybko wskoczył do toyoty i nacisnął gaz bez oglądania się za siebie.

Jakby nie patrzeć, to stary Joe był pierwszą osobą od czasu śmierci Agnieszki, która przedostała się przez szczelny mur samotności Kara. Pięć godzin drogi powrotnej minęło spokojnie przy znajomej trąbce Chucka Mangione. Jazzowa stacja radiowa prezentowała dorobek życia wybitnego muzyka.

W Revelstoke Karol zrobił zakupy na najbliższe kilka tygodni. Właśnie stracił sto procent swojej załogi i wyglądało na to, że wszystko będzie musiał robić sam. Proste czynności: podtrzymanie drabiny, podanie narzędzia, zdjęcie canoe ze stojaka nabiorą teraz nowego wymiaru i będą trwały dłużej.

"Może by tak dać ogłoszenie o pracę sezonową w lokalnej gazecie?" – pomyślał, załadowując ciężkie i nieporęczne dla jednej osoby butle z propanem.

Oprócz sprzątania i zwykłego przygotowania kabin do sezonu trzeba jeszcze uprzątnąć dwie zwalone jesiennym wiatrem sosny i pociąć je na klocki.

Remont wiatraka to praca na wysokości wymagająca asekuracji na linie. Gdyby tak, nie daj Boże, spadł z ośmiometrowej wieży, to pewnie umarłby z głodu, czekając na przypadkową pomoc. Pomocnik absolutnie jest potrzebny.

Kiedy dokończył załadunek zapasów, było już zupełnie ciemno. Przy oświetleniu reflektorów toyoty przeładował wszystko do łodzi, zaparkował samochód w szopie Joego i popłynął powoli w stronę wyspy. Czy Karol tęsknił za Indianinem? Czy Joe był wyśmienitym towarzyszem? Chyba nie.

Często po prostu razem sobie milczeli, nie mając wspólnych tematów do rozmowy. Karol nie tęsknił za samym Joem, a raczej za jego potencjalną obecnością. Przez te lata spędzone na wyspie zawsze mógł włączyć błyskającą lampę punktową umieszczoną na wieży z wiatrakiem i Joe pojawiał się w ciągu pół godziny z pytaniem: "Co się dzieje, Kar?". Zawsze też był chętny do pomocy. Teraz na drugim brzegu jeziora, gdzie o tej porze migało światło pojedynczego okna, była nieprzerwana ciągłość ciemności. Po przywitaniu z radosną parą haskich Karol rozładował łódź.

Był zmęczony długim dniem, który zaczął się o piątej rano. Napalił w kominku i usiadł wygodnie ze szklanką czerwonego wina w dłoni. W ciepłej ciszy zamknął oczy. Dziwne jest życie. Z pierwszej, jeszcze niezamierzonej drzemki wyrwał go sygnał telefonu satelitarnego, skaczącego nerwowo po stole.

Pewnie to następna próba zrobienia rezerwacji na sierpień albo stary Joe już chce, żeby go zabrać z rezerwatu.

– Halo, czy mogę rozmawiać z panem Karolem Levickim? – odezwał się w słuchawce głos potwornie kaleczący język angielski, jednak bezbłędnie wymawiający polskie nazwisko.

– Tu mówi Levicki. Słucham.

– Nazywam się Dariusz Sosnowski, przyjechałem niedawno z Polski… – w tle słychać było jakby ruch uliczny dużego miasta.

– Może pan mówić po polsku, jeśli jest panu wygodniej – Karol wybawił stękającego rodaka z kłopotu. – Dobrze, dziękuję. Tak więc przyjechałem niedawno z Polski do znajomych w Ottawie. Zastanawiam się nad pozostaniem w Kanadzie, ale ciągle niewiele tego kraju widziałem. Pracowałem trochę tu i tam, a teraz chciałbym zwiedzić inne prowincje. Dostałem pana numer od znajomych, którzy kiedyś byli u pana na wyspie na wakacjach, i pomyślałem, że może pan potrzebuje kogoś do pracy, do pomocy na lato. Nie chodzi mi o zarabianie dużej kasy, a raczej o miejsce do spania i możliwość rozejrzenia się po okolicy. Rozumie pan, nie bardzo mnie stać na hotele. Nie jestem turystą.

Karol ze zdziwienia nic nie mówił. Problemy jakby same chciały się rozwiązać. Nigdy wcześniej nikt nie dzwonił do niego w sprawie pracy. Jakie więc może być prawdopodobieństwo tego telefonu w tym samym dniu, w którym odwiózł Joego do rezerwatu i stracił jedynego pomocnika. Przypadek?

– Halo! Jest pan tam?

– Tak, jestem. Słucham i myślę. Ile ma pan nadzieję zarobić… powiedzmy przez tydzień?

– Nie wiem. To nieistotne. Powiedzmy dwieście pięćdziesiąt dolarów plus nocleg i coś do zjedzenia.

– Ile ma pan lat? Umie pan kierować małą łodzią motorową?

– Oczywiście, że umiem. Mam trzydzieści trzy lata. Mam też tymczasowe, kanadyjskie prawo jazdy, umiem, że tak powiem, wszystkiego po trochu.

Trochę elektryki, na przykład wymienić gniazdko czy oprawkę do żarówki, trochę hydrauliki, kran, kolanko, proste rzeczy.

Karol był w coraz większym szoku. Czy zamiast dawać ogłoszenie w gazecie wystarczy po prostu pomyśleć… i już załatwione? Głos brzmi sympatycznie i uczciwie. Spędzenie lata pod jednym dachem z jakimś polskim mądralą, co wszystko wie i mógłby być doradcą prezydenta lub papieża, byłoby osobistą tragedią. Trzeba podjąć decyzję, a można nieźle wdepnąć. Kiedyś, jeszcze w Kalifornii, nasłuchał się o dramatycznych wizytach ze starego kraju, które bezpowrotnie niszczyły więzi rodzinne i przyjaźnie.

– Halo! Chyba coś przerywa, bo przestałem pana słyszeć.

– Ja po prostu nic nie mówię. Myślę. Dostanie się pan tu na swój własny koszt?

– Tak, oczywiście. Jeżeli miałbym więcej czasu, to spróbowałbym autostopem, a jeśli nie, to przylecę do znajomych do Calgary i dojadę do Revelstoke. Wiem, gdzie jest pana wyspa, widziałem ją na Google Satelite.

– OK! To kiedy chce pan zacząć?

– Czy jestem przyjęty?

– No tak. Na to wygląda.

– To świetnie. Dziękuję panu. Gdzieś na początku maja, jeżeli to panu pasuje. Wyślę e-maila, kiedy dokładnie.

– W porządku. Ma pan mój adres e-mailowy: glacierresort@ yahoo.ca?

– Tak, dostałem razem z pańskim telefonem. 

– Ciekawe, kto panu dał namiar na mnie. To nieistotne. No to do usłyszenia – jeszcze raz dziękuję.

Rzeczywiście kiedyś było tu latem polskie małżeństwo. Karol dostał od nich nawet butelkę wódki Luksusowej. Rekomendacje, jakie przedstawił ten facet, były całkiem mocne i można by je przedstawić w skrócie: "Dzień dobry, jestem jednym z czterdziestu milionów pana rodaków, czy mogę u pana pracować, panie Karolu? No co, Polakowi pan nie pomożesz?".

Dosyć już emocji jak na jeden dzień. Karol dokończył wino i z wytęsknieniem popatrzył na łóżko.

***

W pierwszą sobotę po Świętach Wielkanocnych Anna zorganizowała swojej przyjaciółce urodziny niespodziankę w naszym ulubionym klubie jazzowo-bluesowym The Reservoir Lounge. Klub mieści się w piwnicach starego budynku w centrum Gatineau, części Ottawy leżącej po francuskiej stronie rzeki. Sześcioosobowy zespół przygotowywał się na niewielkiej scenie do występu, a goście powoli zaczynali się schodzić. Koło ósmej pojawiła się jubilatka i na wstępie odśpiewaliśmy Happy Birthday. Zanosiło się na wesołą imprezę. Zamówiłem trzeci, a może czwarty już gin z tonikiem.

Przyjechaliśmy ze znajomymi, a wracamy taksówką – taki był plan związany ze spożyciem alkoholu. Wesołe rozmowy, żarty przekrzykujące rytmicznego bluesa, toasty i… wibrujący telefon w kieszeni. Wiadomość: "Wszystko przygotowane. Dzwoń w sprawie pracy na lato do K.L. Zostaw mi wiadomość. L.N.". Wiedziałem, że muszę to załatwić od razu, nie jutro. Larry czeka na odpowiedź. Kupiłem u kelnera cygaro i przeprosiłem wszystkich na chwilę.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.