farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 14)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Darek wsiadł za kierownicę i odprowadził auto do szopy.

Wracając, zatrzymał się na chwilę przy osmolonym kominie doszczętnie spalonego domu i zaciekawiony obszedł pogorzelisko dokoła.

– To się stało nie tak dawno, prawda?

– Jeszcze ciągle czuć spaleniznę. Mieszkał tu stary Indianin, mój przyjaciel Joe, i gdzieś miesiąc temu chałupa poszła z dymem. Właśnie tego dnia, kiedy do mnie zadzwoniłeś, odwiozłem go do rezerwatu. Pomagał mi przy pracach remontowych w ośrodku, przewoził gości przez jezioro i czasem wpadał na drinka.

– Jak to się stało? Zasnął z fajką pokoju w dłoni?

Karol nie odpowiedział uśmiechem na ten żart.

– Stary uparcie twierdził, że słyszał tej nocy jakieś głosy za domem i że ktoś podpalił jego budę. Nie chce mi się w to wierzyć. Myślę, że zapił i zrobił coś głupiego albo, jak powiedziałeś, zasnął z papierosem. Ważne, że wytłumaczył to sam sobie jako opatrzność Wielkiego Ducha wzywającego go do powrotu do rezerwatu, do swoich, i w ten sposób zamienił nieszczęście na dobry los – Karol zapalił silnik łodzi i ruszyli w stronę wyspy.

– To ciekawa opowieść.

Ostatnia faza zmierzchu coraz szybciej przysłaniała obydwa brzegi jeziora. Kiedy dopływali, już z odległości kilkuset metrów dało się słyszeć wesołe szczekanie.

– Masz czworonogie towarzystwo?

– To Ali i Baba.

– Jakbym słyszał dwa szczekania.

– Tak jest, Ali i Baba. Pies i suka hasky. To bardzo dobre psy. Od kilku lat rozmawiam głównie z nimi na mojej samotnej wyspie. Wiedzą o mnie wszystko, ale na szczęście są bardzo dyskretne.

– Lubię psy. W Polsce miałem kiedyś ogara słowackiego. To było dawno.

Zwierzaki jak szalone rzuciły się na przywitanie, aż trudno było je przywołać do porządku. Darek rozpoczął wyładunek łodzi, a Karol poszedł do domu nakarmić psy, odpalić propanowy grzejnik do wody i napalić w kominku.

– Gdzie zanieść worki z kocami?

– Na razie wnieś je do mojego domu. Jutro rozniesiemy… rozniesiesz je do wszystkich kabin. W ogóle możesz przynieść wszystko z łodzi. Dzisiejszą noc prześpisz w gościnnej sypialni, a jutro za dnia przygotujemy dla ciebie domek Dębowy, to najmniejsza z kabin i na razie niewynajęta aż do końca czerwca.

Po raz pierwszy Karol poczuł satysfakcję z wydawania poleceń, szczególnie w sprawie noszenia ciężkich worków i skrzynek piwa. Dla niego rozładowanie łodzi wymagało co najmniej dziesięciu wędrówek tam i z powrotem. Darek bez problemu brał po dwie skrzynki piwa albo trzy worki.

Karol nie dałby rady. Młodość i siła, a nie doświadczenie życiowe, były potrzebne do rozładunku łodzi.

– Jeśli masz ochotę, to weź gorący prysznic po podróży, a ja przygotuję kolację. Tam jest łazienka, a czyste ręczniki są w koszu.

– To tu nawet jest gorąca woda? – Tu jest wszystko, co potrzeba, tylko w mniejszych ilościach i niczego nie można marnować. Jutro oprowadzę cię po okolicy i pokażę, jak to wszystko działa.

Na łańcuchach nad kominkiem Karol rozwiesił stalową kratkę, mały grill i w bezpiecznej odległości od ognia ułożył dwie zakupione dzisiaj kiełbasy. Na desce pokroił chleb, pomidor i cebulę, a z lodówki przyniósł musztardę i ketchup. W spiżarni znalazł jeszcze piwo żywieckie i wszystko razem położył na niskiej ławie przed kominkiem.

Ali i Baba gapiły się bez ruchu w lekko syczącą, popękaną i kapiącą tłuszczem kiełbasę, jak ludzie w telewizor.

Gorąca woda przyjemnie spływała po moim zmęczonym ciele. Ten bardzo długi dzień rozpoczął się dwadzieścia dwie godziny temu. Przy pomocy samochodu, samolotu, taksówki, helikoptera, autobusu, toyoty terenowej i łodzi przebyłem ponad sześć tysięcy kilometrów i dotarłem do celu. Trzeba przyznać, że jest to piękne, choć prymitywne miejsce. Woda leciała powoli, prawie kapała z niewielkiego, podrdzewiałego sitka tuż nad moją głową i dosyć szybko zaczęła tracić swoją kojącą temperaturę.

Karol na pierwszy rzut oka prezentował się nie najgorzej. Wizja zsyłki na bezludną wyspę w towarzystwo jakiegoś milczącego skurwysyna, nieodkładającego dwururki nawet do spania, napawała mnie niepokojem od samego początku. Człowiek, którym tak bardzo interesuje się FBI, może mieć bardzo "ciekawe" cechy charakteru, niekoniecznie gwarantujące miłe wakacje na odludziu. Miał poczucie humoru, a to bardzo ważne przy konieczności szybkiego nawiązania kontaktu z docelowym zaprzyjaźnieniem. Był wysoki, co najmniej dziesięć centymetrów wyższy ode mnie. Włosy miał już lekko przerzedzone i usiane siwizną, a fryzura nosiła ślady samodzielnego strzyżenia tępymi nożyczkami przed niewielkim lusterkiem. Żyjąc w takim miejscu, golił się pewnie tylko przy okazji wyjazdu do ludzi, może częściej w sezonie turystycznym, żeby nie straszyć gości ośrodka. Jak na traperski typ przystało, ubrany był w dżinsy, wysokie skórzane buty i grubą koszulę flanelową z wełnianą podpinką. Wspomnianą już fryzurę chował pod śmiesznie małą, czarną wełnianą czapeczką przypominającą z daleka myckę żydowską. Poruszał się powoli, lekko pochylony do przodu, wyraźnie unikał dźwigania ciężarów, co mogłoby wskazywać na kłopoty z kręgosłupem.

Zgodnie z zaleceniem oszczędności zakręciłem wodę, żeby i gospodarz mógł zażyć kąpieli.

– Piwo żywieckie? – zapytałem zdziwiony, widząc znaną z lodówki ojca nalepkę.

– Polska wódka jest zawsze w sklepie w Revelstoke, a i piwo czasem się trafia. Zdrowie! – Karol podniósł butelkę.

– Na zdrowie.

– Nawet stary Joe umiał to po polsku. Zawsze mówił "na zdro-wia" – zaśmiał się Karol.

– Coś mi się zdaje, że za nim tęsknisz.

– Tęsknota to w tym przypadku za duże słowo. Raczej bym powiedział, że po prostu przyzwyczaiłem się do starego pierdziela po drugiej stronie wody. Przez całe zimowe pół roku żyje się tu dosyć samotnie i zwykła świadomość, że ktoś jest niedaleko, też ma swoje znaczenie. Mam nadzieję, że mu tam dobrze, wśród swoich – Karol wstał i podszedł do wiszącego obok kominka zdjęcia. – To właśnie ja i Joe, chwalimy się tu złowionymi rybami.

Na zdjęciu stało dwóch mężczyzn w kraciastych koszulach, unosząc do góry półmetrowe pstrągi tęczowe. Indianin był niższy od Karola o kilka centymetrów i trochę tęższy.

– OK, zjedzmy kiełbasę, zanim się spali albo psy pogryzą ją wiecznie głodnym wzrokiem.

Odganiając psy, Karol nabił pachnące kiełbasy na widelce. Muszę przyznać, że podzielałem psie zainteresowanie kiełbasą. Byłem głodny. Jedliśmy w milczeniu, popijając piwem.

Rozejrzałem się w koło. Ława, przy której jedliśmy, wyciosana była z grubych dech sosnowych i stała naprzeciwko kamiennego kominka. Przed paleniskiem stały druciany kosz z drewnem na opał i wieszak z zestawem pogrzebaczy i szufelek. Na kamiennej półce nad paleniskiem stały w szeregu ramki z fotografiami. Osiem ramek, osiem zdjęć tej samej, rudej jak płomień i bardzo pięknej kobiety. Ponad wystawą zdjęć wisiała biała, porcelanowa maska, symbol teatru. W całym pomieszczeniu podłogę zakrywały porozrzucane kawałki skór i kolorowe wełniane dywaniki. Po prawej stronie była kuchnia z dużym oknem nad zlewem i okrągłym stołem z czterema krzesłami. Przy drzwiach wejściowych, gdzie teraz leżały w nieładzie worki i kartony z zakupami, były drzwi do łazienki i krótki korytarzyk z wejściem do dwóch sypialni. Po lewej stronie stały wielka kanapa, mały stolik wiklinowy i krzesło brzozowe, zrobione z nieokorowanych biało-czarnych pni, w tym samym stylu jak fotele, na których siedzieliśmy przed kominkiem.

Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na przeciwległą ścianę, na której zawieszone były kolorowe plakaty.

Po kolacji z butelką piwa w dłoni podszedłem bliżej i w świetle propanowej lampy przeczytałem pierwszy tytuł: Breakfast at Tiffany's z Audrey Hepburn z 1961 roku. Następnie Cape Fear z roku 1962 z Gregorym Peckiem i Robertem Mitchumem, dalej pod sufitem A Beautiful Mind z Russellem Crowe'em z 2001 roku. Były tam też plakaty z filmów Romeo and Juliet, Kramer vs Kramer, The Mask of Zorro czy Jeremiah Johnson. Cała kolekcja pięknych, kolorowych plakatów filmowych, z których wiele wyglądało na oryginały.

Musiałem ukryć podniecenie, choć ten zbiór był bardzo bliski mojemu sercu. Szeroko otwarte oczy szybko zastąpiłem obojętnym wzrokiem.

– Interesujesz się filmem amerykańskim? – zapytałem, nie akcentując zbytnio zainteresowania.

– Tak. Film, teatr i gra aktorska to moja pasja… chyba już gdzieś zatracona pasja.

– Pasja nie może przeminąć, bo wtedy nie jest prawdziwą pasją, a jedynie chwilowym zainteresowaniem. Też trochę interesowałem się filmem. Czy te plakaty to oryginały?

– Dwadzieścia jeden z nich to plakaty z premier filmów, a pozostałe to kopie, późniejsze dodruki. W sumie mam ich równo pięćdziesiąt.

– Nie znam się aż tak bardzo, ale to pewnie wartościowa kolekcja? – grałem rolę ignoranta.

– Nowe druki są warte dwadzieścia – pięćdziesiąt dolarów za sztukę, a oryginały z lat sześćdziesiątych może sto, a może więcej. Nie wiem. Dla mnie mają dużo większą wartość niż dolary.

– W takim razie to pasja, a nie kolekcjonowanie.

Skończyłem moje piwo. Karol wstał i podszedł do swoich plakatów.

Z namaszczeniem dotknął otwartą dłonią błyszczącej powierzchni plakatu z filmu The Gunfighter z Gregorym Peckiem z 1950 roku. Jak pasterz swoje stado ogarnął wzrokiem kolekcję plakatów, z uśmiechem upewniając się, że wszystkie są na miejscu. Powietrze wypełniło wzruszenie.

– Aktor, drogi Darku, to jedyny człowiek, któremu dane jest przeżyć więcej niż jedno życie. Prawdziwy aktor nie gra swojej roli, chociaż tak widzowie myślą. Prawdziwy aktor wciela się w nową duszę i ciało i nagle… jest kimś innym. Nie tylko może zmienić swoje wcielenie, ale przed jego oczami zmienia się również cały świat. Nie ma widowni, nie ma świateł, nie ma oklasków… wyobraźnia prawdziwego aktora tworzy wokół niego nową rzeczywistość – Karol wypowiedział te słowa tak, jakby stał na scenie przed tysięczną widownią, w świetle reflektorów skierowanych na jego twarz.

Słowa te ze smutkiem przypomniały mi moją, dawno już sprzedaną pasję. Zapanowało chwilowe milczenie, ten moment ciszy, który następuje w teatrze tuż przed wybuchem końcowych oklasków.

Karol szybkim ruchem odwrócił się tyłem do ściany z plakatami i ukłonił się nisko w stronę tępo patrzących na niego psów.

– Oto moja wierna widownia, która nawet, kurwa, nie umie klaskać ani gwizdać.

– Brawo! – z opóźnieniem zaklaskałem ja, jedyny posiadacz dłoni do klaskania w promieniu wielu kilometrów.

Chwilowe napięcie pękło na wesoło. Nagle zrobiło mi się żal, że jestem tu w pracy, a nie na wakacjach. Chętnie rozwinąłbym temat gry aktorskiej, a może nawet zaprezentowałbym jakiś fragment sztuki odgrzebany z pamięci. Niestety ujawnianie talentów aktorskich, kiedy cały czas gra się kogoś innego, nie bardzo ma sens taktyczny.

– Napijesz się jeszcze czegoś na dobre sny? Ja strzelę sobie szkocką i cygaro.

– Też lubię czasem zapalić małe cygarko. Lubisz pantery? – podszedłem do opartego o ścianę plecaka i z bocznej kieszeni wyjąłem niebieskie, metalowe pudełko.

– Paliłem kiedyś, ale pudełko było chyba czerwone. Pewnie inny smak. Karol nalał dwie szkockie i wyszliśmy na ganek. Ali i Baba zniknęły w ciemności poza zasięgiem światła sączącego się przez okna.

Noc była cicha i bezchmurna. Rześkie powietrze i kompletna ciemność pozwalały spojrzeć w gwiazdy z rzadko spotykaną ostrością. Całe nocne niebo świeciło miliardową masą świecących punkcików… gwiazd… galaktyk… innych światów, w których życie może jest mniej okrutne.

Paliliśmy nasze cygara w ciszy. Mój szef chyba sprawdzał, jak długo potrafię siedzieć bez gadania. Poddałem się.

– Jak długo mieszkasz tu na wyspie? – zapytałem, dokładnie znając odpowiedź.

– Kupiłem ją wiosną 2002 roku, czyli siedem lat.

– To nie tak dawno. A kiedy wyjechałeś z Polski?

– W 1978 roku, w lipcu.

– To ja miałem wtedy dwa miesiące. Od razu przyjechałeś do Kanady czy tak jak większość znajomych emigrantów musiałeś odsiedzieć swoje w obozach w Europie?

– Nigdy nie miałem okazji zwiedzać Europy. Przyjechałem do Stanów i jestem od dawna obywatelem USA. Niedługo mam otrzymać paszport kanadyjski.

– Można mieć trzy obywatelstwa? – Nawet nie wiem. Mój polski paszport utracił ważność w 1983 roku. Nigdy go nie odnawiałem ani nie byłem w Polsce.

– Od wyjazdu nigdy nie odwiedziłeś starych kątów? Polska to teraz zupełnie inny kraj.

– Wiem, słyszałem i czytałem. Czasem sprawdzam wiadomości z Polski w internecie i jak widzisz, nie zapomniałem ojczystej mowy. Ludzie, którzy tam często jeżdżą, mają w kraju zazwyczaj żyjących bliskich. Ja nie mam w Polsce nikogo. Wychowała mnie babcia, która zmarła krótko po moim wyjeździe.

Karol wyraźnie nie miał ochoty na dalsze pytania i odpowiedzi. Dopaliliśmy cygara, dopiliśmy whisky i zostawiając za plecami zimne powietrze górskiej nocy, wróciliśmy do przytulnego domu.

– Masz za sobą długą i pewnie męczącą podróż. Myślę, że trzeba się udać na spoczynek. Wyprałem dzisiaj sześćdziesiąt koców, weź sobie, ile potrzebujesz. Noce, a szczególnie ranki, są jeszcze zimne.

– Mam śpiwór puchowy, ale dziękuję, wezmę ze dwa koce i poduszkę. – No to do jutra. Dobranoc – Karol zamknął za sobą drzwi łazienki, a ja udałem się do mojej sypialni. Na widok łóżka poczułem nagłe zmęczenie.

***

Jadąc taksówką na lotnisko międzynarodowe Pierre Trudeau Airport w Montrealu, Tom Norman przeglądał ostatnie e-maile na swoim telefonie BlackBerry. Wiadomość od Larry'ego Knotta, nareszcie się odezwał: "Dzisiaj rano dostałem krótką wiadomość od D.V. Dotarł na miejsce, zainstalował się na wyznaczonym stanowisku, komunikacja działa i od tej pory jest w kontakcie z Kevinem Brownem z biura w Vancouver. Na razie wyłączam się i wracam do moich zadań. Gdybyś mnie potrzebował, to jestem do dyspozycji. Larry Knott".

Dokładnie tego się obawiał i dokładnie to przewidział. Tom obiecał osobiście zająć się sprawą Levickiego. Veskot jest w kontakcie z Brownem… i tylko z Brownem? Zdaje się, że jest to próba pominięcia pewnych szczebli w hierarchii łączności.

Zlecanie zadań osobom trzecim nie zawsze przynosi oczekiwane skutki. Fachowcy z FBI bezskutecznie chodzili wokół tej sprawy przez wiele lat.

Zeszłej jesieni wysłali na wczasy na wyspie swojego agenta. Po dwóch tygodniach podchodów dowiedział się tylko tego, że… "jak chce zadawać tyle pytań, to ma wypierdalać z wyspy i więcej tam nie wracać".

Pod koniec lutego Tom niespodziewanie otrzymał zaproszenie na bankiet organizowany z okazji pięćdziesięciolecia istnienia sławnych winnic Valerio Marcucci w Napa Valley niedaleko San Francisco. To właśnie tamtego wieczoru, przy setkach butelek wina i stołach uginających się pod półmisami włoskich dań, po raz pierwszy spotkał Kevina Browna.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.