Jedli w milczeniu. Karol wiedział, że konwersacje niezwiązane z bieżącą pracą prędzej czy później muszą zdryfować na tematy związane z przeszłością. Lepiej później, a najlepiej nigdy.
W przeszłości już nie raz słyszał pytania o to, co skłoniło go do ucieczki od cywilizacji i od ludzi. Niespełnione marzenia dzieciństwa o życiu trapera, miłość do dziewiczej przyrody i inne tego typu pierdoły opowiadał turystom kiwającym głowami ze zrozumieniem. Prawdziwa odpowiedź była niegrzeczna i biznesowo niekorzystna. Gdyby ciekawy gość usłyszał: "Gówno to ciebie, chłopie, obchodzi", zapewne nie odwiedziłby więcej Glacier Resort.
– Po południu zajmę się chałupą Hannu, a jutro Brzozową. W porządku?
– Jak najbardziej. Jaki mamy jutro dzień? – zapytał sam siebie Karol. – Środa. Dobrze, a w czwartek trzeba będzie sprzątnąć cały teren, pozbierać połamane gałęzie i szyszki z plaży i ze ścieżek. Goście nie będą jeszcze leżeć na piasku, ale po prostu powinno być tu ładnie.
– Mam do ciebie pytanie – zaczął Darek po pierwszym łyku kokanee gold.
Karol wstrzymał oddech, czując, że się zaczyna.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego mieszkam sam na tym odludziu? – postanowił wyprzedzić cios.
– To też – zaśmiał się Darek w odpowiedzi na poważny ton Karola – ale na razie mam prostsze pytanie. Czy codziennie będziemy zaczynać pracę po dziesiątej po waszym powrocie ze spaceru?
– Myślę, że tak. Chciałbyś zaczynać wcześniej?
– Nie, nie. To już drugie pytanie. Czy w czasie, kiedy jesteś w górach, mogę pożyczać canoe? Chciałbym nauczyć się wiosłować pojedynczym wiosłem i poćwiczyć trochę codziennie rano.
– Nie ma sprawy. Skończymy piwo i pokażę ci, które canoe jest najlepsze. Jedno tylko musisz obiecać, kamizelka ratunkowa, czyli jak to się w Polsce mówiło – kapok, zawsze na plecach. Jezioro Arrow jest długie i stosunkowo wąskie. Otaczające góry tworzą coś w rodzaju korytarza, przez który nagle i niespodziewanie może przelecieć porywisty powiew wiatru pchający przed sobą niebezpieczną falę. Temperatura wody o tej porze roku nie pozwala na sprawne pływanie.
– Obiecuję – Darek oficjalnie położył dłoń na piersi, idąc za szefem w stronę stojaka z łódkami.
– Spróbuj tego – Karol odsunął plandekę i z dumą dotknął drewnianego canoe leżącego do góry dnem pomiędzy plastikowymi kadłubami na trzypiętrowym stojaku. – To jest numer jeden. Trzyma się pięknie kursu, wystarczy lekko nachylić je na burtę od strony wiosła. Jeżeli nie ma wiatru, to śmiało możesz siedzieć na siedzeniu, natomiast na wietrze… jak sam to zauważysz, należy uklęknąć na dnie, jak najbliżej środka między dziobem a rufą. Siedząc na tyle, unosisz dziób ponad wodę, który od razu zamienia się w żagiel, łapie wiatr i kręci canoe jak karuzelą.
– Pływałem sporo na kajakach po mazurskich i kaszubskich jeziorach… – Technika jest inna, ale złapiesz szybko.
***
Na stronie internetowej Glacier Resort cena za wynajęcie najmniejszej z kabin przekraczała sto dolarów za dobę. Urządziłem się nieźle. Nie wydaję pieniędzy, a jeszcze mi płacą, i to podwójnie. Mam teraz dwóch pracodawców.
Wstałem wcześniej, ale Karola już nie było na wyspie. Połknąłem śniadanie w kuchni gospodarza. Wiał lekki wiatr, więc wróciłem po kurtkę i przy okazji zabrałem z plecaka telefon. Czeka mnie ciąg dalszy udawania, że czegoś nie umiem. Od dzieciństwa pływałem na canoe z ojcem i z bratem i pewnie mógłbym nauczyć mojego nauczyciela kilku sztuczek. Jedno trzeba przyznać, Karol jest właścicielem naprawdę pięknego, brzozowego, ręcznie sklejanego canoe, na którym w sklepie wisiałaby cena powyżej pięciu tysięcy dolarów.
Odbiłem od brzegu i niepewnie powiosłowałem przed siebie, nie wiedząc, czy Karol nie obserwuje mnie gdzieś z daleka. Dopiero kiedy minąłem cypel zatoki i wyspa zniknęła z pola widzenia, dodałem gazu. Kołki w zęby, pełna para. Canoe rzeczywiście niosło cudownie, ślizgało się po powierzchni wody niczym po lodzie, a fale wystukiwały rytm o drewniany dziób.
Przestałem wiosłować, położyłem się na dnie, patrząc w powoli przesuwające się chmury, i wyjąłem z kurtki telefon. Sygnał, sekretarka i niestety nagranie mojego własnego głosu: "Dzień dobry. Połączyłeś się z numerem…".
– Cześć, Aniu, od dwóch dni nie rozmawiałem po angielsku, u mnie wszystko w porządku. Facet, u którego mieszkam, wydaje się OK. Okolica przepiękna, przywiozę cię tu kiedyś na wakacje. Nie wiem, jak długo to potrwa. Nagraj na sekretarkę wiadomość, kiedy będziesz w domu wcześnie rano pomiędzy szóstą a siódmą, i wyłącz tego dnia telefon. Tylko w tych godzinach mogę dzwonić. Kocham cię. Der.
Wybieram drugi, dwunastocyfrowy numer: "Połączyłeś się z zabezpieczonym numerem. Wybierz swój kod i poczekaj na instrukcję". 220548. Czekam. "Tu Kevin Brown. Teraz możesz bezpiecznie nagrać wiadomość".
– Wszystko w porządku, nic się nie dzieje. Przyszła komunikacja pomiędzy godziną dziewiątą a dziesiątą. Symbol DV.
Nagrałem dwie wiadomości. Byłem rozczarowany, że nie udało mi się usłyszeć kochanego głosu. Byłem zadowolony, że nie musiałem słuchać głosu Kevina Browna. Popatrzyłem na ekran telefonu. Symbol baterii nie był całkowicie wypełniony kolorem żółtym. Za kilka dni będę musiał jakoś doładować baterię. Wracając na wyspę, zacząłem znowu wiosłować koślawo i co kilka uderzeń o wodę przekładałem wiosło z prawej na lewą i z lewej na prawą. To zawsze zdradzało początkujących.
– No i jak tam początki? – Karol przekrzykiwał witające szczekanie psów.
Nie widzieliśmy się od wczoraj, od obiadu. Wieczór spędziłem, czytając w mojej kabinie przy ciepłym piecyku.
– Całkiem nieźle, jeszcze kilka dni i będę (mógł przestać udawać) dobrym wioślarzem.
Wyciągnąłem canoe na trawę i poszedłem się przebrać z przepoconych ciuchów. Wchodząc do domu, wydało mi się przez chwilę, że Karol tu był. Mógł po prostu zajrzeć i sprawdzić, jak się urządziłem, to w końcu jego posiadłość. To ja spędzam dużo czasu w jego obecności, ingerując w jego prywatność.
Do przerwy na lunch wysprzątałem na błysk dom Brzozowy. Karol całe przedpołudnie dzielnie pracował w łaźni, w saunie i przy grillu.
– Dzisiaj zjemy tu, na powietrzu – krzyknął z daleka, niosąc talerze i butelki z piwem.
Z łaźni wychodziło się na drewniany podest stojący częściowo na palach wbitych w dno przy brzegu. Cztery schodki prowadziły na niższy pomost, na którym leżała jeszcze nieprzykręcona po zimie drabinka do wychodzenia z wody. Na podeście stały cztery drewniane stoły piknikowe z ławami, a pod ścianą dwa grille, jeden na propan, a drugi klasyczny na węgiel drzewny. Na poręczach tarasu wisiały rozwieszone gumowe maty z łaźni, a wszystko razem pachniało krytym basenem, czyli chlorem.
– Jeśli masz ochotę na saunę dziś wieczorem, to zapraszam, trzeba wszystko wypróbować przed przyjazdem gości. W ciągu pierwszych tygodni na wyspie siedziałem w saunie prawie co wieczór. Ostatniej zimy jakoś nie chciało mi się zażywać kąpieli parowej. Młodość się starzeje… czy co?
– Bardzo chętnie, to jest plan, mała wódeczka, sauna i skok do jeziora, robiliśmy to jeszcze na studiach na wypadach do Norwegii.
– Wszystko fajnie oprócz tego… skoku do jeziora. Ja to już mam swoje lata, ale ty ryzykujesz nie tylko swoim zdrowiem, ale również istnieniem następnego pokolenia.
– Jak to? – nie załapałem żartu wypowiedzianego z grobową powagą.
Niektóre polskie powiedzenia i dowcipy trafiają do mnie z lekkim opóźnieniem. Polski to jednak mój drugi język.
– Po prostu ci jaja odpadną z zimna – zaśmiał się Karol.
Po hamburgerach i piwie zebrałem kilka taczek olbrzymich szyszek sosnowych na opał do sauny i zakończyłem dzień pracy dwugodzinnym rąbaniem drzewa. Fizycznie czułem się świetnie. Do momentu zawieszenia mnie w czynnościach oficera byłem bardzo aktywny i sprawny fizycznie.
Codziennie dwie godziny spędzałem na sali, w siłowni albo na basenie, a we wszystkie wolne dni jeździliśmy z Anią na rowerach lub łaziliśmy po lasach. Ostatnie pięć miesięcy leżałem na kanapie przytulony do mojej depresji. Nareszcie moje ciało przypomniało sobie momenty świetności.
Tymczasem Karol rozpalił ogień w starym żeliwnym piecu w saunie i pozamykał szczelnie drzwi i małe okienko.
– Za godzinę temperatura powinna dojść do stu sześćdziesięciu stopni Fahrenheita i będzie można zażyć kąpieli parowej. Nie będziemy chyba tak stać i czekać. Sauna się grzeje, jezioro jest na miejscu – ciągnął dalej swoim komediowym tonem Karol. – Co jeszcze jest potrzebne do tego norweskiego zestawu? Aha! Już pamiętam… wódka.
– A jest tu gdzieś malina?
O nie, chyba znowu coś popieprzyłem.
– Malina? Chyba melina… chodź, idziemy poszukać w spiżarni. Malina to owoc… raspberry, a melina to miejsce, gdzie nocą w komunistycznej Polsce można było kupić alkohol. Następna wpadka. Mam nadzieję, że Karol nie przywiązuje wagi do drobiazgów. Pierwszego wieczoru nosiłem piwo i zakupy do niewielkiej spiżarni ukrytej za niskimi drzwiami na tyłach kuchni. Nie było tam składu alkoholu, bobym to musiał zauważyć. Karol wziął z półki latarkę i schylając się nisko, zniknął za drzwiami.
– Chodź zobaczyć, na pewno ci się spodoba. Stary Joe twierdził, że jakby go tam zamknąć, toby umarł… ze szczęścia.
Śmialiśmy się radośnie i atmosfera była przedimprezowa. W podłodze na środku pomieszczenia była drewniana klapa, której wcześniej nie zauważyłem. Po stromej drabinie zlazłem w dół za moim przewodnikiem. – Hannu postawił dom na niewielkiej jaskini. W przybliżeniu jest to sześcian o boku dwóch metrów. Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy odkryłem to miejsce.
– Kupując wyspę, nie wiedziałeś, że jest tu ta piwnica?
– Nie wiedziałem. Jak już mówiłem, kupiłem tę posiadłość po śmierci Hannu. Stary Fin nie miał spadkobierców i podobno zapisał całą wartość po sprzedaży na nieznany cel charytatywny. Formalności związane ze sprzedażą prowadził znudzony przedstawiciel banku, któremu było zupełnie wszystko jedno, co w domu jest, byle suma i podpisy się zgadzały.
– Ciekawe, kiedy odkryłeś to miejsce.
– Wszystko tu stało zamknięte kilka miesięcy, tak że zacząłem od sprzątania… wiesz już, co to jest sprzątanie, prawda?
– No i…?
– Jeśli dobrze pamiętam, to dopiero czwartego dnia dotarłem z miotłą i szmatą do spiżarni i żeby było jeszcze bardziej tajemniczo, to na podłodze leżała stara, wytarta skóra-dywanik. Jak na horrorze podniosłem skrzypiącą klapę i miotłą rozdarłem kurtynę gęstej pajęczyny. Wyobraź sobie: cicha melodia grana na pianinie, ciemna, samotna noc na odludziu, a przede mną tajemnicza podziemna komnata, z której bije w twarz chłodne powietrze.
Wiesz, bałem się zejść na dół. Bałem się, że klapa się zatrzaśnie i zostanę tu żywcem w grobie – Karol mówił coraz ciszej i wolniej, cedząc słowa, rzeczywiście tworzył atmosferę dreszczowca. – Zabezpieczyłem klapę dwoma krzesłami i powoli zszedłem w dół. W świetle latarki – teraz już szeptał – nagle i niespodziewanie w ciemności ukazała mi się… GORZAŁA – wrzasnął mi prawie do ucha.
Podskoczyłem przerażony krzykiem, a rozbawiony Karol opowiadał dalej: – Tamtego pamiętnego wieczoru znalazłem pięćdziesiąt cztery butelki czerwonego wina, dwanaście butelek wódki Finlandia, gin, szkocką oraz pojedyncze egzemplarze wódek ziołowych z różnych krajów świata. W sumie ponad sto trzydzieści butelek alkoholu w różnej formie. Te trzy górne półki po lewej to wszystko są butelki spadkowe, które otwieram tylko na specjalne okazje. Dzisiaj proponuję wypić finlandię za zdrowie… może raczej za pamięć budowniczego Hannu Rikkonena.
– Tak jest, po coś w końcu nam te skarby zostawił.
Weszliśmy z powrotem po drabinie do kuchni i Karol wrzucił lód do dwóch szklanek. Szkło stuknęło po raz pierwszy, potem drugi i trzeci, poprawiając nam całkiem niezły już humor.
Przebraliśmy się w krótkie spodnie i zawinięci w ręczniki zniknęliśmy w oparach sauny. Niewielką kabinę wypełniało mokre, gorące powietrze parzące gardło przy szybkim oddechu. Wszystko, nawet drewniane ławki, parzyło skórę. Karol założył rękawice, odkręcił rozgrzany kurek kranu i napełnił zardzewiały i też parząco-gorący kubek wiszący na sznurku. Krople wody spadające na rozgrzaną płytę pieca podskakiwały, biegały we wszystkie strony jak oparzone i z głośnym sykiem zamieniały się w parę. Zardzewiała wskazówka starego termometru wskazywała sto siedemdziesiąt stopni Fahrenheita.
Po kilku kubkach nie było już widać bali przeciwległej ściany. Krople pary zmieszane z kroplami potu popłynęły po całym ciele.
– Jak masz ochotę na skok do jeziora… to nie czekaj na mnie. Ja schłodzę się tylko prysznicem w łaźni obok.
– Jaka jest temperatura wody?
– Prawie tropikalna… najwyżej czterdzieści stopni Fahrenheita, czyli pięć – sześć stopni Celsjusza.
– Spróbuję.
Samo wyjście na dwór było już przeżyciem. Zszedłem po schodach na niższy pomost i usiadłem na nim, mocząc nogi w jeziorze. Trzymając się pomostu, zanurzyłem się cały szybko i jeszcze szybciej wyskoczyłem z lodowatej wody. Z krzykiem wpadłem z powrotem do sauny i zająłem miejsce na górnej ławce pod sufitem, gdzie zbiera się najgorętsza para.
– No to opowiadaj – Karol miał figlarny uśmiech na twarzy.
– Było bardzo fajnie, tylko krótko…
– To spróbuj dłużej.
– Sam sobie spróbuj.
Na kolację zjedliśmy dwa olbrzymie omlety z bekonem, grzybami i cebulą, wznosząc dosyć często toasty. Jak to mówił tata: "Po czym poznać, że impreza dobrze się rozkręca? Po tym, że goście piją za zdrowie zmarłych". Nam też zdarzyło się wypić za zdrowie Hannu.