Spojrzałem w niebo; Wielka Niedźwiedzica była dobrze widoczna na północnej jego stronie. Pochylony w dół "dyszel wozu" wskazywał mi kierunek na zachód.
Powoli poszedłem naprzód. Od czasu do czasu zatrzymywałem się i nasłuchiwałem. Kilka razy wyminąłem domki dróżników. Obszedłem z dala jakiś przystanek kolejowy.
Po dwóch godzinach drogi dostrzegłem z dala światła stacji kolejowej. Poszedłem wolniej. Dostrzegłem w pobliżu dworca sporo budynków. Było to jakieś osiedle. Obszedłem z dala budynki i znów znalazłem się w pobliżu toru kolejowego. Tu usiadłem na stosie starych podkładów i wypoczywałem.
Zamierzałem zaczekać na jakikolwiek pociąg i jechać nim dalej. Było to jedyną moją nadzieją. Bo pieszo mogłem przejść przez noc 30–40 kilometrów, a pociągiem, w tymże czasie, można było przejechać 250–350 kilometrów.
Postanowiłem nie iść dalej, a czekać tu chociażby i do rana. Lecz wcześniej, niźli się spodziewałem, posłyszałem z dala gwizdek lokomotywy. Na stację wjechał pociąg towarowy.
Zbliżyłem się do stacji i poszedłem wzdłuż pociągu. Pozostawiając dworzec z drugiej strony pociągu, przekradałem się po torach, ukryty w cieniu wagonów. Zobaczyłem kilka długich lor, naładowanych budulcem. Wlazłem na jedną z nich i ukryłem się pomiędzy końcami bierwion a niską ścianą lory. Stąd mogłem obserwować wygodnie wszystko, co się działo wokoło mnie. A w razie niebezpieczeństwa można było łatwo uciec w każdym kierunku.
Pociąg stał na stacji dłuższy czas. Z niecierpliwością oczekiwałem jego odejścia. Wreszcie ruszył naprzód.
Nad ranem przyjechałem do Orszy. Wylazłem ze swej kryjówki i poszedłem w kierunku parowozu. Z rozmowy kolejarzy dowiedziałem się, że pociąg nie idzie dalej. Wówczas poszedłem torami naprzód, oddalając się coraz bardziej od stacji.
Nie chciałem, aby dzień zastał mnie w Orszy. Wiedziałem, że tu są silne posterunki Czeki i milicji. W czasie jazdy pociągiem musiałem siedzieć w swej kryjówce bez ruchu i zimno dokuczało mi bardzo. Teraz starałem się rozgrzać prędkim marszem.
Gdy zaczęło dnieć, oddaliłem się o 10 kilometrów od Orszy. Teraz czułem się bezpieczny. Byłem oddalony o przeszło dziesięć kilometrów od miejsca mej ucieczki.
Chciałem dotrzeć do następnej stacji za Orszą, więc posuwałem się dalej. Szedłem, to po ścieżkach obok toru kolejowego, to po wyjeżdżonych kołami wozów drogach. Gdy dostrzegłem z dala jakiekolwiek budynki, obchodziłem je daleko wokoło.
Po kilku godzinach dotarłem do stacji. Nie zbliżyłem się zbytnio do dworca, a poszedłem w las. Tam schowałem się w gęstwinie krzaków i położyłem się spać.
Z nadejściem zmierzchu ominąłem z dala stację i wszedłem na tor kolejowy. Wieczór był ciepły. Położyłem się na łączce w pobliżu toru i czekałem na przyjście jakiegokolwiek pociągu idącego w kierunku Mińska.
Odczuwałem dotkliwy głód, lecz nie miałem nic do jedzenia. Pieniędzy też nie posiadałem.
Dopiero po północy nadszedł pociąg osobowy. Zatrzymał się na stacji. Po wąskiej, żelaznej drabince, umocowanej na tylnej ścianie wagonu, wszedłem do góry i położyłem się na dachu. Wkrótce pociąg ruszył ze stacji. Wiatr gwizdał mi w uszach. Wagon chybotał się w prawo i w lewo. Od czasu do czasu obsypywały mnie roje złotych iskier z komina lokomotywy.
Gdy pociąg zatrzymywał się na stacjach, zsuwałem się na przeciwległy brzeg wagonu, aby nie można było dostrzec mnie z peronu. Ręce mi zdrętwiały. Było bardzo zimno. Dygotałem na całym ciele, lecz nie przerywałem jazdy. Gdy wyjechaliśmy z Borysowa rozpoczynał się poranek, a w Smolewiczach musiałem porzucić pociąg, bo dostrzeżono mnie z peronu... Wolałem nie ryzykować. Nie chciałem wpaść po tylu trudach.
Pociąg ruszył dalej, a ja poszedłem wzdłuż toru. Do Mińska było stąd przeszło 40 kilometrów. Głód dręczył mnie coraz więcej. Odczuwałem silne osłabienie. Gdy pochylałem się, robiło mi się ciemno w oczach.
Idąc torem, zobaczyłem w pewnym miejscu budkę dróżnika. Drzwi jej były uchylone. Dostrzegłem przez nie w środku, piorącą bieliznę w balii kobietę. U progu budki bawiło się dwoje dzieci. Przez chwilę się wahałem, a potem... skierowałem się ku domowi. – Dzień dobry! – pozdrowiłem kobietę.
– Dzień dobry! Co powiecie?
– Może, gosposiu, dacie mi cokolwiek zjeść?
– A skąd wy?
– Ja z Mińska. Byłem w Smoleńsku na robocie, a teraz muszę wracać do domu... Kupiłem bilet do Borysowa, bo zabrakło mi pieniędzy na podróż...
Dwa dni nie jadłem. Budka dróżnika była przedzielona przepierzeniem na dwie części. W przepierzeniu tym były małe drzwiczki. W czasie mej rozmowy z kobietą drzwi te odemknęły się i wyszedł z nich mężczyzna, lat 50. Twarz miał szczupłą, oczy chytrze przymrużone. Dróżnik uważnie obejrzał mnie i zwrócił się do żony:
– Daj mu, Dasza, coś zjeść. Nakarm go porządnie!... Ja zaraz wrócę... Wy siadajcie... odpocznijcie!... – rzekł do mnie.
Usiadłem na taborku w pobliżu stołu, lecz byłem niespokojny. Nie podobało mi się spojrzenie dróżnika. A jego słowa, powiedziane do żony, były mi podejrzane. Pochyliłem się ku okienku i spojrzałem w nie. Zobaczyłem, że dróżnik szedł pośpiesznie po drodze w kierunku jakichś zabudowań, dachy których wyzierały z dala z gęstwiny drzew. Kilka razy obejrzał się i jeszcze prędzej poszedł dalej.
Kobieta odcięła nożem z połowy bochenka sporą pajdę chleba i położyła ją na stole. Wziąłem chleb i zacząłem pośpiesznie go jeść.
– Zaraz dam wam mleka!
Zdjęła z półki garnek i nalała mi kubek mleka. Chciwie je wypiłem. Kobieta nalała mi jeszcze jeden kubek. Ja wciąż patrzyłem w okno. Jadłem chleb, piłem mleko i śledziłem oczami dróżnika, który zbliżał się do kępy drzew, za którymi był budynek. Wówczas włożyłem nie dojedzony chleb do kieszeni i powiedziałem:
– Dziękuję wam bardzo, gosposiu, za chleb i za mleko. Jeśli chcecie, to zostawię wam tę kurtkę, którą mam na sobie, bo pieniędzy nie mam.
– Nic nie trzeba... A gdzie wy?... Zaraz ugotuję obiad!
– Nie mam czasu czekać!
– To usmażę jajecznicę.
– Dziękuję. Jajecznicy nie lubię... Do widzenia!
Pośpiesznie wyszedłem z budki dróżnika i poszedłem z powrotem w kierunku Smolewicz. Gdy odszedłem dość daleko, obejrzałem się za siebie.
Kobieta stała na torze i patrzała za mną. Dalej tor kolejowy robił zakręt. Gdy znalazłem się za zakrętem wówczas, nie zostawiając za sobą śladów, zszedłem z toru i skierowałem się ku krzakom, rosnącym na skraju lasu. Prędko poszedłem z powrotem, nie wychylając się na otwarte miejsca.
Jednocześnie obserwowałem tor kolejowy. Zrównałem się, idąc lasem, z budką dróżnika. Zobaczyłem idących pośpiesznie ścieżką, od budynków z głębi lasu ku budce, trzech ludzi. Był to dróżnik, w towarzystwie dwóch mężczyzn w wojskowych ubraniach. W pobliżu budki weszli na tor. Zbliżyła się ku nim żona dróżnika. Coś mówiła do nich, wskazując ręką w tamtym kierunku, w którym ja poprzednio oddaliłem się. Oni szybkimi krokami podążyli w tamtą stronę. A ja udałem się w dalszą drogę, starając się trzymać w pobliżu lasu, lecz nie odchodzić zbyt daleko od toru kolejowego.
Przeprawiłem się przez jakąś rzekę, a w południe znalazłem się w pobliżu stacji Kołodziszcze. Tu wszedłem do lasu i zdecydowałem się pozostać do wieczora.
Gdy zapadła noc, dotarłem do Mińska. Nie wchodząc do miasta, skierowałem się na przełaj przez pola, idąc początkowo na zachód, a potem na południowy–zachód. Po czterech godzinach drogi wyszedłem na trakt, prowadzący z Mińska do Rakowa. Znajdowałem się w pobliżu wsi Jarkowo, o 9 kilometrów od Mińska. Tu zszedłem z wysokiej góry w dół. Wiedziałem, że tam jest studnia i chciałem zaspokoić pragnienie. Wyciągnąłem żurawiem ze studni okute żelazem wiadro wody, długo piłem. Potem ruszyłem w dalszą drogę. Szedłem dość prędko bocznymi ścieżkami, starając się nie zgubić z oczu traktu.
Na czternastej wiorście wszedłem do lasu i znów wypocząłem, bo byłem bardzo zmęczony. Wypaliłem tu ostatniego papierosa.
Zostawiając z lewej Stare Sioło, wszedłem do Starosielskiego lasu i brzegiem jego podążyłem dalej.