Na początku maja wyrokiem Rewtrybunału skazano mnie, za uprawianie przemytnictwa, na trzy lata wysyłki do niżegorodzkiej guberni. Pieniądze moje skonfiskowano. Przewidywałem ten wyrok i nie byłem nim zasmucony. Nawet wolałem jechać na zesłanie, niźli odbywać karę w doprze. Postanowiłem, że z miejsca zesłania zbiegnę przy najbliższej sposobności. Po sądzie Lonia znów odwiedziła mnie. Mówiła, że będzie pomagać materialnie, a jeśli znajdzie wolny czas, to odwiedzi mnie na zesłaniu. Prosiła pisać często listy. Powiedziała, że teraz wyglądam o wiele lepiej. Ja również czułem się o wiele zdrowszy i silniejszy, niźli poprzednio. Opuchlizna zeszła mi z nóg... Najgorsza choroba, to głód. A najlepsze lekarstwo na nią – jedzenie... aby tylko nie za późno. Chłopaki w celi mówią, że mnie wkrótce mogą przewieźć etapami na miejsce zesłania. Dają mi różne praktyczne wskazówki. Radzą mi uciekać w drodze z pociągu. O tym myślę teraz najwięcej.
W połowie maja kazano mi zebrać swoje rzeczy i odprowadzono do kancelarii. W bramie zobaczyłem eskortę: ośmiu żołnierzy i podoficera z trzema trójkątami na rękawie. Aresztowanych było sześciu. Jeden do Smoleńska, trzech do Moskwy i dwóch do Niżniego Nowogorodu. Pierwszy etap był w Smoleńsku.
Po załatwieniu wszystkich formalności w więzieniu, odprowadzono nas na dworzec. Zajęto dwa przedziały. W każdym przedziale umieszczono po czterech żołnierzy i trzech aresztowanych. Komendant eskorty poszedł na dworzec ostemplować dokumenty podróży. Ja miałem trochę pieniędzy, które Lonia pozostawiła dla mnie w kancelarii więzienia. Poprosiłem komendanta eskorty, by kupił dla mnie dwa pudełka papierosów, pudełko zapałek, a za resztę pieniędzy jedzenia – bułek i kiełbasy. Podoficer dał pieniądze żołnierzowi i posłał go po zakupy do straganów, umieszczonych na peronie dworca. Żołnierz przyniósł dla mnie 50 papierosów, pudełko zapałek, kilka bułek i trochę kiełbasy.
– Kupiłem za wszystko! – rzekł krasnoarmiejec.
– Dobrze. Dziękuję!
Zacząłem posilać się. Towarzyszom mej podróży dałem kawałek kiełbasy i kilka bułek. Podzielili je między siebie. O godzinie pierwszej w dzień pociąg wyruszył w drogę. Siedziałem na ławce między dwoma krasnoarmiejcami. Naprzeciwko nas siedziało dwóch żołnierzy i dwóch aresztowanych. Nasz przedział był pierwszy.
Od pomostu przegradzał go mały korytarz. Wzdłuż wagonu, po lewej jego stronie, ciągnęło się długie, dość szerokie przejście, łączące wszystkie przedziały. Drugą połowę eskorty i resztę aresztowanych umieszczono w następnym przedziale.
Wagon był przepełniony. Przedziały zapchane ludźmi po brzegi. W przejściu poustawiano kufry, kosze i worki. Ludzie powłazili na półki do spania.
Krzyki, przekleństwa, wymyślania, krzyżowały się w powietrzu. Wreszcie wszyscy rozmieścili się i rozpoczęły się rozmowy i żarty.
W pobliżu Borysowa do wagonu weszła kontrola kolejowa Czeki. Sprawdzano dokumenty pasażerów. Gdy czekiści zbliżyli się do naszego przedziału, komendant eskorty, podoficer, podał im dokumenty podróży i rzekł:
– Dziewięciu eskorty, wraz ze mną i sześciu aresztowanych...
Czekiści zbadali dokumenty, obejrzeli nas i poszli dalej.
W Orszy znów przeszła kontrola Czeki.
Gdy wyjechaliśmy z Orszy do Smoleńska, zapadł zmierzch. Patrząc przez okno wagonu na ukos w górę, dostrzegłem na niebie Wielką Niedźwiedzicę.
Byłem wzruszony... Tak dawno nie widziałem jej!... Przypomniała mi tyle wesołych i smutnych rzeczy; nasunęła wiele myśli. Patrzyłem na nią długo, dopóki jeden z żołnierzy nie kazał mi odsunąć się od okna.
– Patrz, patrz, nic ci to nie pomoże!... Nie wyskoczysz!...
– Ja nic... ja na gwiazdy patrzyłem!...
– Gwiazdy?... Tu są gwiazdy! – krasnoarmiejec trzasnął się dłonią po budienowce, na której była przypięta z przodu, wycięta z czerwonego sukna, duża, pięcioramienna gwiazda.
Inni krasnoarmiejcy roześmiali się. Ja odsunąłem się od okna. Żołnierze palili machorkę i leniwie prowadzili rozmowę. Moi koledzy, siedzący na przeciwległej ławce, usnęli. Żołnierze drzemali. Umówili się, że będą pilnowali kolejno, po dwóch. Do przedziału wszedł podoficer i powiedział:
– No, "rebiata", nie zasnąć!... Uważać!...
– Bądź spokojny. Nie uśniemy! – odezwał się jeden z krasnoarmiejców. – No, no!...
Podoficer poszedł do następnego przedziału.
Zbliżała się północ. Do Smoleńska zostało kilka stacji. Ja, udając śpiącego, obserwowałem naszą eskortę. Trzech żołnierzy usnęło i tylko jeden, który siedział przy drzwiach, umieścił nogi tak, aby nikt nie mógł wyjść z wagonu na pomost, nie obudziwszy go. On również drzemał, lecz od czasu do czasu otwierał oczy oglądał przedział i znów je przymykał. Co pewien czas z wagonu wychodził ktoś na korytarz, gdzie był ustęp. Wówczas żołnierz otwierał oczy, obrzucał spojrzeniem wychodzącego z wagonu i usuwał z drogi kolana, dając mu możność odemknięcia drzwi.
Przedział nasz był do połowy pogrążony w ciemności. Wpadało do niego tylko ukośne światło, z umieszczonej na korytarzu, u góry przy ścianie, latarni. Paliła się w niej świeca.
W pewnym momencie wychyliłem się daleko w prawo z przedziału i spojrzałem na korytarz. Był zawalony po brzegi masą śpiących na podłodze ludzi.
Gdzieniegdzie w przedziałach było słychać gwar rozmów. Zrozumiałem, że tędy będzie mi trudno dotrzeć do wyjścia z wagonu. Poza tym było tu niebezpiecznie i z tego względu, że eskortujący nas żołnierze i podoficer, którzy w następnym przedziale pilnowali trzech aresztowanych, mogli czuwać i dostrzec mnie. Nie mogłem stąd zobaczyć następnego przedziału, lecz słyszałem tam jakieś szmery i szuranie nogami.
"Może spuścić okno?" – pomyślałem.
Lecz po namyśle odrzuciłem ten projekt. Otwierając okno mogłem obudzić kogoś z eskorty, a wtedy wszystko byłoby na nic. Znów wyjrzałem na korytarz. Zobaczyłem idącą z dala szarą postać. Był to żołnierz, który zarzucił sobie płaszcz na barki i szedł powolnie ku wyjściu, stąpając pomiędzy leżącymi na podłodze ludźmi. Zbliża się coraz bardziej. Jest tuż przy mnie. Otwiera drzwi, odsuwając na bok kolana eskortującego nas żołnierza, który otwiera oczy i patrzy na niego.
– Cooo?...
– Nic, towarzyszu... Odsuńcie nogi! Krasnoarmiejec daje mu przejść, poprawia się na ławce, pluje gdzieś na ścianę, wsadza ręce w rękawy płaszcza i głośno poziewa. Potem pochyla się naprzód i uważnie ogląda przedział. Udaję, że śpię. Żołnierz znów opiera się plecami o ścianę przedziału i przymyka oczy. Pas od karabinu ma przerzucony przez kolano, a lufę wsadził między uda. Zapomniał zagrodzić nogami drzwi... A może chciał zaczekać na powrót krasnoarmiejca, który przed chwilą wyszedł z wagonu.
Przyglądałem się uważnie żołnierzowi. Postanowiłem uciekać nawet w najgorszej sytuacji, lecz chciałem uzyskać lepszą. Po chwili dostrzegłem, że głowa jego zaczyna opadać na piersi. Wstaję z miejsca. Robię dwa kroki z przedziału na korytarz, potem krok naprzód. Powolnie naciskam klamkę u drzwi i otwieram je... Szerzej... szerzej... Patrzę w twarz żołnierzowi. Nagle śpiący, jakby wyczuł mój wzrok, otwiera oczy. Utkwił we mnie mętne spojrzenie, zrobiłem prędko krok naprzód.
– A ty gdzie?!... A?... Stóóój!... Wówczas zatrzasnąłem za sobą drzwi i skoczyłem naprzód. Odemknąłem drzwi prowadzące na pomost wagonu.
Pośpiesznie zamykam je. W tym momencie drzwi wagonu, które przed chwilą zatrzasnąłem za sobą, otwierają się i słyszę nieludzki wrzask:
– Towariszczi!... "Biegit"!... wstawajcie!... Towari...
Rzuciłem się do drzwi, prowadzących z pomostu na stopnie wagonu. Naciskam silnie rygiel i pcham je naprzód... Nie ustępują. Po chwili opamiętałem się: drzwi otwierają się do środka, a ja pcham je na zewnątrz. Szarpię je ku sobie. Drzwi są otwarte. Z tyłu ciemność przecina szeroka smuga światła.
Na pomost wpadają uzbrojeni ludzie. Słyszę ich głosy:
– Stój, draniu!... Stój!...
Przede mną czarna noc usiana złotymi punktami gwiazd. Skoczyłem naprzód, w gęsty, tajemniczy mrok... Wpadam w powietrzny wir. Miota mną i pędzi gdzieś w bok. Serce zamiera w piersi. Na chwilę błysnęła w oczach długa smuga świateł, a potem wszystko utonęło w mroku i w ciszy... głębokiej ciszy...
Miota mną i pędzi gdzieś w bok. Serce zamiera w piersi. Na chwilę błysnęła w oczach długa smuga świateł, a potem wszystko utonęło w mroku i w ciszy... głębokiej ciszy...
4
Nie mogłem zrozumieć, co ze mną się stało. Czułem tylko, że duszę się, że do ust sączy się lepka, gęsta ciecz. Szarpnąłem się rozpaczliwie w prawo, w lewo, w górę... Wreszcie uklękłem... Odetchnąłem... Poczułem, że do płuc mi wchodzi powietrze.
Długo trwałem nieruchomo. Tułów miałem zanurzony w błocie, a głowę na wierzchu. Wydostałem z błota ręce. Otarłem dłońmi twarz i oczy z lepkiej, gęstej mazi. Zobaczyłem o kilkaset kroków od siebie, długi rząd lśniących żółtawo ogni. Był to pociąg, który zatrzymano wkrótce po moim skoku z wagonu. Spostrzegłem, że wzdłuż toru kolejowego poruszają się inne światła, mniejsze, lecz jaskrawsze. Były to latarnie w rękach szukających mnie w pobliżu toru ludzi.
Zacząłem wydostawać się z błota. Stanąłem.
Omal nie upadłem z powrotem w błoto. Zrobiłem dwa kroki i namacałem dłońmi brzegi rowu.