farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 13)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Przywitałem się z pilotem, założyłem olbrzymie słuchawki i potwierdziłem, że dobrze go słyszę. Rzadko spotykana słoneczna pogoda nadal utrzymywała się w tej okolicy o średniej liczbie dni deszczowych w roku przekraczającej dwieście. Wznieśliśmy się do góry i wzdłuż rzeki Fraser polecieliśmy na wschód.

Piękne widoki pozwalały zapomnieć o niesamowitym hałasie i o perspektywie mojej tajemniczej misji. Nad doliną i rozlewiskami rzeki pokonywaliśmy przestrzeń z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę. Rozległa nizina skończyła się i helikopter wzniósł się wyżej. Pilot sprawnie pokonywał labirynt szczytów i dolin, kierując się na północ. Nie rozumiem, dlaczego nie zostałem pilotem helikopterów latających sobie beztrosko nad Górami Skalistymi. To piękny zawód. Nie musisz codziennie oglądać piekła ani spodziewać się strzału w tył głowy. Wieczorem po pracy odstawiasz helikopter na lotnisko, podbijasz kartę na koniec zmiany i spokojnie jedziesz do domu, do żony czekającej z obiadem.

Po lądowaniu w Kamloops poczułem głód, i to taki prawdziwy głód na kawał mięsa. W Grillu nad rzeką Thompson zjadłem żeberka i wypiłem piwo.

Wyjąłem z kieszeni mój nowy supertajny telefon i wysłałem wiadomość do Anny: "Kochana Aniu, wieczorem powinienem być na miejscu. Będę dzwonił, jak często się da. Ty nie możesz dzwonić do mnie. Jeżeli chcesz mi coś pilnie powiedzieć, to nagraj się na skrzynkę głosową domowego telefonu. Kocham, Der".

***

Pod koniec października zeszłego roku fala silnych wiatrów dotarła nad jezioro Arrow. Nagłe zmiany pogody nad stanami Kansas i Nebraska spowodowały tornada o dewastującej mocy, a echa tych dramatycznych huraganów w postaci porywistych wiatrów i burz dotarły aż nad wyspę Karola, łamiąc dwie stare sosny i uszkadzając dach jednej z kabin. Tego dnia Karol zrezygnował z rutynowej wycieczki w góry, wiedząc, że czeka go olbrzymi wysiłek w starciu z martwymi drzewami. Wiele razy rąbał sosnowe klocki i gałęzie, ale tym razem czekała go prawdziwa
praca drwala. Po śniadaniu naoliwił spalinową piłę łańcuchową i naostrzył siekierę. Pierwsza, dwudziestometrowa sosna upadła w stronę jeziora. Nie dała rady wiatrowi. Sosna puściła skałę, którą wielką dłonią korzeni trzymała uparcie przez wiele lat. Upadając, złamała sąsiednie drzewo, może troszkę niższe, ale o grubym pniu z ponad metrową średnicą. Cała korona większej sosny zanurzona była w wodzie. Drewno po długim czasie w wodzie nie ma już

wartości opałowej. Karol odciął czubek sosny, który jak statek w czasie wodowania powoli zsunął się w otchłań jeziora. Poobcinane cieńsze gałęzie ułożył w stos i podpalił. Grubsze konary nadawały się do wysuszenia i na opał. Nadszedł czas na przecięcie pnia o średnicy przekraczającej trzy stopy.

Piła wyrywała się i szarpała jak dzikie, pojmane zwierzę. Wióry strzelały w górę spod łańcucha, a ręce nieprzyzwyczajone do pracy drwala bolały niemiłosiernie. Po kilku godzinach zmagania się z wielkim pniem i z brakiem doświadczenia, Karol usiadł koło ogniska. Wypił zasłużone piwo i zjadł kiełbasę
upieczoną nad ogniskiem.

Ali i Baba towarzyszyły swojemu panu w pracy, rozciągając zebrane na stos gałęzie, i w odpoczynku, siedząc naprzeciwko i śliniąc się na widok kiełbasy. Spełniały jednak doskonale swoją najważniejszą rolę, cierpliwie słuchały narzekań i opowieści samotnego człowieka.

– No i po jaką cholerę zabrałem się dzisiaj sam do tej roboty? Jest pewnie setka łatwiejszych rzeczy na liście "Do zrobienia", które jeden starzejący się pierdziel może śmiało wykonać w pojedynkę. Nieee! Przecież jestem silny jak koń, co? Naprawdę trzeba być idiotą, żeby porywać się na takie przegwizdane zadanie dzień przed przyjazdem młodego i silnego pomocnika. Czy wy, durne psy, nie możecie mi czasem czegoś podpowiedzieć? Co mają wspólnego pies i student? Nie wiecie? Jak zadasz im pytanie, to tak samo mądrze patrzą – Karol ze śmiechem poczochrał dwa kudłate łby, kończąc swój monolog.

Po odpoczynku, zamiast zabrać się z powrotem do pracy, wrócił do domu, wrzucił narzędzia do komórki i włączył propanowy bojler na gorącą wodę. Miał już prawie pięćdziesiąt pięć lat i po sześciu godzinach rąbania i piłowania drzewa nie czuł się wcale młodszy. Nakarmił psy, potem wyciągnął z komórki wielką blaszaną balię i napełnił ją gorącą wodą. Godzinę leżał bez ruchu, wygrzewając obolałe mięśnie.

Kiedy się ocknął z półdrzemki, woda w balii już zdążyła ostygnąć. Wytarł się, ubrał i dorzucił dwie wielkie kłody do kominka. Chciał jeszcze sprawdzić e-maile, ale po pierwszej szklance shiraza zasnął twardo na kanapie przed kominkiem. Zbolałe ciało potrzebowało odpoczynku. Spał do rana. Po śniadaniu włączył komputer. Darek Sosnowski przysłał krótką wiadomość: "Jestem w Calgary. Postaram się być w Revelstoke o piątej po południu.

Zadzwonię do Pana, gdy będę na miejscu. Darek S.".

***

Karol skończył pranie i uporał się ze składaniem koców w kostkę. Spakował wszystko do toyoty i nareszcie usiadł wygodnie na osłonecznionej werandzie restauracji przy polu golfowym.

Piekący ból w plecach i ramionach był denerwującym wspomnieniem wczorajszego występu w roli drwala. Dzisiaj nawet wyjęcie ubrania z pralki było dla obolałego ciała wyczynem. W oczekiwaniu na prawdziwe włoskie lasagne sączył zimne, ulubione piwo Guinness. Kiedy kelnerka postawiła na stole miskę sałaty i pachnące, świeże pieczywo, w kieszeni kurtki zawibrował telefon.

– Halo! Pan Karol?

– Tak.

– Właśnie dojechałem autostopem do Revelstoke. Jestem na stacji benzynowej Shell na Victoria Road, przy zjeździe z autostrady, chyba z jedynki.

– Jesteś głodny?

– Niespecjalnie, jadłem po drodze.

– To poczekaj na mnie tam, gdzie jesteś. Daj mi pół godziny. OK?

– OK.

Stacja Shella znajduje się zaledwie pięćset metrów od pola golfowego, ale Karol postanowił nie spieszyć się i zjeść swój zasłużony posiłek w spokoju. Jedzenie jak zwykle było pyszne. Skończył piwo, zapłacił rachunek i ruszył na spotkanie nowego pracownika.

Już z daleka, czekając na czerwonym świetle przy skrzyżowaniu z autostradą numer jeden, zobaczył faceta siedzącego na stopniach, opartego o duży plecak. Wjechał na parking przed stacją benzynową i zatrzymał się przed schodami. Mężczyzna wstał na widok podjeżdżającego auta i przeciągnął się. Karol inaczej wyobrażał sobie przybysza z teraźniejszej Polski. Średniego wzrostu, szczupły, ale raczej silny i dobrze zbudowany, z brodą i dłuższymi włosami pasowałby bardziej do lat osiemdziesiątych poprzedniego stulecia.

Co było ważne w momencie pierwszego spotkania? Uśmiech na twarzy przybysza. Karol panicznie bał się uwięzienia na swojej bezludnej wyspie w towarzystwie jakiegoś polskiego gbura, mówiącego "kurwa, panie" na początku i na końcu każdego zdania. Powierzchnia wyspy nie dawała zbyt dużych możliwości schowania się przed wścibskim rodakiem, nieskończenie udzielającym mądrych rad i wiedzącym wszystko w każdej dziedzinie.
Brodacz podszedł do toyoty od strony kierowcy. Karol wyłączył silnik i wysiadł.

– Dzień dobry. Pan Karol, prawda? – brodaty wyciągnął silną dłoń na przywitanie.

– Witam na końcu świata – rozpoczął znajomość Karol, badając przy okazji poczucie humoru przybysza.

– Piękny ten pana koniec świata. Bardzo mi się tu podoba.

– Zacznijmy od pewnej formalności – Karol użył poważniejszego tonu. – Mniej więcej w czasie, kiedy się urodziłeś, ja wyjechałem z kraju i nikt przez te lata nie mówił do mnie "proszę pana". Rozumiesz? W robotniczo-partyjnej Polsce chłopstwo leczyło kompleksy tytułami: "dzień dobry panu", "niech pan usiądzie", "czy pan pozwoli"… "niech się pan odpierdoli".

Młody człowiek wybuchnął śmiechem.

– Panomania była być może jedną z przyczyn, dla której wyjechałem za granicę. Także od tej chwili proszę bardzo mówić do mnie Karol… po prostu.

– Dobrze, proszę pana. Ja jestem pan Darek – ze śmiechem zrobił krok do tyłu, jakby oczekując kopniaka.

– Wsiadaj… pan – Karol odwzajemnił śmiech głęboko odprężony wstępnym brakiem gburowatości. Darek upchnął plecak na górze worków z czystym praniem i wskoczył do toyoty.

– Jak nie jesteś głodny, to zjemy później w domu. Musimy jeszcze zajechać do sklepu spożywczego i monopolowego. Chyba, że PAN jest abstynentem.

– Nie. Nie jestem. Zawsze podzielę się alkoholem z potrzebującą, przyjazną osobą. Nie piję codziennie wódki, ale piwo czy wino po pracy, dlaczego nie?

Karol zjechał na parking przed rzędem sklepów. W spożywczym kupili pięć bochenków chleba, worek bułek, warzywa, kiełbasę, przyprawy i dwie skrzynki zup w puszkach.

– Może być lokalne piwo? Kanadyjskie piwa nie należą do światowej czołówki, ale kokanee gold to całkiem niezły pilsner, 5,3%. Może być? – Jak najbardziej. Jeśli pan… jeśli pozwolisz, to dorzucę się do zakupów…

– Do następnych. Jak coś zarobisz. Jedzenie, nocleg i piwo masz wliczone do pensji. Aha, jeżeli chcesz zostawić komuś wiadomość, to teraz jest ostatnia tania szansa. Dwa – trzy kilometry od miasteczka, za pierwszymi wzgórzami, kończy się zasięg wieży telefonów komórkowych, a rozmowa przez mój telefon satelitarny będzie cię kosztowała dwa i pół dolara za minutę. Sam używam telefonu tylko do rozmów związanych z działaniem ośrodka. Na wyspie jest natomiast satelitarny internet i teoretycznie można pogadać przez Skype'a, pod warunkiem że ma się z kim.

– Zostawiłem już wiadomość znajomym, kiedy dotarłem do Revelstoke. Myślę, że ucieszyli się z mojego wyjazdu i jakiś czas nie będą za mną tęsknić.

Cztery skrzynki piwa w butelkach i reszta zakupów ledwo zmieściły się na tylnym siedzeniu. Dwa kanistry paliwa do łodzi motorowej musieli przywiązać do bagażnika na dachu. Mimo swojego rozmiaru i mocy załadowany pojazd osiadł na resorach i Karol jechał wolniej po dziurawych drogach.

Darek podziwiał widok jeziora i otaczających gór zmieniających kolor w zachodzącym słońcu.

– Widziałem na mapie, że z twojej wyspy można dopłynąć łodzią do samego Revelstoke.

– Ciąg jezior utworzonych przez zablokowaną tamami rzekę Kolumbia ciągnie się od Kinbasket na północy aż do granicy z USA na południu i dalej jeszcze w głąb stanu Washington, ma pewnie grubo ponad tysiąc kilometrów. Także rzeczywiście można tu popływać łodzią. Niestety obydwie łodzie motorowe, które obecnie posiadam, są bardzo powolne i podróż do miasteczka trwałaby ponad dwie godziny.

– Może będę mógł kiedyś spróbować?

– Dlaczego nie. Niedługo mają przyjść pocztą części do wiatraka, do turbiny powietrznej, które zamówiłem kilka dni temu. Gdy nadejdą, to wyślemy cię łodzią po odbiór na pocztę, a przy okazji po pieczywo i piwo. Jak wypłyniesz wcześnie rano, to wrócisz na obiad, chyba że spotkasz jakąś ładną turystkę…

– Wtedy nie wrócę wcale nigdy – "wcale nigdy" zabrzmiało dziwnie po polsku.

– Ciekawi mnie… od kogo dostałeś mój numer telefonu.

– Na Wielkanoc byłem na obiedzie u moich przyjaciół, u których mieszkałem w Toronto. Było tam ze dwadzieścia osób, prawie sami Polacy, wiesz, kolorowe jajka, żurek świąteczny z białą kiełbasą, sernik… no i oczywiście wódka Luksusowa. Nie pamiętam teraz nawet imienia. Jedna z kobiet, chyba Wanda czy Krystyna, zaczęła opowiadać o wizycie na twojej wyspie. Opowiadałem im o moich planach zwiedzania Kanady w nieturystyczny sposób, pracując tu i tam i podróżując autostopem. Zaraz po świętach ta kobieta przysłała mi wiadomość z twoim numerem telefonu i e-mailem. Dzień później zadzwoniłem do ciebie. Życie klei się od przypadku do przypadku. Tu telefon, tam e-mail i nagle jestem kilka tysięcy kilometrów dalej.

– Pamiętam, kiedyś byli w moim ośrodku Polacy. Małżeństwo koło czterdziestki. Może to ta kobieta? Nieważne. Ile dni jesteś w drodze?

– We wtorek rano wyjechałem z Mississauga koło Toronto ciężarówką osiemnastokołową do Winnipeg. Kierowcą był jeden z tych gości świątecznych, o których już wspominałem. W piątek wieczorem dotarłem do Moose Jaw w Saskatchewan, w sobotę do Medicine Hat w Albercie, a wczoraj po południu zawitałem do znajomych z Calgary. Dzisiaj rano, o siódmej, złapałem autobus pełen Chińczyków jadący do Banff. Tam mi się bardzo podobało. Jak w Zakopanem, knajpy, sklepiki, pełno turystów, a naokoło ośnieżone szczyty. Z Banff do Revelstoke przedostałem się małą hondą civic z trójką młodych… chyba Indian… stopem.

– Spałeś gdzieś po drodze?

– Tak naprawdę to spałem w ciężarówce, w rozsypującym się motelu w Moose Jaw, no i u tych ludzi w Calgary.

– Pewnie jesteś zmęczony?

– Podróże i przygody dają mi dużo energii. Jestem w dobrej formie.

Rozmawiając i słowo po słowie poznając swoje charaktery, dojechali na przystań starego Joe.

Karol powoli cofając toyotę, zaparkował tuż przy pływającym pomoście, przy którym kołysała się czekająca wiernie łódź. Przeładunek towarów, jak w prawdziwym miniporcie, odbył się szybko i sprawnie.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.