Zaczęliśmy obszernie komentować ucieczkę Bzika. Wszyscy mówili, że od dawna wiedzieli o symulacji Bzika. Kłamali. Uważali go za obłąkanego i traktowali jak wariata.
– Ech, "bratcy"! – powiedział Łobow z żalem. – Szkoda, że mnie nie wzięli. Ja bym też zrobił gwinta. Nie mam szczęścia, chłopaki! Trzeba będzie kojfnąć tu! Żaba nadal siedział w kucki na pryczy i jękliwym, cienkim, skrzypiącym głosikiem śpiewał: Ach ty matko moja droga! Ach po coś porodziła mnie?
– A ten jęczy! – marszczy się Łobow. – Nie podoba się: nie słuchaj! – rzuca mu Żaba i śpiewa dalej, podpierając policzek dłonią i chwiejąc głową w prawo i w lewo.
W nocy nie mogłem spać. Żarły mnie wszy i pluskwy. Dręczył głód. Trawiła gorączka. Czepiałem się myślami wątka nadziei: może wkrótce przeniosą mnie do dopru. Za oknem słyszałem bulgotanie ściekającej rynnami wody... Wiosna idzie. Niesie nowe życie, wzbudza nowe nadzieje. A u nas czarno, brudno, głodno. Jesteśmy porzuceni w strasznej, ohydnej celi i powoli, z godziny na godzinę, konamy... Szczęśliwy Bzik! Gdzie on teraz?... Może siedzi na melinie, a może dąży gdzieś polami i lasami pod osłoną nocy...
Zasnąłem nad ranem. Nazajutrz w południe wywołano mnie na górę. Pod eskortą dwóch krasnoarmiejców wszedłem do gabinetu Niedbalskiego. Sędzia śledczy kazał mi stanąć przy drzwiach i wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił. W ślad za nim weszło dwóch krasnoarmiejców z bagnetami na karabinach.
Wprowadzono ponurego, z lekka zgarbionego dryblasa. Od razu poznałem w nim Gwoździa. Ustawiono nas naprzeciw siebie.
– Znasz go? – wskazał mnie palcem.
– Jeśli on mnie zna, to i ja go znam, a jeśli on mnie nie zna, to i ja go nie znam!
Niedbalski tupnął nogą:
– No ty, nie mędrkuj!... Odpowiadaj na pytania!
– A ty nie wrzeszcz! Nie boję się ciebie... Babę swoją postrasz! – odrzekł Gwóźdź.
– Znasz go? – zapytał mnie Niedbalski, wskazując palcem Gwoździa.
– Znam.
– Skąd go znasz?
– To nasz chłopak z Rakowa.
– I ja go znam – rzekł nie pytany Gwóźdź.
– Czemu tego wcześniej nie mówiłeś? – powiedział Niedbalski.
– No, nie jestem twoim szpiclem... Może on – Gwóźdź skinął w moją stronę – nie chciał, żebym go poznał.
Niedbalski kazał eskorcie wyprowadzić Gwoździa.
Dowiedziałem się później, że Gwóźdź siedzi w doprze i że przyprowadzono go stamtąd na konfrontację. Za dwa dni skonfrontowano mnie z Lonią.
Wywołano mnie z celi zaraz po obiedzie. Gdy wszedłem do gabinetu Niedbalskiego, Lonia była już tam. Siedziała na krześle w pobliżu biurka.
Eskortujący ją żołnierze pozostali za drzwiami. Sędzia śledczy coś do niej mówił i śmiał się. Lonia zachowywała się poważnie. Wyglądała dobrze. Miała na sobie czarne palto z dużym, futrzanym kołnierzem. W rękach trzymała sporą paczkę. Zatrzymałem się wraz z eskortą u drzwi. Niedbalski przeglądał przez parę minut papiery, a potem skinął mi głową.
– Chodź tu!
Zbliżyłem się do biurka.
– Znasz tę kobietę? – zapytał mnie Niedbalski.
– Tak. Znam.
Niedbalski zmrużył oczy i uważnie na mnie spozierał. Lonia, nie spodziewając się takiej odpowiedzi, była mocno zaskoczona.
– Skąd ją znasz?
– Wstąpiłem do niej zapytać o drogę i tam mnie aresztowano.
– A poprzednio byłeś u niej?
– Nie.
– Może wiesz coś o tym, że trzymała punkt?
– Nic o tym nie wiem. Zresztą ona mieszka pod Mińskiem, a tam punktów nie ma! – kłamałem, aby ułatwić Loni składanie zeznań.
– Skąd wiesz o tym?
– Wiem od chłopaków.
– To nie znasz jej wcale?
– Nie znam. Sędzia śledczy zwrócił się do Loni:
– A wy, obywatelko, znacie go?
– Nie znam. Ale szkoda go. Taki młody chłopak i siedzi!...
– A wy lubicie "takich młodych chłopaków?" – ironicznie zapytał ją Niedbalski.
– Ja nie dlatego... Każdego człowieka szkoda... Więzienie, nie miód! – Lonia na chwilę urwała, a potem zwróciła się do sędziego śledczego:
– Może towarzysz sędzia pozwoli dać aresztowanemu trochę jedzenia?... Tak mizernie wygląda!...
– Czemu to obywatelka tak bardzo nim się interesuje?
– Bo cierpi dlatego, że wstąpił do mnie zapytać o drogę... Może ma do mnie żal!...
– Bo siedzi z waszego powodu, a wy z jego... Jesteście skwitowani... Zresztą, dajcie mu...
Lonia pośpiesznie rozwinęła papier i dała mi przeszło dwa kilo kiełbasy i dużą chałę. Potem odprowadzono mnie do podwału.
W celi podzieliłem jedzenie na jedenaście części i rozdałem kolegom. Żyd nie wziął nic. Oficer nie chciał, lecz widząc, że sprawia mi tym przykrość, wziął swoją część. Teraz było mi lżej. Miałem nadzieję, że w najbliższych dniach przeniosą mnie do dopru. Koledzy utwierdzali mnie w tym mniemaniu.
3
"Dwójka" jest to spora cela. Ma dwa duże okna. Jeśli stanąć na parapecie i wyciągnąć ręce w górę, to nie można dosięgnąć nimi górnej części framugi. Do ścian przymocowano 17 legimatów. Na dzień legimaty podnosimy w górę, wówczas jest sporo miejsca do chodzenia. Pośrodku celi stoi duży stół na kozłach. Przy ścianie zewnętrznej jest szafka do naczyń. Podłoga asfaltowa. W prawym kącie celi stoi duży, obity blachą piec. Siedzi nas tu siedemnastu. Kilku złodziejów. Kilku bandytów. Kilku chłopów, którzy mają jedną sprawę – oskarżono ich o zabójstwo. Jest jeden kolejarz, Ukrainiec, pochodzący z połtawskiej guberni. Nazwisko jego Koblenko. Siedzi za spekulację: przewoził w służbowym przedziale rzeczy "mieszoczników".
I tu głód wycisnął na wszystkich swoje piętno. Więźniowie ruszają się powolnie, są ospali i apatyczni. Niektórzy mają obrzęknięte twarze, innym puchną nogi. Wszy i tu pełno. Z początku czułem się tu tak, jakbym odzyskał pół wolności. Cela była jasna, powietrze czyste. Chodziłem na spacer.
Grałem z innymi więźniami w karty, które zrobiliśmy sami. Później przyzwyczaiłem się do wszystkiego. Z dnia na dzień ubywało mi sił; nogi zaczęły mi puchnąć. A za oknem, za murami, wiosna była w pełni. Słońce zalewało promieniami dziedziniec więzienny. Niektórych więźniów zwalniano. Na ich miejsce przyprowadzano nowych. Zabijała mnie tęsknota za wolnością. Spostrzegłem, że więźniowie, którzy siedzieli często w więzieniu, nie nudzili się wcale. Zawsze umieli znaleźć sobie jakieś zajęcie. Albo grali w karty lub ramsa, albo rozmawiali o różnych rzeczach.
Rozmowy te obracały się zwykle wokoło kilku zasadniczych tematów: jedzenie, "roboty", kobiety, sprawy sądowe, administracja więzienna. Mnie rozmowy te nudziły. Tęskniłem strasznie za wolnością i chudłem coraz bardziej...
Siadałem zwykle na parapecie okna i godzinami patrzyłem w daleki błękit nieba. O czym ja wówczas myślałem?... Nie wiem... Zapomniałem wtedy o wszystkim. Po pewnym czasie przywracała mnie do rzeczywistości jakaś kłótnia w celi lub piosenka Żaby. Pewnego razu podszedł do mnie Błast. Był to smoleński złodziej.
– Ty, chłopaku, nie myśl tak... "zaminżujesz się!..." W okno też nie patrz!... Pies ich drapał!... A grunt: nie myśl, bo kojfniesz!
– Cóż robić?
– Graj w karty!... Śpiewaj!... Rób cokolwiek... Ja kiedyś tak samo... Nic z tego...
Wieczorem, po "powierce" opuszczaliśmy legimaty i układaliśmy się do snu.
– No, trzy dzwonki do "pajki"! – mówił ktokolwiek z więźniów.
Wówczas wszyscy łykali ślinę, myśląc o jutrzejszej, dwustugramowej porcji lichego, źle wypieczonego chleba. Skórkę dzieliliśmy osobno, a surowy miękisz nakładano łyżką na te skórki. To zawsze przypominało mi albo ciastka, albo lody na waflach. Noc schodziła mi najprędzej. Prędko zasypiałem ciężkim snem, pełnym trwożnych majaczeń i głodowych wizji. Z przebudzeniem się pierwsze wrażenie: głód, pierwsza myśl: "Dwa dzwonki do pajki!" Gdy otrzymywaliśmy swoje porcje chleba, każdego ręce drżały. Można było zjeść swoją część momentalnie, lecz każdy jadł nie śpiesząc się, powolnie odgryzając chleb małymi kawałeczkami. Nie marnowała się ani jedna okruszyna, zresztą i okruszyn nie było, bo chleb był zawsze nie wypieczony. Po śniadaniu myśli wszystkich koncentrowały się wokół obiadu... Mijało wiele długich, głodnych godzin oczekiwania na obiad. Wreszcie nabierano do mosiężnych "baczków" rzadkiego, cuchnącego płynu – zupy z suszonych jarzyn lub zmarzniętych kartofli.
Jeden baczek na sześciu ludzi. Zaczynaliśmy jeść, a właściwie pić z łyżek rzadką, mętną, gorącą lurę. Parzyliśmy sobie usta i gardła, lecz zjadaliśmy wszystko bardzo prędko. Na pewien czas ogarniało ciało lube ciepło i złudne wrażenie sytości. A za kwadrans czasu rozpoczynały się jeszcze silniejsze skurcze żołądka: jeść! jeść! jeść!... Żołądka nie można było oszukać. Kolacja była jeszcze gorsza.
"Dają pić, a popić!" – mówili więźniowie. Pewnego razu, w dniu widzeń, o godzinie dziesiątej, wywołano mnie na korytarz. Było to przy końcu kwietnia.
Poprowadzono mnie do pokoju dla widzeń. Było tam sporo nędznie wyglądających ludzi. Długi pokój był przegrodzony przez środek drucianymi siatkami, pomiędzy którymi znajdowali się odwiedzający więźniów. Gdy rozpoczęto rozmowy, pokój wypełniały płacz, wrzask i krzyki, w których trudno było coś usłyszeć.
Zbliżyłem się do siatki i starałem się dostrzec po tamtej stronie kogoś znajomego. Przypuszczałem, że ktoś z rakowskich chłopaków, za pomocą krewnych lub znajomych w Mińsku, uzyskał pozwolenie na widzenie się ze mną. Wtem spostrzegłem radosny uśmiech i wesołe oczy Loni. Przywitałem ją. Starając się przekrzyczeć innych, zaczęliśmy "rozmawiać".
– Co u ciebie słychać? – zapytałem Loni.
– Jestem wolna!
– Jesteś zupełnie zwolniona?
– Tak... Dałam "rospiskę", że nie opuszczę miejsca stałego zamieszkania i stawię się na każde żądanie władz... – Dużo kosztowało?
– Dużo... Ale nic... nie zbiedniałam...
– Dobrze wyglądasz!