Zdjęcia polskiego ubóstwa – Gabriela Zimmer
Napisane przez Wanda Rat
Gabriela Zimmer, czyli Gabriela Pokój. Jej nazwisko znaczy po polsku "pokój" w mieszkaniu, nie taki "pokój" na świecie. W języku polskim mamy tu nieścisłości, bo nasze słowo pokój ma dwa znaczenia.
I ten pokój w domu, który ma cztery ściany, i ten pokój na świecie, który ścian nie ma… chyba nie ma. To zależy, czy świat jest ograniczony. Ja tego nie wiem, a wy? Kończy się ten nasz świat gdzieś?
Ta pani, ta Niemka Gabriela Zimmer od wiosny tego roku urzęduje w Unii Europejskiej. Z ramienia partii lewicowej. Są tam dwa jakieś odłamy. Interesują ją tematy ubóstwa w Unii Europejskiej. Ostatnio zamieściła zdjęcia z naszego polskiego podwórka. A nasze podwórka są różne – są wykaflowane, takie mają bogaci, i są zaśmiecone, takie mają szczególnie biedacy. Bo biedak biedakowi nie jest równy. Są biedacy skromni i bardzo czyści, takich jest w Polsce wielu. Bezdomni w ogóle nie mają podwórek.
Więc uciekam od tematu podwórkowego, bo nie jest dobry.
Pani Gabriela wypatrzyła biedę w Polsce. Ona, z tak daleka, z innego kraju ją wypatrzyła. Bo ona po prostu patrzyła. Jeśli ktoś patrzy, to i widzi.
Nasi w kraju są oburzeni, bo oni z bliska, od siebie, żadnej biedy nie widzą. Na ulicach ludzie ubrani znakomicie, kto to wie, gdzie te stroje kupili? My wiemy, w szmateksie.
No to Polacy nie są tacy biedni, ubrać się mają w co. Czasami lepiej wyglądają niż Zachód. Wyraźnie widać, że są szczuplejsi. Buty na nogach też mają. To widzimy na ulicach, polskich ulicach. A czy mają coś w żołądku, tego nie zobaczymy. Kto tu głodny, a kto syty... kto je drogo, wartościowo, a kto żywi się samymi ziemniakami. Kto ma długi, a kto nie. Kto ma oszczędności i kasę na koncie, a kto nie ma złamanego grosza, tego też nie widzimy. A mimo to, ta pani biedę pokazała, polską biedę.
Nie widziałam, niestety, tych zdjęć. Ale jak w roku 2003 pojechałam do Łodzi na wesele i nocowałam u wujka, który mieszka w Łodzi na dużym osiedlu, to rano obudziły mnie hałasy ze śmietnika. Wstałam i patrzyłam zdziwiona na ludzi tam buszujących… takiego widoku z mojego miasteczka na zachodzie Polski nie widziałam może i dlatego, że u nas biedniejsze są śmietniki. Bo i tak może być.
Tak, bieda w Polsce jest. Na pewno w Warszawie mniejsza niż w Łodzi. Są ludzie, którzy nie mają środków utrzymania. Są rodziny, które nie mają na chleb i wcale niewielodzietne... Są dzieci głodne. I dużo jest ludzi głodnych w Polsce. I dobrze, że pani Gabriela Zimmer tę polską biedę zauważyła. Trzeba polepszyć byt naszego narodu. Ludzie biedni, nie wstydźcie się swojej biedy.
Niech bogaci, którzy są przy władzy, dostrzegą polskie głodne dzieci w polskich superubogich rodzinach, którym żadna pomoc społeczna nie jest w stanie pomóc, bo nie ma na to środków. Za mało ma środków.
Nie oburzajmy się na panią Gabrielę Zimmer. Ja wiem, że my nie chcemy wracać do socjalizmu, do komunizmu, bo to już było… Ale to było przy tych drugich sąsiadach.
Krzyczmy głośno, Polacy, tak jak Grecy… nam też trzeba pomóc. Nasze społeczeństwo dusi się, już koniec zaciskania pasa!
Nie pokazujmy światu, jacy jesteśmy bogaci, jeśli jesteśmy biedni. Nie pokazujmy światu, jacy jesteśmy wspaniali, jeśli tak nie jest. Polska potrzebuje pomocy. Nie możemy wspierać innych krajów europejskich, gdzie bieda, jeśli u nas bieda jeszcze większa.
To nasi politycy się chwalą i polskiej biedy nie chcą widzieć. Dobrze być politykiem w Polsce, na pewno po śmietniku nie trzeba grzebać. Co zrobić, żeby być długo politykiem? Trzeba nie wykazywać minusów, tylko same plusy.
I dlatego polscy politycy chwalą się Polską.
• • •
Od tygodnia jestem znów w Niemczech. Zostawiłam kłopoty domowe mężowi, zostawić musiałam moją rodzinę i przyjechałam w całkiem nieznane mi miejsce. Jest to połowa małego wiejskiego domku, z trawiastym ogrodem i czterema jabłoniami. Jabłonie te są skarbem chyba, bo przyszły dwie panie, Niemki, pomagały przez dwie godziny zrywać jabłka, wchodziły nawet na drabiny. Jako zapłatę otrzymały spady. Widać było, że tak jest od lat.
Pogoda była słoneczna i wyciągnęłam dla pani starszej, ona ma 93 lata, plastykowy fotel ogrodowy. Ona lubi komenderować, więc zadowolona siedziała sobie w cieple, na słoneczku. Potem to wspominała ze dwa dni, dziękowała za mój pomysł. Pomysł mój był prosty. Po co ona ma siedzieć w domu, jak piękna pogoda. Ale ona ma zawroty głowy, więc stać nie może.
Niemki pięknie poukładały jabłka w skrzyneczkach i pani starsza ma za spady robotę zrobioną. Ja nie wchodziłam na drabinę, tylko je asekurowałam. Przyjechałam tu opiekować się starszą panią, nie mam też tak dobrego ubezpieczenia jak Niemki. Muszę też zarabiać pieniądze na rodzinę, a nie wchodzić na drabinę. O, jak mi się zrymowało! Na początku mojej pracy opiekunki w Niemczech, trzy lata temu, nie byłabym taka roztropna, wyrachowana, można by powiedzieć. W pierwszym domu niemieckim, a był to olbrzymi dom, pomyłam wszystkie okna. A były to wielkie okna, do samego sufitu. Mogłam wypaść, niebezpieczne to było. Zrobiłam to z nudów, z tęsknoty za moimi dziećmi, za mężem, za Polską. Tylko robota zabijała wtedy myśli o najbliższych. Nie byłam przyzwyczajona do rozłąki. I chyba tak nie powinno być, żeby matka pięciorga dzieci musiała wyjeżdżać za chlebem do Niemiec.
Ostatnie trzy małżeństwa niemieckie były podobne. Byli to wykształceni ludzie, w wieku średnio 85 lat i bardzo oszczędni. Nigdy nie zapomnę wzroku Niemki, jak poprosiłam o jajko na śniadanie. Jak mogłam chcieć jajko, jak oni i ich synowie, nawet jak byli młodzieńcami, tylko jedli na śniadanie chleb z dżemem i masłem. Tak było zawsze i tak musi być. Ale za moimi plecami stanął dziadek niemiecki, mąż tej pani, któremu pomysł na jajko bardzo się spodobał. Pani starsza niemiecka aż płakała potem i wymówki mu robiła.
Ale jestem teraz przy jednej starszej pani, na wsi, mam Internet, mam telewizor w pokoju i mam takie alarmowe połączenie, a właściwie podsłuch. Jestem na górze i słyszę wszystko, co robi starsza pani. W dzień i w nocy. Słyszę każde kaszlnięcie. Poprzedniej opiekunce bardzo to przeszkadzało. Już więcej tutaj nie przyjedzie, zapowiedziała.
Mnie nie przeszkadzało do wczorajszej nocy, gdy chodziłam do niej dwa razy nad ranem, a ona mówiła chyba przez sen, bo zastawałam ją śpiącą. Potem już nie mogłam zasnąć, słyszałam zegar w jej pokoju, wybijający godzinę – czwartą, piątą... Następna noc znów była spokojna.
Pani jest właściwie zdrowa, tylko źle widzi. Światła muszą być wszędzie pozapalane i każda najdrobniejsza rzecz na swoim miejscu. Moje rzeczy mają nie przeszkadzać i nie zmieniać nic w otoczeniu. Moja szczoteczka do zębów stoi więc na półce pod sufitem, ręcznik mam brać do swojego pokoju itd.
Cały tydzień się wszystkiego uczyłam. I teraz już wszystko wiem. Nie mogę włączyć prania, bo pralką ona rozporządza. Jej siostrzeniec przeegzaminował mnie z moich umiejętności jazdy samochodem. Jako pierwsza z opiekunek zdałam, nawet powiedział starszej pani, że bardzo dobrze jeżdżę. Pomimo to pani klucza jakoś mi nie chce dać. Jeżdżę na zakupy do sąsiedniego małego miasteczka na rowerze. Rower jest superstary, muszę każdorazowo przed jazdą pompować przednie koło, z tyłu po bokach wiszą czarne torby, zamykane na zamek. Wczoraj trochę zmokłam. Dobrze, że wzięłam z Polski kurtkę z kapturem i taką ciepłą opaskę – taki komin. Zakłada się to na szyję, a można też zaciągnąć na głowę i nawet na czoło.
Fajnie mi się jechało, pomimo siąpiącego deszczu, samochody mnie mijały, ja mijałam kolejne laski i pola... Tak, tutaj są uprawne pola. W Polsce to widok rzadki, przynajmniej w moim popegeerowskim terenie. Unia dopłaca rolnikom za trzymanie łąk i odpowiednie ich koszenie. Dopłaca się np. za koszenie od środka i idąc ślimakiem na zewnątrz, bo wtedy wszystkie myszki, szczurki czy kreciki mogą sobie pouciekać.
Tutaj nikt nie oszczędza na moim jedzeniu. Od razu, pierwszego dnia otrzymałam pieniądze na zakupy, a także kieszonkowe. Za kieszonkowe chciałabym kupić czarną walizę, która widziałam przecenioną w markecie. Ale jak ją przywieźć na tym rowerze, musiałabym czymś przywiązać… Nie wiem, jak długo moja stara waliza wytrzyma comiesięczne wojaże i przeładowywania.
Pani starsza niemiecka nigdy nie była mężatką ani nie miała dzieci. Była córką posiadaczy ziemi. W czasie wojny przybyło tutaj dwóch młodych Francuzów na roboty. Pracowali tu kilka lat. Potem, po wojnie, jeden z nich naraz pojawił się tutaj przed drzwiami, zaprosił starszą panią do siebie, do Francji. Pojechała, ale zastrzegła, żeby wynajął jej hotelik. Była tam trzy tygodnie.
Wieczorem mielę dwie łyżki pszenicy – bardzo dokładnie, i zalewam wodą. Rano dodaję do tego mleka, gotuję to w szerszym garnuszku z wodą. Wtedy się nie przypali. Garnuszek wkładam w garnuszek. Taka chemiczna łaźnia wodna. Ona to je przed umyciem się, przed właściwym śniadaniem.
Na obiad zawsze ziemniaki i na śniadanie też zawsze ziemniaki. Ja mogę sobie gotować, co chcę. Nie korzystam z tych możliwości, kupiłam sobie śliwki suszone, orzechy włoskie i pogryzam.
Po ziemniaczanym tygodniu ziemniaków mam już dość. Może by kupić jakiś makaron czy ryż? Ale nie chce mi się specjalnie dla mnie gotować. Mam pyszny razowy chleb. Wypatrzyłam go w piekarni, jak kupowałam zamówiony chleb jęczmienny dla pani.
Pierwszy raz widzę osobę, która tak rygorystycznie wręcz podchodzi do swojego jedzenia. Obiad ma być zawsze na 12, dzisiaj ziemniaki i fasolka szparagowa. Obok kładę maselniczkę z masłem i pani sobie sama to masło dawkuje.
Prawie ze sobą nie rozmawiamy przy jedzeniu. Nie można jej rozpraszać. Mam przy sobie kawałek gazety i sobie poczytuję i czekam, aż ona skończy. Dzisiaj wyczytałam, że jakiś tutejszy człowiek, czyli Niemiec, 59-letni zauważył rannego ptaka w gąszczu. Chciał mu pomoc, ptak nie zrozumiał, że to pomoc, i zaatakował tego pana, uczepił się jego ramienia. Nie mogli go odczepić sanitariusze, cały wieczór trwało rozdzielanie ich. Dopiero półgodzinna praca weterynarza dała efekty. Chciałam to opowiedzieć starszej pani, ale nie umiała się skupić na moich słowach. Przeczytać też nie mogła, bo źle widzi.
Dzisiaj urodziny starszej pani. Rano przyszedł ktoś z władz tego regionu rolniczego. Młody człowiek, bardzo grzeczny. Rozmawiał z panią prawie godzinę. Pani opowiadała mu, jak teraz aktywnie żyje.
I przed domem siedziała na fotelu, jak zrywano jabłka, i codziennie teraz spaceruje po południu, aż inne sąsiadki też zaczęły wychodzić z domu. Mogą się pospotykać, porozmawiać jak wczoraj. To mnie cieszy. Spacerują zazwyczaj ludzie w miastach. Tu, na wsi, każdy ma swoje obejście.
Pan ten przyniósł duży kosz, a w nim kwiaty słonecznika, trzy różne puszki z mięsem, miód, duży kawałek kiełbasy i kawałek mydła szarego w folii z wstążeczką. Władze regionu każdemu składają życzenia co 10 lat, a ludzi ponad 90-letnich odwiedzają co roku. Miło więc tutaj. Zupełnie inaczej niż w Polsce. Ludziom wiele do szczęścia nie potrzeba. Tylko to minimum im zapewnić. Żeby mieli najtańsze jedzenie, na leki i na opłaty. A tego w Polsce ludzie nie mają.
Jakiś plan zagospodarowania ludzi byłego socjalizmu na pewno jest. Jeśli nie może ich wykorzystać rodzima ziemia, trzeba ich zmusić, aby dobrowolnie wyruszyli na inne ziemie, za chlebem. Będą tam pełnić służalcze funkcje, wtapiać się w luki. Tam, gdzie praca jeszcze jest.
Wanda Rat
Chciałbym przypomnieć o pewnej rocznicy, która mija. Mija sobie tak powolutku, tu nie chodzi o jedną konkretną datę dzienną, tylko chodzi o tę jesień-zimę. Mianowicie dwieście lat temu, wspomnijcie państwo, co robili Polacy dwieście lat temu równo. Szli na Moskwę. W pierwszych dniach września rozegrała się krwawa, jedna z najkrwawszych w dziejach bitew, w historiografii rosyjskiej to się nazywa bitwa pod Borodino, w polskiej historiografii mówi się bitwa pod Możajskiem, a Francuzi mówią po prostu bitwa o Moskwę, bo też rzeczywiście była to bitwa o wejście do Moskwy.
W tej bitwie zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, a następne dziesiątki tysięcy odniosły rany. Wśród tych rannych pod Borodino/Możajskiem był jeden z praszczurów mojej mamy, poeta preromantyczny Wincenty Reklewski. Pod tym Możajskiem strzelał z armaty, był bowiem artylerzystą, pod Smoleńskiem awansował na podpułkownika, a pod Możajskiem vel Borodino kula go nie minęła, został ranny, umarł jakiś czas później z ran w tej bitwie odniesionych w lazarecie w Moskwie. Przypominam go sobie w tych dniach często. Myślę o tym, jak to w tych dniach dwieście lat temu równo tam w tym lazarecie dogorywał, mając ciągle nadzieję, że jeszcze do Polski wróci.
Ale dlaczego chcę państwu przypomnieć o tych smutnych wydarzeniach, no bo na koniec one bardzo smutne były. One były może nawet i wesołe, kiedy się na tę Moskwę ruszało, jak to nam opisuje Adam Mickiewicz w jednej z ostatnich ksiąg "Pana Tadeusza" – Rok 1812. I wtedy na wiosnę 1812 – "O roku, kto cię widział w naszym kraju" – no to właśnie entuzjazm i zapał, Księstwo Warszawskie dało przecież prawie 100 tys. żołnierza na tę wojnę, którą dla zbałamucenia nas, co tu dużo mówić, nazwał Napoleon wojną polską – bo myśmy myśleli, że Polskę wywalczymy w tej wojnie. Ale minęły miesiące i trzeba było wracać spod tej Moskwy w strasznym odwrocie. Polacy dzielnie stawali, aż do ostatka osłaniali tę przeprawę przez Berezynę w odwrocie.
Ja, myśląc w tych dniach i tygodniach o tej wędrówce do Moskwy, sięgnąłem troszeczkę do pamiętników z tamtych czasów. Wspomniany wyżej Wincenty Reklewski zostawił różne wiersze, nie zostawił pamiętników. No więc czytając pamiętniki innych, wyobrażam sobie tę jego wędrówkę i ten jego los. I w jednym pamiętniku trafiłem na scenę, którą tutaj chciałbym państwu przytoczyć.
Otóż, opowiada pamiętnikarz, kawalerzysta dla odmiany, niejaki Michał Jackowski, który razem z polską jazdą podążał na tę Moskwę, o tym, jak to po drodze wysłany został dla zdobycia furaży gdzieś tam w bok i napatoczył się na rosyjskiego chłopa, którego pozdrowił w imię Boże. Na co się chłop rosyjski rozkrochmalił i Jackowskiemu w rezultacie uratowało to życie.
To jest taka historia troszeczkę jak opowieści Kaprala z III części "Dziadów" Mickiewicza. Kapral opowiada tam, jak to właśnie w Hiszpanii dzięki temu, że się zadeklarował jako katolik, ocalił głowę wśród różnych Francuzów bezbożników, którzy ani Pana Jezusa, ani Jego Matki uszanować nie potrafili, za co im hiszpański karczmarz życie odebrał. Więc taka historyjka w tych pamiętnikach. Ważny kontekst, że cała ta armia napoleońska na Moskwę podążająca to była właśnie z punktu widzenia różnych pobożnych nie tylko chłopów rosyjskich po prostu armia bezbożników, to była armia rewolucyjna, to była armia, której trzon stanowili ludzie, którzy za rewolucji francuskiej przykładali często dosłownie ręki do eksterminacji katolików, kleru katolickiego. To była armia, która po drodze bardzo wyraźnie deklarowała siebie jako rewolucyjna.
W tym Wrocławiu, z którego ja do państwa gadam, urządzili np. stajnię w kościele Bożego Ciała. W ogóle chętnie żołnierze napoleońscy przemieniali kościoły w stajnie, dopuszczali się rabunków, gwałtów. W związku z tym biedni polscy chłopcy, którzy jeszcze nie całkiem przeszli pomyślnie masońską obróbkę i jeszcze nie całkiem stali się bezbożnikami, oni dla tych rosyjskich chłopów, którzy po drodze im się napatoczyli, stanowili jakąś miłą odmianę. I tak pisze ten Jackowski, ile razy więc zdarzyło się, że Polak przemawiał po ludzku, religijnie i zrozumiale, zadziwienie Moskala było więcej niespodziewane i przyjemne.
Z wypowiedzi Grzegorza Brauna podczas spotkania zorganizowanego przez redakcję "Tajnych Kompletów" w niedzielę 23 września w Mississaudze.
W najbliższą niedzielę Grzegorz Braun będzie w Toronto osobiście
Nazywam się Moroun... mam półtora miliarda...
Napisane przez Leszek Wyrzykowski
(i nie życzę sobie drugiego mostu)
Ogromne kontrowersje wzbudza postawa właściciela mostu (Ambassador Bridge) łączącego Windsor z Detroit. Blisko 90-letni Manuel "Matty" Moroun powiedział, że drugiego mostu nie będzie i nie obchodzą go interesy stanu Michigan, apele przedsiębiorców. Dla kogoś nieznającego historii wydawać się może absurdem, że jeden facet może stanąć okoniem i blokować budowę nowego przejścia nad Detroit River.
Zatem krótka lekcja historii mostu i rodziny bogacza. Jedyny most łączący Detroit z Kanadą zbudowano w latach 1927–1929 za prywatne pieniądze; do roku 1979 most należał do rodziny Bowerów. Nie wnikając w szczegóły, powiedzmy od razu, że M. Moroun w tymże roku stał się właścicielem mostu – kosztowała go ta transakcja 30 mln dolarów. Trudno mi powiedzieć, czy była to astronomiczna suma, tym bardziej że obecnie same opłaty za przejazd dają Morounowi 60 mln rocznie. Do tego prowadzi sklep wolnocłowy i stację benzynową.
Faktem jest, że Moroun zrobił znakomity interes i jako monopolista walczy o utrzymanie monopolu, pojawiają się bowiem informacje, że nowy most może odebrać mu nawet 75 proc. dochodu z opłat za przejazd (czyli do 45 mln dol. rocznie). Zapewne będzie miał większą, że tak powiem, przepustowość, a może i niższe opłaty?
http://www.goniec24.com/teksty?start=3094#sigProId8234723ad5
I druga część krótkiej historii: dziadek Morouna przeniósł się z Quebecu do River Canard (miejscowość w pobliżu Windsor), później do Comber i, w 1924 r., Windsor. Traf chciał, że nestor rodu kupił dom przy ulicy Huron, naprzeciwko Assumption Church – dodam, najstarszego kościoła w Ontario – w okolicy, którą wyznaczono na miejsce budowy nowego mostu. Nie wiem, jakie to były pieniądze, ale ojciec Manuela, Towfiq, przeniósł się w roku 1927 do Detroit; część rodziny pozostała po kanadyjskiej stronie granicy i nie odgrywa żadnej roli w naszej opowieści.
Tawfiq Moroun kupił stację benzynową, później przejął firmę transportową (przejął za nieoddaną pożyczkę), nawiązał bliski kontakt ze sławnym szefem związkowym, Jimmy Hoffą, jednym słowem Moroun odpowiadał za transport General Motors. Oczywiście można byłoby w tym miejscu popuścić wodze fantazji, wiadomo bowiem, że Hoffa, stojący na czele Teamster, miał bliskie kontakty z mafią (i przez mafię został zamordowany, dodajmy, że ciała policja szuka po dziś dzień, np. ostatnio rozkopano cementowy podjazd przed domem, gdzie – zgodnie z donosem – Hoffa miał być zakopany).
Ale nie umiem zmyślać ad hoc nieprawdopodobnych historii.
Manuel Moroun ukończył katolicki uniwersytet i wszedł w rodzinny biznes, na tyle skutecznie, że dziś szacuje się, iż zgromadził minimum 1,5 miliarda dolarów (po "amerykańsku" półtora biliona).
Jak wspomniałem wcześniej, od roku 1979 jest właścicielem mostu, monopolistą strzegącym swego interesu. Nie dziwię się, że pilnuje swojej gąski znoszącej mu złote jaja, ale z drugiej strony, musimy pamiętać, że nie jest łatwo przejechać most, że korki są na porządku dziennym, a tak w ogóle to śmiech na sali, aby w tak newralgicznym punkcie był tylko jeden most! Drugi most znajduje się w Sarni, łączy Kanadę z Port Huron i część ciężarówek, jadących od Toronto w stronę amerykańskiej granicy, rzeczywiście odbija od autostrady "401" i wybiera "402". Tyle tylko, że później trzeba dołożyć około 100 km z Port Huron do Detroit.
Oficjalnie M. Moroun przymierza się do budowy dodatkowego przęsła, które poszerzy Ambassador Bridge; kupowano domy, działki, pokazując, że wszystko zmierza w tym kierunku. Niby coś robiono, ale chyba na takiej zasadzie, że innym odbierano chęć na podjęcie tematu "nowy most".
Po amerykańskiej stronie, w ramach The Gateway Project, wyłożono miliony dolarów na rozbudowanie połączeń autostrad I-75 i I-96 z mostem, ale Moroun miał inne plany, na domiar złego coś budował, ale nie na swoim terenie. Kiedy okazało się, że Moroun ma w nosie umowy i polecenia sądu – w styczniu 2012 r. został odesłany do... więzienia! Moroun, i jego prawa ręka, Dan Stamper, spędzili za kratkami noc. Szum był ogromny, jego adwokaci stawali na głowie, ale nie udało im się miliardera uchronić przed odsiadką.
Można się śmiać z tej jednej nocy za murami kicia, ale był to również sygnał, że zmienia się klimat polityczny, było to ostrzeżenie, że jego pieniądze, ogromne pieniądze, są słabsze w starciu z prawem.
Symboliczna odsiadka, ale Moroun musiał to odczuć jako bolesny policzek; a może... tylko mi się tak zdaje? Niemniej jednak walka o nowy most to gotowy materiał na film o tym, jak człowiek posiadający kasę potrafi kupić polityków, media (poprzez płatne ogłoszenia, wszak pecunia non olet), jak opłaca ludzi, którzy w krótkim czasie są w stanie zebrać 600 tys. podpisów.
Już wyjaśniam, w Stanach Zjednoczonych – a czego nie mamy w Kanadzie – w czasie wyborów, w każdym stanie, dołączane są różne propozycje do rozważenia przez wyborców. Wybierając polityków, podejmują też ważne, lokalne decyzje.
Moroun "kupił" polityków, nie żałując dotacji na ich kampanie; robił to on, jego rodzina i inni ludzie z nim powiązani.
Ale dziarski dziadek poszedł dalej, dzięki owym 600 tys. podpisów wprowadził na listy wyborcze dwie propozycje: nie zbuduje się w Michigan mostu bez zgody podatników, nie podniesie się podatków bez ich zgody. Tak, 6 listopada wyborcy w Michigan podejmą decyzje w tych sprawach. Zanim jednak dojdzie do wyborów, miliony dolarów zasilą stacje telewizyjne, stacje radiowe – odbywa się pranie mózgów, sam wielokrotnie słyszałem, jak mieszkańców Michigan straszy się np. kanadyjskimi śmieciami, które dopiero teraz, po nowym moście, będą napływać do stanu. Trzeba przyznać, że umiejętnie miesza się prawdę i kłamstwo: prawdą jest, że był czas, iż z Toronto każdego dnia wyruszały ciężarówki i wiozły śmieci do Michigan – 400 km w jedną stronę. Inny zarzut, że budowa mostu pociągnie ogromne koszty, a przecież Michigan ma tyle problemów, tyle potrzeb... stal sprowadzą z Chin, a przecież w USA mamy stalownie... Nie chcę powtarzać tych płatnych ogłoszeń, które mijają się z prawdą, ale w ludzkich głowach powodują zamieszanie. Podsumowując: Moroun wydał na swoją kampanię około 10 mln dol. i nikt nie jest w stanie wyłożyć podobnej sumy na przeciwstawienie się, na wyjaśnianie przekłamań. Są grupy, organizacje, które popierają budowę nowego przejścia, ale na każde 100 dol. wydanych przez Morouna są w stanie wysupłać... dolara!
Nowy most ma kosztować około miliarda, jeżeli doliczy się nowe rozjazdy, dojazdy, czyli całą infrastrukturę, będzie to około 2,5 mld dol. Ale powracając do mostu, trzeba pamiętać, że kasę wykłada... Kanada! 500 milionów za swoją część i 500 jako pożyczkę dla strony amerykańskiej. Pożyczka będzie spłacana przez następne 50 lat z opłat za przejazd, czyli praktycznie rzecz biorąc, michigański podatnik nie zapłaci grosza za most. Niemniej jednak płatne ogłoszenia wmawiają Amerykanom, że trzeba będzie się zrzucić na coś, co jest zupełnie niepotrzebne.
Ostatnio, bodaj 22 października, Dan Stamper, prezes International Bridge Company, firmy będącej własnością Morouna, zapewnił, że pan Moroun zbuduje nowoczesne przęsło przy istniejącym moście, ale dopiero wtedy, kiedy rzeczywiście będą takie potrzeby; obecnie istniejący most zupełnie wystarczy.
Ale pytanie o nowy most ma jeszcze inne, bardzo poważne odniesienie. Oto po kanadyjskiej stronie, kosztem 1,4 miliarda dol., buduje się nowe połączenie autostrady "401" z... ano właśnie, z czym? Jeżeli nie powstanie nowy most, to trzeba będzie – za dodatkowe pieniądze – budować połączenia z Huron Church, czyli ulicą prowadzącą do obecnego Ambassador Bridge. W Windsor śmiano się już, że będzie to najdroższa droga prowadząca donikąd...
Roboty są już bardzo zaawansowane, ale w miejscu, gdzie ma być nowy most, są tylko krzaki, jelenie i rosnące pogłowie skunksów. Te ostatnie, zgodnie z lokalnym prawem, można łapać w mieście, ale wypuszczać na wolność. Byłem świadkiem, jak gość podjechał i wypuścił śmierdziela. Dodam, że po kanadyjskiej stronie, czyli w okolicy Brighton Beach, po wyburzonych domach nie ma śladu, a rosnące krzewy i chwasty stanowią znakomitą kryjówkę dla zwierząt. I bezpańskich kotów, które wyrzucają właściciele.
Jak się ta historia zakończy? Pamiętajmy, że w czerwcu gubernator Michigan, Ryck Snyder, podpisał z kanadyjskim ministrem umowę w sprawie budowy mostu. Na tę uroczystość przybył nawet premier Harper, podkreślając, że dla jego rządu jest to najważniejsza inwestycja. Stanowisko gubernatora zasługuje na uznanie, ostatecznie przeciwstawił się wielu politykom, siedzącym w kieszeni bogacza i tak działającym, aby mostu nie było.
Można powiedzieć, że wolny rynek, ale też nie zapominajmy, że oprócz prywatnego interesu M. Morouna jest także nasz interes, w tym mój, sprowadzający się chociażby do tego, że chcę do Michigan wjeżdżać bez problemów, stania na granicy i tracenia czasu. Czy nowe przejście rozwiąże wszystkie kłopoty komunikacyjne? Na pewno nie, wystarczy po amerykańskiej stronie jeden, drugi celnik i przysłowiowa d... zimna.
A gdzie, a po co, a z kim i dlaczego... a wyjmij kluczyk ze stacyjki i daj mi... a wyjdę i zajrzę do bagażnika... Ludzie! Czasem można dostać gorączki, ale zasada jest jedna. Odpowiadamy tak lub nie, nie ma miejsca na komentarz i nawet najgłupsze pytanie trzeba traktować poważnie...
Może jeszcze jedna ciekawostka związana raczej bardziej z wyborami w USA niż mostem, ale ze względu na osobę Morouna nawiązująca do mostu. Otóż Don King, szef UAW, a więc związków zawodowych skupiających pracowników Big 3, poparł Morouna w zamian za kasę... poprzemy twoje propozycje, ale ty pomożesz nam przeforsować – propozycja nr 6 – nasze plany. Nie wiem, czy propozycja związkowców w Michigan, bo to nie tylko UAW, sprowadza się li tylko do wzmocnienia ich pozycji, ale jedna z radiowych informacji przekonuje, że przyjęcie tej propozycji to np. w szkolnictwie pięć ostrzeżeń dla nauczyciela, który przychodzi do pracy pijany... po piątym ostrzeżeniu będzie można pijaka popędzić w przysłowiowe krzaki. Co prawda, po rozmowie z szefem CAW, a więc kanadyjskich związków skupiających pracowników Big 3, King oficjalnie wycofał się z poparcia Morouna, ale sygnał został wysłany.
Odejdźmy od wielkiej polityki, czyli małych – chociaż wymiernych w milionach dolarów – interesików M. Morouna. Warto przypomnieć w kontekście dyskusji o nowym moście, że projektantem mostu w Windsor (ale i Blue Bridge Sarnia-Port Huron) był Polak, Rudolf Modrzejewski (1861 Bochnia – 1940 Los Angeles), wybitny budowniczy mostów, nauczyciel, polski patriota. Na przykład sławny Golden Gate w San Francisco zbudował jego uczeń, Joseph B. Strauss, Modrzejewski był bowiem pionierem w budowie mostów wiszących.
Mógłbym przytoczyć listę jego osiągnięć (np. w Kanadzie Quebec Railway z 1917 r. i Blue Water Bridge w Sarni), ale przypomnę coś innego, a moim zdaniem bardzo ważnego, coś co mu napisała matka, sławna aktorka Helena Modrzejewska. Rudolf studiował w paryskiej Ecole des Ponts et Chausses; ukończył akademię w 1885 r. H. Modrzejewska w jednym z listów prosiła syna: "Chciałabym bardzo mocno, żebyś podobnie jak Mamuś Twoja, w skromnym naszym zakresie wszędzie, gdzie pracujesz i działasz na świecie, uczył obcokrajowców wymawiania polskiego imienia z szacunkiem".
Po tej stronie oceanu nasz znakomity inżynier znany jest jako Ralph Modjeski. I jeszcze jeden "polski kwiatek", o którym warto pamiętać, jadąc do Windsor bądź Detroit. Jest to informacja skierowana zwłaszcza do tych, którzy odwiedzają Windsor. Otóż w bezpośrednim sąsiedztwie mostu, oczywiście po kanadyjskiej stronie, znajduje się park rzeźb: na odcinku kilku kilometrów, wzdłuż rzeki, umieszczono liczne rzeźby, instalacje. Jest np. armata przywieziona z Rosji po zakończeniu wojny krymskiej, jest "Anne" Leo Mola – czyli golusieńka pani na podobieństwo kopenhaskiej Syrenki: nie ma ogona, ale jest na słupie w wodzie.
http://www.goniec24.com/teksty?start=3094#sigProId0cb9dde34c
Czy będą górą pieniądze Morouna, czy wyborcy w Michigan pokierują się rozsądkiem – przekonamy się wkrótce. I czy nasz kanadyjski superprojekt drogowy nie zakończy się w krzakach Brighton Beach...
Leszek Wyrzykowski
Windsor
Postęp, nowoczesność, awangarda. Wolność, równość, wszyscy ludzie będą braćmi. I tak dalej, i tak dalej. Czyż można dziwić się, że w tych okolicznościach realia Nowego Wspaniałego Świata wylewają się na nas niczym nieczystości z węża szambiarki, na dodatek pod ciśnieniem?
Fizyki oszukać nie sposób, więc wstąpiwszy na równię pochyłą, można się już tylko staczać. Jeden przykład – Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi opracowało nowelizację ustawy o ochronie zwierząt, a to w zakresie przepisów regulujących zasady uboju. Z projektu wynika, że osoba uśmiercająca zwierzę na potrzeby konsumpcji domowej (powiedzmy: aby hodowaną przy kurniku świnię przerobić na golonkę czy schab), będzie musiała przejść, zakończony egzaminem, specjalistyczny kurs, zapoznając się między innymi ze sposobami krępowania i ogłuszania zwierząt.
Wszystko pięknie, młodsi bracia i te rzeczy, wszelako przy okazji warto, a nawet koniecznie należy podkreślić, że z mordowaniem najmłodszych egzemplarzy naszego własnego gatunku nie ma problemów natury, powiedzmy: biurokratycznej. Prawdę powiedziawszy, nie ma z tym żadnych problemów, wystarczy łyknąć pigułkę.
Komu lody, komu
Jak to dziwnie plecie się na tej nadwiślańskiej ziemi: pigułki wywołujące poronienie dostać u nas łatwo, natomiast o lekarstwa ratujące życie niejednokrotnie walczyć trzeba w sądach. Bywa, szpitale odmawiają pacjentom terapii, i weź człowieku coś z tym zrób, gdy sędziowie w Polsce rozgrzani politycznie, acz nierychliwi społecznie, sprawy sądowe ciągną się miesiącami, a choroba robi swoje i czekać nie chce.
Receptą miała być tak zwana komercjalizacja szpitali. Pierwszą osobą otwarcie informującą o tym Polaków (choć nie z własnej inicjatywy) była posłanka Platformy Obywatelskiej Beata Sawicka (wyrok w pierwszej instancji: trzy lata pozbawienia wolności). Nim z oczu tej kobiety trysnęły fontanny łez, wachlarzem skutecznie udawanej boleści głusząc fakty, Sawicka mówiła tak: "Tyle mam układów teraz wypracowanych i to wszystko w łeb weźmie, bo nie problem byłby, gdybyśmy my wzięli władzę. Tylko problem jest, jak oni jeszcze raz wezmą władzę i na swoich ludzi powymieniają na kolejne władze". O kręceniu lodów dwa proste zdania, nawet jeśli wypowiedziane bez przesadnej troski o język ojczysty.
Tymczasem raport Najwyższej Izby Kontroli na temat komercjalizacji szpitali nie pozostawia złudzeń: "Komercjalizacja większości skontrolowanych szpitali nie przynosi zamierzonego efektu. Kolejki pacjentów nie zmniejszają się, całkowite zadłużenie służby zdrowia nie maleje, a część z poddanych przekształceniom szpitali wpada w kolejne długi".
Z powyższym korespondują wyniki badań pt. "Barometr zdrowia", w których szósty raz z rzędu sprawdzano poziom zadowolenia obywateli z jakości służby zdrowia w dziewięciu państwach Unii Europejskiej, w tym w Polsce. Niestety, i tutaj szydło wychodzi z worka, mocno w paluchy kłując. Oto blisko co piąty Polak musi darować sobie realizację recept, a co dziesiąty z powodu kłopotów finansowych rezygnuje z wizyt u specjalistów czy w ogóle z leczenia (w 2009 r. 13 proc., w roku 2011 aż 41 proc.).
Głupsi niż kałuże
To wszystko przez tę ponadprzeciętną mądrość naszych specjalistów od systemu ochrony zdrowia, nie może być inaczej. A przecież im bardziej człowiek samemu sobie wydaje się sobie mądrzejszy, tym bardziej innym ludziom rzuca się w oczy jego głupota. Najwyraźniej niektórzy najmądrzejsi z mądrych stają się wtedy głupsi niż kałuże.
Weźmy takiego Jana Hartmana, profesora nauk humanistycznych, wykładowcę akademickiego, członka reaktywowanej w Polsce w roku 2007 organizacji B'nai B'rith ("Synowie Przymierza"). Tak, tego osobnika zafascynowanego tolerancją, który przy okazji dyskusji wokół zapłodnienia in vitro otwartym tekstem przyznał, że nie chodzi wcale o "ciężką dolę niepłodnych matek", tylko o to, by "złamać wpływ Kościoła".
Niedawno Hartman wydalił z siebie takie oto słowa: "Chuligani i chamy mają się dobrze na naszych ulicach, w autobusach i szkołach. Społeczeństwo – nawet mocno zbudowani młodzi mężczyźni – milczy. Większość z obawy przed pobiciem udaje, że nie widzi agresji. Jesteśmy sterroryzowani przez łobuzerię (...)".
Prawda, jaki pan profesor Hartman spostrzegawczy? Dłonie same składają się do oklasków. Niestety, tę przemowę kończą deklaracje nader dyrektywne w tonie: "powinniśmy wypracować inne, skuteczne sposoby nauczania w szkole zasad". Jakich mianowicie zasad panie Hartman, przepraszam bardzo?
I teraz proszę wybaczyć mi werbalną dosłowność: to są ocipieńcy. Tak nazywam głupców, którzy jedną ręką nawołują do motywowania nauczycieli, by wpajali młodzieży zasady oraz uczyli odwagi, by tych zasad bronić, a drugą zdzierają ze ścian krzyże i dezawuują odwiecznego depozytariusza zasad, o których mówią.
Krzysztof Ligęza
O TYM, CO NAJWAŻNIEJSZE,
CZYLI
DLACZEGO WARTO PRZECZYTAĆ "MYŚLOZBRODNIK"
"Non enim possumus quae vidimus et audivimus non loqui" (nie możemy tego, cośmy widzieli i słyszeli, nie mówić) - za apostołami Piotrem i Janem powtarzają publicyści, którym współczesny Sanhedryn, a ujmując rzecz w kontekście szerszym niż symboliczne biblijne przywołanie: którym dzisiejsi nadzorcy myśli owinięci cuchnącymi prześcieradłami marksizmu kulturowego, pragną zamknąć usta oraz skonfiskować klawiatury.
Którzy publicyści? Stanisław Michalkiewicz, Tomasz Sommer, Rafał Ziemkiewicz, Jerzy Robert Nowak, wreszcie w tak znakomitym towarzystwie nie pierwszy (ale i nie ostatni) autor Myślozbrodnika - a wraz z wymienionymi także wielu, wielu innych.
To dążenie do spacyfikowania niepokornych poprzez odesłanie w niebyt głoszonych przezeń komentarzy i opinii wydaje się naturalne, skoro zgodnie ze sprytnie narzuconym i obowiązującym powszechnie paradygmatem poprawności politycznej, wypowiedzi tych osób mają "nienawistny, niepokojący charakter", a tym samym "wymagają jeśli nie karnej, to co najmniej społecznej reakcji i napiętnowania".
Kto konkretnie podnosi podobne zarzuty, wzywając zarazem do karania ludzi przyzwoitych, a przy tym spostrzegawczych? Twierdzą tak choćby autorzy raportu przygotowanego na zlecenie niegdysiejszego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji przez Poznańskie Centrum Praw Człowieka ("Monitorowanie treści rasistowskich, ksenofobicznych i antysemickich w polskiej prasie", Instytut Nauk Prawnych PAN). Po czym dodają, że: "Identyfikacja treści tego typu ma pełnić funkcję "wczesnego ostrzegania", wskazywać które źródła zawierają wypowiedzi "niepokojące" lub wręcz sprzeczne z prawem".
Na przykład Krzysztof Ligęza w swoich publikacjach "przedstawia ksenofobiczną interpretacją integracji europejskiej; stawiając UE w opozycji do niepodległej Polski", a w jego tekstach "pojawiają się wypowiedzi o charakterze islamofobicznym (...) a także ujęte w cudzysłów, aluzyjne odwołania do konfliktu ras". Żeby już nie wspominać o innych, równie przerażających myślozbrodniach autora Myślozbrodnika.
I między innymi dlatego tej książki nie można kupić w EMPIK-u, a jej Czytelnik nie znajdzie w środku "ani jednej reklamy ze spółki skarbu państwa, komunikatów administracji państwowej, funduszy promocyjnych Unii i biznesu zarabiającego na życzliwości władzy, którymi watowane są nieustannie protuskowe media" (Rafał Ziemkiewicz). Tym bardziej zamówić tę książkę i przeczytać warto, i nawet koniecznie trzeba.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Przez polski Sejm przetoczyła się debata nad zaostrzeniem przepisów aborcyjnych, tak by zdelegalizować również przerywanie ciąży ze względu na nieuleczalną chorobę lub wadę genetyczną dziecka – słowem, zapobiec eugenice "płodowej".
Ciekawe w niej było to, że jako kontrargument przytaczano przypadki dzieci cierpiących po urodzeniu straszne bóle. Tymczasem obecne zapisy służą przede wszystkim usprawiedliwianiu usuwania dzieci z zespołem Downa. Te zaś – paradoksalnie – w 90 proc. przypadków są szczęśliwe i zadowolone z życia.
Pewna p. posłanka z grupy Palikota uznała nawet, że aborcja jest wskazana przy "leczeniu" chorych na padaczkę – "leczeniu" polegającym na zabijaniu chorych.
Sytuacja ta jest bardzo dobrze widoczna po tej stronie Atlantyku, gdzie ludzi z Downem rodzi się coraz mniej ze względu na postęp w technikach wczesnego wykrywania tej wady. Mongolizm powoli znika nie przez szczepienia czy leczenie genetyczne – co prawdopodobnie jest możliwe, lecz przez prosty i tani zabieg uśmiercania chorych. Zabić jest najłatwiej. "Leczenie" przez zabijanie jest też najtańsze dla systemu opieki medycznej. Gdyby ludzi z Downem przychodziło na świat więcej, byłby nacisk (m.in. finansowy), żeby znaleźć możliwość naprawienia tego schorzenia genetycznego, byłaby też większa możliwość przeznaczenia na takie badania pieniędzy.
Piszę o tym nie tylko dlatego, że jestem ojcem ślicznej i rezolutnej dziewczynki z mongolizmem, ale przede wszystkim dlatego, że mamy do czynienia z pierwszym krokiem na równi pochyłej. Na razie jesteśmy w stanie bardzo wcześnie i z dużą dozą pewności wykrywać Downa i wywierać presję na rodziców, by takie "popsute" dzieci usuwali ze świata, zanim ich zabicie będzie zbyt brutalne i okrutne. Wkrótce tego rodzaju testy płodowe mogą być możliwe np. w przypadku padaczki, ale też podejrzenia o inne choroby – czy te takie "niestuprocentowe" dzieci również będziemy kierowali do ssawki aborcyjnej?
No bo skoro to są tylko "płody", to czemu nie?
Dzisiaj już "dzięki" dostępowi do USG i aborcji na wielkich połaciach kuli ziemskiej ludzie wybierają płeć dzieci, przez co dochodzi do olbrzymiej dysproporcji liczby urodzonych dziewczynek i chłopców.
Chodzi więc o coś więcej niż polska ustawa. Bogiem a prawdą, zbyt wiele ludzi walką o wprowadzenie zakazu aborcji rozgrzesza się z nicnierobienia, z grzechu zaniechania, by od tego morderstwa odwodzić ciężarne matki, by im pomagać.
Dziecko można uratować, oddając w adopcję, matce można pomóc, oferując dom i opiekę. Sam prawny zakaz to za mało – zwłaszcza kiedy aborcję można bez zbędnych ceregieli przeprowadzić w ościennych krajach czy przy pomocy koktajli farmakologicznych, legalnych bądź nie.
Kiedy zaczynamy wybierać tych, którzy zasługują na życie, i oddzielać od tych, którzy są "pomyłką natury", otwieramy drzwi do piekła. Przekonywaliśmy się o tym już wielokrotnie, kąpiąc tę planetę we krwi.
I tak mniej więcej co dwa pokolenia cała ta nauka idzie w las.
•••
Niezależnie od tego czy dajemy dzieciom cukierki na Halloween, czy nie, warto wiedzieć, jakie jest podłoże religijne tego "święta". Otóż w licznych religiach pogańskich składa się ofiarę złym duchom, po to aby się od nas odczepiły. Trick or treat – dokładnie z czegoś takiego się wywodzi – daj mi fanta, bo inaczej zrobię ci bubu. Te ofiary dla różnych szatańskich bożków idą przez wieki naszej cywilizacji. Dopiero chrześcijaństwo całkowicie je odrzuciło, dopiero u nas nie pali się diabłu ogarka.
Przypominam sobie w czas Halloweenu opowieść polskiego misjonarza, który zbiorowo chrzcił wioskę, a gdy doszedł do dwóch sióstr, wypowiadając egzorcyzm chrzcielny, te przewróciły się i zaczęły tarzać, krzycząc do niego po polsku. Okazało się, że były ofiarowane złemu duchowi, by chronić wioskę...
Gesty religijne mają znaczenie niezależnie od tego, czy w nie wierzymy, czy nie, i dobrze o tym pamiętać również w przededniu Wszystkich Świętych.
•••
Kanadyjscy lekarze, zaniepokojeni epidemią otyłości wśród dzieci, chcą nam odchudzić portmonetki, apelując o podatek od złego junk-jedzenia.
Niestety, państwo od dawna nie chroni nas przed korporacjami dorabiającymi się na naszym zdrowiu – proszę spróbować kupić w supermarkecie zdrową żywność bez hormonów, antybiotyków i innej chemii. To nas wykańcza; od bisfenolu w butelkach z jedzeniem dla niemowląt po tuczenie ryb ściekami. Przed tym nie ma kto nas bronić! A powinno to robić państwo. Niestety, polityka jest karmiona pieniędzmi tych samych korporacji, które karmią nas podtrutym jedzeniem.
Andrzej Kumor – Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Już jesień. Liście z drzew pospadały, tu i tam służba miejska zamiata je, tak by nigdzie ich nie było na ulicach czy na trawnikach widać. Na zmianę pogoda słoneczna, choć chłodniej, i plucha. Nadchodzi tradycyjny dzień tutejszych Zaduszek, ale manifestacja będzie nie 30, a w niedzielę, 28, bo ludzie mogą na nią przyjść. Tego roku pod hasłem uwolnienia więźniów politycznych. Jest ich w sumie 14, mają z zasady wyroki od dwóch do pięciu lat pozbawienia swobody. Dwie panie zrobiły film o nich, rozmawiając z ich matkami, żonami i dziewczynami. Problem jednak w tym, że w filmie nie pokazano, jak doprowadzić do ich uwolnienia, więc po zakończeniu prezentacji w lokalu Białoruskiego Frontu Narodowego wstałem i zaproponowałem, byśmy zaczęli co wtorek, czwartek i sobotę wyłączać na pięć minut światło w mieszkaniach o 20.00. Teoretycznie wszyscy się zgadzali, ale czy wieść o mej propozycji naprawdę się rozniesie.
Po wyborach
W Wołkowysku dostałem spóźnione wyniki wyborów. Okazało się, wedle komisji wyborczej, że na 57 tysięcy uprawnionych głosowało 47 tys., 40 tys. głosowało na pana Segodnika, kuratora oświaty województwa grodzieńskiego, ponad 6500 ludzi głosowało przeciw niemu i 500 coś wrzuciło zepsute karty.
Ale ja i inni twierdzą, na bazie obserwacji, że głosowało nie tyle, a najwyżej 25 proc. uprawnionych, bo ludzie wiedzieli, że ten wyznaczony przez władze ma wygrać i koniec, więc po cholerę się wysilać i iść do wyborów.
Wracałem jak zwykle autostopem do Mińska. Najpierw podwiózł mnie młodzian jadący do Sonimia, a potem drugi, komputerowiec, który odwiedzał w Wołkowysku babcię. On też nie głosował i był kilka miesięcy temu w Paryżu, widział demonstracje i mówi – tam jest wolność, nie jak u nas. Nie od wczoraj coraz więcej ludzi jest niezadowolonych, ale kiedy tłum pójdzie na plac pod Pałacem Republiki?
• • •
Wreszcie dowiaduję się, że po latach wydano mało antysowieckie dwie książki Sergiusza Piaseckiego, który pochodził z Mińska, a jest zupełnie tu nieznany. Jego dwie główne książki, "Bogom nocy równi" i "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" są szalenie antysowieckie.
• • •
Prawie dwadzieścia lat temu po rozmowach z wujem, byłym dyplomatą II RP, zacząłem pisać książkę, jak by wyglądała zwycięska wojna Polski, Niemiec i Japonii z Sowietami. Z książki wyszedł tylko dłuższy artykuł, który proponowałem "Wojskowemu Kwartalnikowi", "Rzeczpospolitej", dziennikowi w Łodzi. Potem proponowałem odczyt na ten temat Niemieckiemu Instytutowi Historycznemu z Warszawy i wszyscy odmawiali.
Teraz pan Zychowicz wydał na ten temat książkę, która jest wszędzie cytowana i recenzowana. Nie czytałem jej, ale z jego tezą, że Niemcy by uderzyli najpierw na Francję, zupełnie się nie zgodzę, bo wtedy by na nas ruszył Stalin. Wedle mnie, trzeba było ruszyć najpierw na Sowiety, w czym pomogłaby nam Japonia, a Francuzi by stali za linią Maginota.
Niedziwna reakcja
Na ekrany polskich kin wszedł film o Odsieczy Wiedeńskiej zrealizowany przez Włochów i Polaków. Tam pokazana jest szarża husarii, która przebiła szyki wroga. Takiej elitarnej jednostki nie miały inne narody, a właśnie ona dała Polakom, a raczej Polakom i Litwinom, zwycięstwo pod Kircholmem i Kłuszynem. Były pułki husarii króla, ale były też wielkich magnatów. Husarze wyróżniali się skrzydłami, które miały dwa zadania: robić szum, który płoszył konie przeciwników, i chronić jeźdźców od arkanów tatarskich. Te lassa zaczepiały się o skrzydła i zrywały je, a nie zrywały husarzy z koni.
Film miał nie bardzo przychylną recenzję, bo cokolwiek sławi Polskę i Polaków, nie podoba się małopolskim mediom.
Aleksander graf Pruszyński
Warszawa/Mińsk
Sumienie sumieniem – a żyć trzeba!
Napisane przez Stanisław Michalkiewicz
Kończy się złota polska jesień, więc nic dziwnego, że i nad premierem Tuskiem gromadzą się czarne chmury. Jakby mało było afery taśmowej, afery złotego bursztynu (Amber Gold), afery lotniczej z udziałem uczciwego syna, dwóch afer trumiennych i afery parasolowo-stadionowej, to w kolejce czeka kolejna afera trumienna, bo okazało się że w Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie pochowany jest nie były prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, tylko ktoś inny. Kto? Tego jeszcze nie wiadomo, bo mówi się na mieście, że prokuratura "nabrała wątpliwości" jeszcze w dwóch przypadkach.
Jak tak dalej pójdzie, to premier Tusk nie tylko wyspecjalizuje się w przepraszaniu, ale kto wie – może będzie osobiście pocieszał rodziny. W przeciwnym razie musiałby delegować do tego swoich urzędników, ale to też nie wydaje się bezpieczne, bo ci urzędnicy, nawet jeśli zostali delegowani do obsługiwania, a ściślej – do obstawiania rządu przez UB, mogą mówić różne rzeczy, oczywiście wszystkiemu zaprzeczając – ale z mnóstwa różnych zaprzeczeń inteligentny słuchacz może bez trudu odtworzyć sobie zupełnie odmienne potwierdzenie.
Tymczasem premier Tusk nie może sobie na takie ryzyko pozwolić, bo – podobnie jak Salon i jego luminarze – jest skazany na kurczowe trzymanie się wersji, którą byłemu ministru Milleru podyktowała generalina Anodina. Tymczasem gdyby tak pozwolił wygadywać się ubekom, to tylko patrzeć, jak wszystko by się wydało, a wtedy – ręka noga mózg na ścianie!
To znaczy – tak pewnie myśli sobie premier Tusk, jako że strach ma wielkie oczy, a on właśnie sprawia ostatnio wrażenie trochę wystraszonego. Może jeszcze nie tak, jak podczas wybuchu afery hazardowej, kiedy to zobaczył, jak spuszczona z łańcucha sfora dziennikarzy mediów głównego nurtu wyrywa z zezwłoku posła Zbigniewa Chlebowskiego kawały żywego mięsa, a ten, na oczach całej Polski, wytapia z siebie tłuszcz – ale zawsze.
W takim stanie ducha człowiekowi nie w głowie żadne figle, toteż, chociaż niezwykle urodziwa ministra Mucha oddała się premieru Tusku w związku z aferą parasolowo-stadionową, to znaczy, żeby było jasne – oddała mu się "do dyspozycji" – premier Tusk ofiary nie przyjął. No i słuszna jego racja, bo po co mnożyć niepotrzebne ofiary, skoro już na samym początku "Stokrotka", przesłuchując wezwanego w trybie nagłym do TVN szefa Narodowego Centrum Sportu Roberta Wojtasa, powiedziała mu, że "gdyby była premierem", toby go "natychmiast zwolniła". Czy w takiej sytuacji pan premier Tusk ośmieliłby się postąpić inaczej? Ależ skądże, wcale nie; przecież jeszcze lepiej od nas wszystkich wie, że skoro "Stokrotka" tak mówi, to znaczy, że odpowiednie rozkazy zostały już wydane, a sprzeciwianie się rozkazom zdecydowanie odradza mu instynkt samozachowawczy.
W takiej sytuacji i ministra Mucha, której daremnej ofiary premier Tusk nie przyjął, wspomniany rozkaz wykona. Bądź co bądź nadchodzi kryzys, a w Narodowym Centrum Sportu dygnitarze zarabiają od 18 do nawet 27 tysięcy złotych na miesiąc. Ani to dużo, ani mało, ale raczej sporo, więc nic dziwnego, że argusowe oczy bezpieczniackich watah obróciły się również na te alimenty.
Kto będzie miał udział w spółce "Inwestycje Polskie", ten już na pewno założy starą rodzinę, bo nawet z kurzu, jaki podnosi się przy przeliczaniu takich pieniędzy, można wykroić kilka niezłych fortun – ale przecież to są alimenty dla wybranych i zasłużonych, obok których są również bezpieczniacy drobniejszego płazu. Oni wprawdzie starych rodzin może sobie i nie założą, ale kryzys, nie kryzys – a żyć trzeba, nieprawdaż? Jak pisze w swoim "Dzienniku 1954" Leopold Tyrmand, zwracając uwagę, że w komunizmie trzeba się tłumaczyć z tego, że się żyje pisze, że "ten głęboki, bogaty półton więcej wyjaśnia, niż mówi".
Skoro tedy "żyć trzeba", to nic dziwnego, że i premieru Tusku udało się pokazać, że panuje nad własną partią. Tak w każdym razie z uznaniem cmokają klakierzy, chociaż 14 posłów PO głosowało wbrew oczekiwaniom premiera Tuska. Chodziło rzecz jasna o głosowanie nad projektem złożonym do tzw. laski przez Solidarną Polskę, w którym była propozycja zakazania aborcji tzw. eugenicznej, to znaczy – zabijania przed urodzeniem dzieci podejrzanych o chorobę.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że oprócz tego, co w nim zapisano, projekt ten miał jeszcze i inne cele; na przykład – przelicytowania PiS w zabieganiu o poparcie Kościoła, ale również zmuszenia Episkopatu do poparcia inicjatywy Solidarnej Polski, bo wiadomo, że wobec tak poważnej zastawki Episkopat nie może pozostać obojętny. Widać, że i Zbigniew Ziobro, chociaż zachował fizys cherubina, to przy Jarosławie Kaczyńskim nauczył się intrygi. Ale intryga – intrygą – a zabijanie przed urodzeniem dzieci ze względów eugenicznych to druga sprawa. Zatem o ile podczas pierwszego głosowania nad projektem Solidarnej Polski za skierowaniem projektu do komisji głosowało 40 posłów PO, to teraz – już tylko 14.
Okazało się, że premier Tusk wytłumaczył im, że tu nie chodzi o żadne sumienie – bo podobnież mieli takie wzruszające wątpliwości. Najśmieszniejsze było, że do "sumienia" odwoływała się również pani Joanna Kluzik-Rostkowska, jakby nie wiedziała, że skoro już ktoś politykuje, to jego sumienie politykuje też. Natomiast żadnych wątpliwości natury duchowej nie miał poseł Niesiołowski, który zarzucił nawet obrońcom życia, iż tak naprawdę wspierają... Palikota. Widać, że nazbyt długie przebywanie w Sejmie w końcu każdemu musi paść na mózg tak, że nie jest w stanie postrzegać świata w innych kategoriach niż przepychanki wśród Umiłowanych Przywódców.
A one też obfitują w niespodzianki. Oto w Unii Europejskiej trwa debata nad budżetem na następną siedmiolatkę 2014–2020. Nasza Złota Pani Aniela wraz ze swoim francuskim kolaborantem kombinują, żeby strefa euro miała osobny budżet, a reszta hołoty – osobny. Premier Tusk odgrażał się, że na to nie pozwoli, ale wiadomo, że w poważnych sprawach, ani on, ani inni jemu podobni nic do gadania nie mają, skoro państwa poważne postanowią inaczej. Zresztą – dlaczego miałoby być odwrotnie, skoro taka, dajmy na to, Nasza Złota Pani przecież wie, że nasz nieszczęśliwy kraj w końcu postąpi tak, jak go pokieruje Stronnictwo Pruskie i Stronnictwo Ruskie – bo wskutek stopniowego eliminowania wpływów Stronnictwa Amerykańskiego – te dwa stronnictwa w tubylczej bezpiece dominują. Toteż chociaż premier Tusk twierdził, że żadnego odrębnego budżetu eurolandu nie będzie, a to dzięki jego poważnej zastawce, jaką przedstawił podczas dwóch godzin ostrej kłótni – ale oczywiście plecie jak Piekarski na mękach, bo wiadomo, że "zdolności fiskalne" strefy euro będą ustalane jak najbardziej. Wprawdzie rzeczywiście – nie nazywają się one budżetem – i pewnie to właśnie premieru Tusku udało się załatwić – ale jak zwał, tak zwał...
Teraz tylko wszyscy trwają w niepewności, ileż to Nasza Złota Pani ze swoim francuskim kolabem i Angielczyków rzeszą bladą preliminują dla naszego nieszczęśliwego kraju. Mówi się o 300 miliardach euro; że to niby: 300 miliardów – albo śmierć – ale wydaje się, że przy takim postawieniu sprawy raczej będziemy śmierdzieć, podobnie jak ten napadnięty, od którego w ciemnej ulicy bandyci zażądali: "pieniądze, albo śmierć!". – No a ty co? – pytają już po wszystkim napadniętego przyjaciele. – A co miałem zrobić? Śmierdziałem!
Zanim jednak nastąpi to ostateczne rozwiązanie kwestii budżetowej, nie tylko bezpieczniacy, ale nawet prezes Kaczyński zamierza premieru Tusku odpuścić. Pewnie obawia się, że w przeciwnym razie wszystko byłoby zwalone na niego. Zresztą i tak będzie, bo premier Tusk na widok kłębiących się nad nim czarnych chmur chyba też jest świadom, że egzekucja jest już postanowiona, a tylko odroczona do czasu ostatecznego rozwiązania kwestii budżetowej.
Stanisław Michalkiewicz
Europejska Unia Cywilizacji Łacińskiej
Napisane przez Emanuel CzyzoTak się ciekawie składa, że już od wielu wieków żyjemy pomiędzy Niemcem a Ruskiem. I co najważniejsze, że nie widać możliwości, aby te warunki zmienić. Było też w historii kilka koncepcji współżycia z tymi sąsiadami. Jedne chciały, żeby mieć za przyjaciela Niemców, inne za przyjaciela chciały mieć Rosję. Doświadczenie nasze uczy nas, że ani jeden, ani drugi naszym przyjacielem nigdy nie był. Nie czytałem jeszcze książki p. prof. Andrzeja Nowaka pt. "Strachy i Lachy". Ale wysłuchałem już wielu jego prelekcji i tej niedawnej o stosunkach polsko-rosyjskich też i wiem, że o przyjaźni z tymi państwami trzeba raz na zawsze zapomnieć. No może na najbliższe tysiąclecie.
Tylko płaskie, jednowymiarowe spojrzenie na człowieka, tylko kalkulacje ekonomiczne mogą podsuwać jakieś pomysły o współpracy między tymi trzema krajami sąsiadującymi ze sobą.
Od niedawna mamy trzecią koncepcję. Na imię jej Unia Europejska. W tym przypadku też wysłuchaliśmy, wyczytaliśmy wiele "mądrych przepowiedni", że tylko w ten sposób uchronimy się od napastliwości naszych sąsiadów i, że tylko na tej drodze stworzymy sobie dobrobyt, i to jeszcze nie tyle my stworzymy, co oni nam stworzą. Na naszych oczach i ta koncepcja się wali. Więc, co robić? Najlepiej byłoby, gdyby stworzyć Polskę silną, czyli nie słabszą od Niemiec i nie słabszą od Rosji. Wtedy może wybiłaby z głów niemieckich i z głów ruskich wszelkie myśli o zniewalaniu innych narodów.
Zauważmy może jeden drobny szczegół. Gdzie leży problem? Otóż nie leży on w Polsce. Polska nie ma zamiarów zniewalania Niemiec. Polska nie ma zamiaru zniewalania Rosji ani żadnego innego narodu. Co więcej, my nie mamy nawet najmniejszej ochoty korzystania z "bratniej pomocy" żadnego z tych sąsiadów. Z "bratniej pomocy" Rosji korzystaliśmy do roku 1991. Wystarczy aż nadto. A z "bratniej pomocy" Niemiec korzystamy, powiedzmy od 2004 roku. Ale to nigdy nie było życzeniem narodu polskiego. Nawet przystąpienie do Unii Europejskiej zostało na nas wymuszone.
My mamy tylko jedno życzenie – odpieprzcie się od nas. My, Polacy, potrafimy i chcemy żyć po swojemu, po polsku, po katolicku. To Niemcy i Ruscy nie mogą żyć bez wtrącania się w wewnętrzne sprawy Polski i Polaków. To "wtrącanie się" jest najbardziej delikatnym zwrotem z możliwych. Bo tak po prostu każda z tych "bratnich pomocy" to nic innego, jak wyniszczanie Polski i Polaków.
Patrząc na to, co się dzieje w Polsce i z Polską dzisiaj, musimy się zgodzić, że zbudowanie w najbliższej przyszłości Polski silniejszej od Niemiec i silniejszej od Rosji, a nawet może należałoby powiedzieć silniejszej od Niemiec i Rosji razem wziętych, jest zadaniem ponad nasze siły. Więc pozostaje nam koncepcja czwarta. Wcale nienowa. Nawet sprawdzona już w historii. Unia wolnych narodów Europy Środkowej. Zwana kiedyś Unią Polski z Litwą. A dzisiaj można by ją nazwać Europejską Unią Cywilizacji Łacińskiej.
Nie muszę i zresztą nie potrafię powiedzieć wiele więcej na ten temat. Bo na ten temat powiedział i napisał już wystarczająco dużo p. prof. Włodzimierz Bojarski.
Zachęcam każdego, komu leży na sercu dobro Polski i Polaków, a także pokój w Europie, aby sięgnął po opracowania p. prof. Bojarskiego. Ja na razie zapoznałem się z książką p. profesora pt. "Dokąd Polsko?". Podtytuł tej książki brzmi – Wobec globalizacji i integracji europejskiej. Książka została wydana w r. 2002, jeszcze przed przystąpieniem Polski do UE. Ale nic nie straciła na aktualności. Wręcz odwrotnie, dzisiaj już gołym okiem widać, że analizy, opinie i prognozy pana profesora spełniły się, i to aż nadto.
Zaczyna się ona od stwierdzenia, że, cytuję:
"Przyszłość w szerokim ujęciu całości jest nieprzewidywalna dla człowieka i społeczeństw, które są w ręku Boga. On jest Panem historii. Nie jesteśmy więc skazani na żadne determinizmy ani prognozy długookresowe. W ogromnym obszarze wolności i możliwości jest też miejsce dla odpowiedzialnej ludzkiej inicjatywy i programu, w służbie prawdy i dobra wspólnego, planowanych i realizowanych kompetentnie, z roztropnością i przezornością".
I nieco dalej czytamy:
"Jest jednak naiwnością oczekiwanie, że rządzący w Europie Zachodniej dzisiejsi masoni i liberałowie, do niedawna jeszcze socjaliści i komuniści, a synowie i wnuki kolonizatorów, imperialistów i faszystów, zbudują upragnioną Europę Ojczyzn.
Taką wspólnotę państw i ojczyzn musimy i możemy zbudować tylko sami, wspólnie z innymi bliskimi nam narodami i państwami Europy Środkowej, w obszarze dawnej Słowiańszczyzny i cywilizacji łacińskiej".
"Taka wspólnota mogłaby stać się rzeczywistym partnerem współpracy z UE na Zachodzie oraz Rosyjską Wspólnotą Niepodległych Państw na Wschodzie Europy. Byłaby gwarantem dobrego sąsiedztwa i pokoju, przywracając Europie długookresową równowagę geopolityczną, utraconą po rozbiorach Rzeczypospolitej".
"W epoce wielkich zmagań ateizmu z katolicyzmem, uformowanie takiego bloku państw chrześcijańskich w centrum Europy, z nadzieją odbudowania w nich cywilizacji łacińskiej, będzie miało ogromne znaczenie dla przyszłości całego kontynentu i świata.
Poparcie tej idei przez Stolicę Apostolską wydaje się dziś możliwe i równie ważne jak mobilizacja Europy Środkowej do koalicji antytureckiej w XVII wieku.
Koniecznym warunkiem budowy prawdziwie duchowej jedności w ramach jednego społeczeństwa i państwa oraz dowolnej grupy państw była przez stulecia i pozostaje jedna etyka chrześcijańska, ta sama w życiu osobistym, rodzinnym, społecznym i międzynarodowym".
Ale wiem, że są jeszcze co najmniej dwie książki pana profesora poświęcone tym problemom. Wyszła jeszcze w 2006 r. książka profesora pt. "O przyszłość Polski. Problemy i wyzwania XXI wieku", która jest kontynuacją i rozwinięciem strategicznym myśli zawartych w poprzednich publikacjach z uwzględnieniem szerokiego kontekstu historycznego i europejskiego. Natomiast nakładem Klubu Inteligencji Polskiej ukazała się kolejna bardzo cenna praca prof. Włodzimierza Bojarskiego pt. "Jak było i jak jest naprawdę. CO ROBIĆ?", z podtytułem: "Refleksje dotyczące przemian lat 1979–2009".
Zanim zbudujemy Polskę silną, trzeba pomyśleć o zbudowaniu w Środkowej Europie, Siły, która ostudzi zapał i Niemców, i Ruskich do zniewalania innych narodów. Taką Siłą, z Bożą pomocą, może być unia narodów, którym nie jest obca cywilizacja łacińska, jak ją określił w swoim czasie inny wielki Polak, prof. Feliks Koneczny.
I na zakończenie jeszcze jeden cytat z książki "Dokąd Polsko?".
"Wydaje się, że Naród polski oraz Kościół katolicki w Polsce, w samym sercu Europy, stoi przed potrójnym wyzwaniem:
1. Strategicznego oparcia się światowej agresji laicko-masońskiej, kosmopolitycznej i neokolonialnej, która może spowodować także nową falę prześladowań.
2. Wykreowanie nowego, współczesnego ideału – modelu życia społeczno-państwowego (»Państwo Boże«) oraz przygotowania i podjęcia jego realizacji.
3. Wielkiego ożywienia wiary, podjęcia misji jednoczenia sąsiednich narodów i wspólnego budowania nowej, katolickiej cywilizacji – »Wspólnoty Ojczyzn« – w konfrontacji z obcymi cywilizacjami Wschodu i Zachodu.
Niechaj ta wielka misja zespoli serca i umysły, ożywione światłem i mocą Ducha Świętego, abyśmy z rozwagą oraz z wiarą, nadzieją i miłością zdołali podjąć historyczne wyzwania XXI wieku".
Zapraszam do lektury tej książki, do lektury innych opracowań p. prof. Bojarskiego i do rzeczowej dyskusji na temat – co robić i czego nie robić, żeby Polska nie zginęła, żeby nie zniszczono cywilizacji łacińskiej, żeby powstała "Wspólnota Ojczyzn", i żeby inne narody zrozumiały i zaakceptowały te idee.
Narody, nie rządy.
Emanuel Czyżo
Toronto
Błąd taktyczny profesjonalistów propagandy
Napisane przez Janusz BeynarDrugą połowę września spędziłem w starym kraju, w Gdyni, spacerując po plaży i zajadając smażoną flądrę prosto od rybaków orłowskich. Jako że w Kanadzie od wielu lat nie mam telewizora, z nostalgią codziennie oglądałem między innymi różne polskie wiadomości, dzienniki, teleekspresy. Profesjonalizm ogłupiania i prania mózgów doprawdy osiąga nowe, wyższe poziomy. Manipulacji medialnej TVN-u, Polsatu i innych płatnych stacji (na żądanie rządu) nie można już porównywać z prymitywnymi metodami starych komunistów PRL-owskich. Teraz jest nowocześnie, europejsko i z uśmiechem radosnym połechtanym prawami człowieka, polityczną poprawnością i wstydem przed oczami Zachodu.
Doczekałem się ciekawej wiadomości. TVN drugiego października pokazał krótki reportaż o homofobicznej mowie nienawiści... i to gdzie? W szkole gimnazjalnej, w Polsce, w centrum Europy to miało miejsce. Pani nauczycielka Elżbieta Haśko, wykładając przygotowanie do życia w rodzinie w jednej z klas gimnazjum w Wiązownicy koło Jarosławia, ośmieliła się przedstawić uczniom fakty związane z możliwościami leczenia terapeutycznego homoseksualizmu. Mało tego, zgodnie ze swoim zwyczajem nauczycielka umieściła co ważniejsze punkty do dyskusji na Facebooku. Trzeba było słyszeć ten krzyk! Dziennikarze TVN-u zgodnie rozpoczęli znoszenie medialnych drew, budując stos medialny, żeby medialnie spalić nauczycielkę-czarownicę. Leczenie homoseksualizmu... co za wstyd przed Europą.
Następnego dnia "Gazeta Wyborcza" dołączyła swój grożąco-straszący lament do medialnych oskarżycieli, żądając dyscyplinarnego usunięcia nauczycielki z szeroko pojętego pola oświaty. Pani Elżbieta najspokojniej w świecie i prosto do kamery stwierdziła, że nie używała żadnego języka nienawiści, ale tego, co powiedziała, nie wycofa, bo to prawda jest naukowa.
I tu, ze zdziwieniem muszę przyznać, maszyna prania mózgów nawaliła na całego. Jedną z najnowocześniejszych metod zwalczania wiadomości politycznie niewłaściwych jest (oczywiście zakładając kontrolę mediów) zamilczenie informacji na śmierć. Setki przykładów i drastycznych prób zamilczania obserwowaliśmy w kwietniu 2010 po tragedii smoleńskiej. Zamiast profesjonalnie i europejsko zamilczeć niedouczoną nauczycielkę z Wiązownicy, której nikt na mapie pokazać nie potrafi, GW coraz głośniej zaczęła krzyczeć i wzywać do akcji dyscyplinarnej. Lepszej reklamy tematowi michnikowcy zrobić nie mogli. Posypały się e-maile i listy od zwykłych ludzi, od naukowców, lekarzy i psychologów potwierdzające nieodpowiedzialne tezy niegrzecznej nauczycielki. Czując poparcie naukowe, pani dyrektor szkoły praktycznie odmówiła akcji dyscyplinarnej, nie odnajdując śladów mowy nienawiści. Kurator okręgowy z Rzeszowa obiecał, że się sprawie przyjrzy, również nie kojąc rozdrapanej rany na honorze dumnego członka UE. Błąd w sztuce na tak wysokim poziomie ogólnokrajowego prania świadomości nie powinien się zdarzyć. Pytanie, czy poseł Biedroń z Ruchu Palikota może być terapeutycznie uleczony ze swojej homoseksualnej dumy, nadal pozostaje bez oficjalnej odpowiedzi, co społeczeństwu daje do myślenia.
Wszystkim zainteresowanym tematem leczenia homoseksualizmu, a nie paradowania z gołą dupą po ulicach, odsyłam na strony NARTH (tylko po angielsku), czyli National Association for Resarch and Therapy of Homosexuality. Możemy tam prześledzić przyczyny i fazy leczenia zaprezentowane przez A. Dean Byrda Ph.D., profesora psychiatrii z uniwersytetu stanowego Utah i wiceprezydenta NARTH, który od ponad dwudziestu lat prowadzi terapię mężczyzn homoseksualistów.
Po przeczytaniu i postudiowaniu tematu okazuje się, że pani Elżbieta Haśko jest niewinna "nienawiści" i ma stuprocentową rację. Jako czytelnicy "Gońca", możemy wesprzeć panią Elżbietę modlitwą i również wyrazić swoją opinię, pisząc krótki e-mail do pani dyrektor szkoły w Wiązownicy, Agnieszki Kukułki: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. i do pani kurator-wizytator Marioli Kiełbu: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
Bardzo proszę o kulturalną treść e-maili, żeby was o mowę nienawiści nie posądzono. Do tej pory ta historia uczy, że bać się nie należy, a przy swoim mocno obstawać. Głowa do góry, pani Elżbieto, jak panią ze szkoły wyrzucą, to my, czytelnicy "Gońca" z Kanady, zrobimy zrzutkę dolarową dla pani.
Janusz Beynar
* od redakcji: Janusz Beynar urodził się w 1962 roku w Gdańsku, w wieku dwudziestu pięciu lat wyjechał na trzydniową wycieczkę do Rzymu i Watykanu, która trwa do dziś. Od 1988 roku mieszka w Kanadzie. Pochodzi z rodziny, której przygoda z piórem sięga trzy pokolenia wstecz, aż do początków twórczości Pawła Jasienicy (właśc. Leona Lecha Beynara). Jest miłośnikiem kanadyjskiej przyrody, z plecakiem i wiosłem w ręce przemierzył blisko dwa i pół tysiąca kilometrów.
Widziane od końca: Wariant uliczny musi mieć ręce i nogi
Napisał Andrzej KumorNa początek trochę teoretyzowania. Petycje, marsze, bierny opór, wszystkie te przedsięwzięcia sprowadzają się do założenia, że trzeba skutecznie wpłynąć na postępowanie rządzących, i obracają się w chorej dychotomii "my-społeczeństwo"; "oni-władza". "My" chcemy wpłynąć na to, żeby "oni" byli inni, inaczej rządzili, pozwolili nam na większy zakres swobód, poprawili warunki naszej egzystencji. Postawa taka zakłada, że oni "nie wiedzą" o naszych problemach, albo że się zanadto "odizolowali", "zapomnieli", usiłujemy zwrócić ich uwagę, zawrócić z niewłaściwej drogi...
Mówiąc wprost, jest to objaw mentalności niewolniczej, być może do przyjęcia, jeśli jesteśmy mniejszością lub chcemy zwrócić "uwagę społeczną" na jakiś mało nagłośniony problem lub położenie jakiejś grupy. Gdy chodzi nam zaś o całość, czyli o kraj, o państwo, o gospodarkę jako taką; o wolność, to nie ma tu co podpisywać petycji czy listów, tylko trzeba się zorganizować i zmobilizować do przejęcia władzy; do rządzenia, wykorzystując po temu wszystkie dostępne mechanizmy. Jeśli to możliwe, demokratyczne, a jeśli te drogi są pozamykane, to "mimodemokratyczne".
Najważniejsza zaś jest to, byśmy wiedzieli, po co chcemy władzę uzyskać, o jakie państwo nam chodzi i, generalnie, dlaczego ci, którzy rządzą obecnie, powinni być tej władzy pozbawieni.
Chodzi bowiem o jasność i prostotę myślenia, aby każdy uczestnik naszej strony barykady jasno widział cel działania i środki, jakich trzeba do osiągnięcia celu użyć.
Środki te mogą być wielorakie, zmieniać się z czasem, ewoluować, jednak muszą być znane i czytelne.
Podobnie jak żadne państwo nie powinno rozpoczynać wojny bez ustalenia strategicznych celów walki i nakreślenia warunków sytuacji powojennej, tak żadna partia i ruch nie powinny wyprowadzać ludzi na ulice czy zachęcać do masowego protestu, dopóki nie mają planu nowego ułożenia. To samo dotyczy zresztą działalności terrorystycznej we współczesnym świecie używanej jako skuteczna broń w realizacji interesów politycznych słabych państw i narodów.
Działania idealistycznego terroru XIX wieku czy utopistów spod znaku Rote Armee Fraktion to margines. Terroryzm jest groźny nie za sprawą oderwanych od życia, sfrustrowanych dzieci z dobrych domów, tylko zimnej kalkulacji politycznej.
Tak było w przypadku terroru żydowskiego w Palestynie Brytyjskiej, tak było w przypadku terroru OWP czy IRA, tak jest w przypadku terroru "Al-Kaidy".
Wracając do wyprowadzania ludzi na ulice – owszem – może to być skuteczny manewr polityczny. Najczęściej jednak ruchawka taka bywa sprowokowana przez stronę przeciwną, która będąc przy władzy, wie, jak przygotować prowokację i jak jej użyć do własnych celów – walk frakcyjnych, rozpoznania przeciwnika, rozładowania nastrojów społecznych.
Dlatego ruchawka uliczna ma w walce sens jedynie wówczas, gdy jest zaordynowana przez autentycznego lidera narodowego bez szans na zdobycie władzy legalnymi drogami; gdy jest wykalkulowanym działaniem politycznym, a nie nurzaniem się w chaosie ulicy, gdy wiadomo, co chcemy uzyskać w jej rezultacie i kiedy iść do domów, słowem, gdy jest częścią skutecznej walki o władzę, a nie sprowokowanym ujściem społecznego niezadowolenia.
Tak więc z ulicą trzeba ostrożnie i aby realnie wykorzystać jej siłę dla sprawy narodowej, trzeba się najpierw zorganizować, tak byśmy po raz kolejny nie marnowali sił, tracąc impet i ducha na kolejne pokolenie.
Jeśli chcemy naprawdę walczyć o swoje, a nie tylko pozorować, trzeba się walki uczyć, m.in. po to by wiedzieć, że jeżeli urządzamy pokaz siły, to żeby coś z niego wynikało; by realnie poprawić nasze położenie. Raz warto to robić, a innym razem nie; bo – jak mówi klasyk Sun Tzu – jeśli jesteś silny, udawaj słabego, jeśli dobrze zorganizowany, udawaj chaos.
Nasze polskie nieszczęście polega na braku przywództwa, miejmy więc nadzieję, że jakieś się objawi z przyczajenia.
W każdym razie najważniejsze, byśmy nauczyli się myśleć w kategoriach realnej polityki, a każda nasza akcja miała ręce i nogi, a nie tylko – jak to często bywało i bywa – wyłącznie serce.
Andrzej Kumor
Mississauga
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!
Turystyka
- 1
- 2
- 3
O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…
Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej
Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…
Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej
Przez prerie i góry Kanady
Dzień 1 Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej
Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…
W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej
Blisko domu: Uroczysko
Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej
Warto jechać do Gruzji
Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty… Taki jest refren ... Czytaj więcej
Massasauga w kolorach jesieni
Nigdy bym nie przypuszczała, że śpiąc w drugiej połowie października w namiocie, będę się w …
Life is beautiful - nurkowanie na Roa…
6DHNuzLUHn8 Roatan i dwie sąsiednie wyspy, Utila i Guanaja, tworzące mały archipelag, stanowią oazę spokoju i są chętni…
Jednodniowa wycieczka do Tobermory - …
Było tak: w sobotę rano wybrałem się na dmuchany kajak do Tobermory; chciałem…
Dronem nad Mississaugą
Chęć zobaczenia świata z góry to marzenie każdego chłopca, ilu z nas chciało w młodości zost…
Prawo imigracyjne
- 1
- 2
- 3
Kwalifikacja telefoniczna
Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej
Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…
Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski sponsorskie czy... Czytaj więcej
Czy można przedłużyć wizę IEC?
Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej
FLAGPOLES
Flagpoling oznacza ubieganie się o przedłużenie pozwolenia na pracę (lub nauk…
POBYT CZASOWY (12/2019)
Pobytem czasowym w Kanadzie nazywamy legalny pobyt przez określony czas ( np. wiza pracy, studencka lub wiza turystyczna…
Rejestracja wylotów - nowa imigracyjn…
Rząd kanadyjski zapowiedział wprowadzenie dokładnej rejestracji wylotów z Kanady w przyszłym roku, do tej pory Kanada po…
Praca i pobyt dla opiekunów
Rząd Kanady od wielu lat pozwala sprowadzać do Kanady opiekunki/opiekunów dzieci, osób starszych lub niepełnosprawnych. …
Prawo w Kanadzie
- 1
- 2
- 3
W jaki sposób może być odwołany tes…
Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą. Jednak również ta czynność... Czytaj więcej
CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…
Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę. Wedłu... Czytaj więcej
MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…
Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej
ZASADY ADMINISTRACJI SPADKÓW W ONTARI…
Rozróżniamy dwie procedury administracji spadków: proces beztestamentowy i pr…
Podział majątku. Rozwody, separacje i…
Podział majątku dotyczy tylko par kończących formalne związki małżeńskie. Przy rozstaniu dzielą one majątek na pół autom…
Prawo rodzinne: Rezydencja małżeńska
Ontaryjscy prawodawcy uznali, że rezydencja małżeńska ("matrimonial home") jest formą własności, która zasługuje na spec…
Jeszcze o mediacji (część III)
Poprzedni artykuł dotyczył istoty mediacji i roli mediatora. Dzisiaj dalszy ciąg…