farolwebad1

A+ A A-
Teksty

Teksty

Publicystyka. Felietony i artykuły.

piątek, 02 listopad 2012 14:57

Z OST FRONTU: Z Wilna

Napisane przez

pruszynskiWybrałem się wreszcie do drugiej stolicy I RP. W pociągu obok mnie siedział Koreańczyk z południa. Okazało się, że jest kucharzem po dwuletniej szkole, specjalistą kuchni włoskiej. Po sześciu latach oszczędzania wybrał się w podróż dookoła świata. Tylko do Chin, Nepalu, Indii, na Ukrainę i Białoruś musiał mieć wizę. A nawet bez wizy wjechać może do... USA.
Gdy powiedziałem to mym białoruskim i litewskim towarzyszom podróży, a nawet potem sympatycznej mówiącej po polsku litewskiej pograniczniczce, to wszyscy zrozumieli, że poziom ich życia nie jest wysoki. Dwa tygodnie temu były na Litwie wybory i z 20 polskich kandydatów sześciu dostało mandaty, a następnych sześciu startowało w niedzielę i dostało dwa krzesła w parlamencie. Tak Polacy odbili się od dna głównie dzięki temu, że więcej ich poszło do wyborów niż Litwinów oraz że niewielkie grupy Rosjan i Białorusinów przyłączyły się do nich.
Wielkie zwycięstwo odniosła Partia Pracy z Wiktorem Uspaskim na czele. Ten były spawacz miał szczęście pracować na budowie jednego gazociągu i mieszkać w barakowozie z przyszłym wiceszefem Gazpromu. Potem jeden drugiego podpierał i został pośrednikiem sprzedaży gazu Litwie.
Mając już forsę, zaczął dobrze inwestować, ma dziś szklarnie, różne zakłady i ponoć miesięcznie płaci do miliona dolarów podatków. Określają go przeciwnicy jako rusofila i w tym jest trochę racji, ale nagonka na niego przypomina nagonkę na Kaczyńskich, gdy oni byli u władzy.
W jednym okręgu unieważniono wybory, bo członkowie jego komitetu wyborczego kupowali głosy. Ludzie z jego komitetu szli wcześnie do wyborów, ale zamiast biuletynu wyborczego wrzucali do urny jakiś papier. Potem wypełniają go jak trzeba i jak ktoś przychodzi, to dają mu go i ten idzie głosować. Otrzymany biuletyn wsadza do kieszeni, a ten, co dostał, do urny. Wraca do komitetu i oddaje czystą kartkę – biuletyn – i otrzymuje od 10 do 20 litów, czyli do 8 dolarów.
Ponoć takich numerów było więcej, ale w jednym okręgu złapano winnych, unieważniono wybory i za sześć miesięcy będą powtórne.
Stracił mandat czołowy polakożerca Sungala, bo postanowił walczyć ze swą partią sam, nie w koalicji, i dostał tylko jeden procent głosów.
Znajomi z Wilna twierdzą, że między nim a rządzącymi konserwatystami czy socjaldemokratami jest tylko jedna różnica, on głośnio krzyczy, co inni z tych partii myślą.
Choć posłowie narzekają na swoją dolę, to w kolejnych wyborach staje tam więcej kandydatów. W pierwszych było koło 500, a teraz ponad 1500. 150 startujących to milionerzy, najbogatszy to wspomniany pan Uspaski mający 60 milionów, oczywiście w litach, a tam teraz dolar stoi 2,5 lita.
Ceny rosną, co można powiedzieć o każdym kraju, ale zaufanie do rządzących stale spada, nie wypełniają swych obietnic i nikomu za to włos z głowy nie spada.
Parę tygodni temu litewski ksiądz wypędził Polaków z sanktuarium Miłosierdzia Bożego i nawet nie zająknął się na ten temat jego zwierzchnik abp Backis. Pocieszające jest, że inny ksiądz Litwin wziął w obronę swych wiernych na północy kraju.
Nadal większość Polaków na ulicach mówi po... rosyjsku. Niedaleko Ostrej Bramy spotkałem panią, która kupowała wiązankę jedliny. Rozmawiała ze sprzedającym po rosyjsku. Spytałem ją po polsku, czy jest Rosjanką, odpowiedziała, że nie, że jest Polką, i okazało się, że sprzedający też był Polakiem. Jak Polacy będą się wstydzili mówić po polsku, to nie będą ich cenili.
Była jednak kilka miesięcy temu tragedia, z zabawy wyszło kilku Polaków, rozmawiali po polsku, a nagle na jednego z nich napadło kilku Litwinów i poraniło nożem, skopało i uciekło. Ofiarę przewieziono do szpitala, uratowano mu życie, kurował się cztery miesiące, ale teraz niestety jest inwalidą.
Miesiąc temu pod Wilnem w Czarnym Borze odsłonięto tablicę pamiątkową ku czci śp. ks. Sopoćki, spowiednika św. Faustyny, który choć sam był poszukiwany przez Niemców, przechowywał Żydów. Nie wiem tylko, czy doczekał się medalu z Yad Vashem.

 

Dziady
Zima zawitała do Mińska, spadł śnieg i powtórzyło się, co jest co roku, że w zbliżające się Święto Zmarłych, zwane tutaj z białoruska "Dziadami", jest plucha. W niedzielę wyszło na ulicę z tysiąc ludzi, choć lata temu było nas z 5 do 10 tysięcy, i pod przywództwem kilku mniej ważnych ludzi opozycji poszło do Kuropat, czyli ostatniego wielkiego cmentarza ofiar barbarzyńskiego komunizmu. Zapomina się jednak, że takich cmentarzy jest w Mińsku z dziesięć i prócz jednego w parku Czeluskinsów, są one nieoznaczone.
Tegoroczna demonstracja odbywała się częściowo pod hasłem uwolnienia czternastu więźniów politycznych i kilku wodzów opozycji. Różni przedstawiciele mediów, w tym Włodek Pac i panienka z PAP-u, mówili, że coraz więcej ludzi jest przeciw Kołchoźnikowi i okazuje się, że w jednym punkcie wyborczym w Mińsku raptem poszło głosować...12 proc.
Niestety, przywódcy narzekają na mentalność narodu, a nie potrafią podpowiedzieć MU zgodnie, że jedyną metodą wpłynięcia na Cygańskiego Barona jest zrobienie demonstracji światłem, przez wyłączanie światła o 20 na 5 minut w każdą kolejną środę, piątek i niedzielę. To reklamuję od lat 18 z gównianym skutkiem, bo mało kto z mych konkurentów potrafi przełamać swe ego i przyjąć propozycję tego "zakichanego Polaka", jak mnie tu i tam nazywają.


Chodzą po mieście słuchy, że nasz Ukochany Przywódca przeżywał mocno wybory w Wenezueli i przez noc przed ogłoszeniem wyników nie spał. Ma tam bowiem przygotowany na wszelki wypadek pałac. Niestety, nikt mu nie podpowiedział, że lepiej byłoby mieć daczę w Kostaryce, gdzie jest demokracja i zmiana władzy nie spowoduje odebrania mu posiadłości.
Mówią też, że sprawił sobie kilka miesięcy temu boeinga 767 i za pół miliona dolarów najdroższe auto świata, niemieckiego maybacha, które teraz produkuje Mercedes. Tą landarą może jeździć po mieście, ale ma problemy, bo mało gdzie wpuszczają go jego okazałym boeingiem.
Było też kolejne osiągnięcie z renacjonalizacją dwóch fabryk czekolady, w Mińsku i Gomlu. Pozbawiono właściciela 70 proc. akcji, możliwości kierowania zakładami i nie chcąc narazić się na pudło, nie przyjechał domagać się swego.
Jak to wpłynie na przyciągnięcie inwestorów i możność sprzedania wielu upadających firm, nie trzeba czytelnikom wkładać do głowy.


• • •


Niedawno w swej dawnej posiadłości Poloneczka byli Radziwiłłowie, gdzie zafundowali w kościele dzwony, proponowano im za bodaj 100 dol. odkupienie ruin swego pałacu, ale książę Maciej Radziwiłł, najbogatszy z rodziny w Polsce, powiedział, że nie stać go na odbudowanie tej rezydencji. Dodam, że w sumie w stanie przyzwoitym są naprawdę tylko Nieśwież i Mir.
Niania z Moskwy
Jechałem do Wołkowyska i w przedziale spotkałem kobietę, wyglądała młodo, ale okazało się, że ma już syna na studiach. Pochodziła z Wołkowyska i najpierw handlowała z Polską meblami. Potem pojechała pracować w Anglii i chyba nieźle jej się powodziło, bo kupiła mieszkanie w Mińsku za 44 tysiące dolarów i prawie drugie tyle wsadziła w wykończenie i meble.
Teraz zaś jest niańką w Moskwie. Najpierw pracowała u bardzo bogatego przedsiębiorcy budowlanego, który z drugą żoną miał synka i nim się opiekowała non stop. Potem mąż zmienił żonę, ma nową i za kilka miesięcy ma mieć nową pociechę. Żonę tę. jak i poprzednią dobrze wyposażył, mieszka na zamkniętym osiedlu z pełną kontrolą wchodzących.
Moja rozmówczyni teraz pracuje po 14 dni w miesiącu. Bierze po 100 dolarów za dobę i po dwóch tygodniach harówki wraca na dwa tygodnie odpoczynku do Mińska. Zarabia netto po 1300 i jest zadowolona.
Okazuje się, że takich niań jest w Moskwie moc. Dużo jest też Ukrainek i Mołdawianek oraz kobiet z prowincji rosyjskiej, gdzie jest bieda, a nie luksusy jak w Moskwie. Ciekawe, że przy tym w Moskwie właśnie Putin miał najwięcej kłopotów z wyborcami.

Marsz i...
Jak chyba wszem wiadomo. Młodzież Wszechpolska organizuje 11 listopada Marsz Niepodległości, który się oczywiście nie podoba lewakom oraz... Panu Komorowskiemu, który tego dnia robi też inny marsz.
Okazuje się jednak, że Młodzież Wszechpolska chce tę manifestację niezadowolonych ze stanu Polski zawładnąć i na głównego twórcę Niepodległości ustawić pana Romana Dmowskiego. Jak wiele razy endekom mówiłem, nie odbierajcie zasług Piłsudskiemu i nie próbujcie udawać, że jego nie było, że nie Dmowski, a on przybył 11 listopada do Warszawy i przejął władzę.
Na ten temat zresztą napiszę za tydzień, a tylko wkurza mnie hucpa młodych endeków, którzy też uzurpują sobie prawo do tego, jakie kto ma w marszu nieść hasła i plakaty.

piątek, 02 listopad 2012 11:37

Ptasznik z trotylu

Napisane przez

michalkiewiczAch, czy jest jeszcze w naszym nieszczęśliwym kraju ktoś, kto potrafiłby napisać operetkę? Bo że opery nikt już nie napisze, to wiadomo. Ustalili to raz na zawsze wymowni Francuzi, tworząc przysłowie, że "chociaż każdy zna nuty, to tylko pan Lully potrafi napisać operę". Inna rzecz, że panu Lully było łatwiej, bo miał mecenasa w osobie króla Francji Ludwika XIV, a któż w naszym nieszczęśliwym kraju dzisiaj sfinansowałby operę? Nikogo takiego nie ma, w związku z czym, niczym "grzyb trujący i pokrzywa", spod piór rozwydrzonych i wulgarnych dziewuch spływa przeraźliwa grafomania, w telewizji – tańce z pi... – to znaczy pardon – oczywiście tańce z gwiazdami – a na estradzie królują kabotyni udający przedstawicieli Belzebuba na Polskę, a w każdym razie – na i tak przecież nieszczęśliwe województwo pomorskie. Zresztą – po co komu opera, po cóż rzucać perły przed wieprze, skoro wieprzkom do kotleta wystarczy "łodirydi" i seta? Więc jasne, że opery nikt już nie napisze, ale operetkę – kto wie?

Bo właśnie w naszym nieszczęśliwym kraju miała miejsce sekwencja wydarzeń, samych w sobie tworzących libretto operetki, dla której aż prosi się tytuł: Ptasznik z trotylu. Nawiasem mówiąc, z czasów studenckich pamiętam historyjki wymyślane przez obdarzonego bujną fantazją kolegę, w których przypisywał on oficerom nauczającym nas sztuki wojennej w Studium Wojskowym UMCS w Lublinie rozmaite przygody. Jedna z nich dotyczyła właśnie operetki; znakomicie parodiując pewnego majora, kolega ów z wieloma pikantnymi szczegółami przedstawiał wrażenia doznawane przez grono oficerów LWP podczas oglądania operetki pod tytułem "Ptasznik z trotylu", która była efektem twórczego przerobienia operetki Karola Zellera "Ptasznik z Tyrolu" dla potrzeb wojska. Nie powiem, żeby owego kolegę wspierały jakieś proroctwa; co to, to nie, ale nie da się ukryć, że sekwencja wspomnianych wydarzeń aż się prosi, by ją opatrzyć takim właśnie tytułem.
Ale incipiam. Zatęchłą atmosferę stolicy naszego nieszczęśliwego kraju, którą Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał "małym żydowskim miasteczkiem na niemieckim pograniczu", zelektryzowała, a właściwie – zjonizowała – wiadomość o kolejnym pojawieniu się seryjnego samobójcy. Tym razem seryjny samobójca – oczywiście "bez udziału osób trzecich" – doprowadził do utraty życia wskutek powieszenia w piwinicy własnego domu chorążego Remigiusza Musia, członka załogi Jaka-40, który nie tylko wylądował w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku tuż przed katastrofą prezydenckiego Tu-154, ale w dodatku słyszał przez radio, jak wieża kontrolna lotniska Siewiernyj zezwalała pilotom "prezydenckiego" samolotu na zejście do wysokości 50 metrów, a nawet lekkomyślnie zeznał to niezależnej Prokuraturze Wojskowej.
Zeznania chorążego Musia pozostawały w nieusuwalnej kolizji z zapisami w czarnych skrzynkach "prezydenckiego" tupolewa, według których wieża kontrolna owszem – zezwalała na zejście, ale tylko do wysokości 100 metrów. Ponieważ protokoły ze wspomnianych zapisów "czarnych skrzynek", które notabene nie tylko już ponad dwa lata przetrzymywane są w Rosji, ale w dodatku dostarczają coraz to nowych – uzupełnionych i poprawionych – "wersji" zapisów, więc ponieważ te protokoły stanowią podstawę zatwierdzonej do wierzenia wersji wydarzeń sprokurowanej przez komisję pana ministra Jerzego Millera, trzeba było tę nieusuwalną kolizję jakoś usunąć. Potrzeba jest matką wynalazków, toteż czy to sam chorąży Remigiusz Muś nabrał nieodpartego przekonania, iż najlepszym sposobem przywrócenia wiarygodności wersji ustalonej przez komisję pana ministra Millera będzie pozbawienie się życia "bez udziału osób trzecich" przy pomocy seryjnego samobójcy, czy też był to tylko przypadkowy ("a czy w ogóle są przypadki?") zbieg okoliczności – dość, że żona odnalazła go w piwnicy taktownie powieszonego, zaś niezależna prokuratura natychmiast zasugerowała, że okoliczności wskazują na samobójstwo "bez udziału osób trzecich" – dokładnie tak samo, jak w przypadku generała Sławomira Petelickiego, a wcześniej – w przypadku Andrzeja Leppera.
Nawiasem mówiąc, bystry Czytelnik zwrócił mi uwagę na drugie dno kryjące się w stereotypowym określeniu z upodobaniem używanym ostatnio przez niezależną prokuraturę w odniesieniu do ofiar seryjnego samobójcy. Otóż zdaniem owego Czytelnika, określenie owo może zawierać istotną informację dla "osób drugich", które mogły brać udział w tych dramatycznych wydarzeniach, czyli tzw. kiedyś "nieznanych sprawców" – że prokuratura sprawdziła, iż na miejscu nie było żadnych "osób trzecich", czyli mówiąc zwyczajnie – świadków, którzy ewentualnie mogliby zidentyfikować "osoby drugie". Że – mówiąc krótko – jest bezpiecznie.
Warto dodać, że seryjny samobójca najwyraźniej preferuje soboty, jakby wiedział o nowej świeckiej tradycji, jakiej hołduje niezależna prokuratura, by "energiczne śledztwa" rozpoczynać od poniedziałku, kiedy to wszystkie pavulony na pewno wywietrzeją i lekarze przeprowadzający sekcję będą mogli z czystym sumieniem stwierdzać, że niczego niezwykłego w zwłokach denatów nie wykryli. Jak to mówią gitowcy – "wszystko gra i koliduje", to znaczy – grałoby i kolidowało, gdyby nie jedna, istotna, jak się okazuje, okoliczność.
To znaczy – okazuje się wyłącznie na gruncie teorii spiskowej, która – chociaż potępiona przez mądrych i roztropnych – przecież pozwala prosto wyjaśnić niepojęte inaczej wydarzenia. Teoria spiskowa głosi bowiem, że żyjemy w rzeczywistości podstawionej, to znaczy – że podawane do wierzenia wersje to tylko pozór mający na celu ukrycie rzeczywistego przebiegu zdarzeń.
I rzeczywiście! Jeszcze niezależna prokuratura nie zdążyła oficjalnie potwierdzić trafności intuicji wskazującej na samobójstwo chorążego Remigiusza Musia "bez udziału osób trzecich", a już okazało się, że generalny prokurator Andrzej Seremet był jednym ze źródeł informacji podanych przez "Rzeczpospolitą", iż na wraku samolotu, a zwłaszcza – na fotelach, znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Ładny interes! Trotyl i nitrogliceryna we wraku samolotu, który przecież miał się rozbić na skutek "błędu pilota"!
Nic dziwnego, że zarówno premiera Tuska, jak i cały Salon wprost zamurowało! No dobrze – zamurowało; każdego na ich miejscu by zamurowało – ale skąd aż taki brak koordynacji? "Maleńcy uczeni" ze stajni pana red. Adama Michnika w desperacji odwołali się do... teorii spiskowej, gratulując "Rzeczpospolitej", że "wyciągnęła zawleczkę" z prezesa Kaczyńskiego, stwierdzając u niego nieodwołalnie nieuleczalną infekcję smoleńską, którą ostatnio starał się on ukrywać, prezentując posiadanie przez PiS zdolności koalicyjnej. Najdalej posunął się pan red. Mirosław Czech, oświadczając, że Jarosław Kaczyński wypadł z systemu już "na wieki". Skąd pan Czech wie, że "na wieki" – doprawdy trudno zgadnąć, chyba że dopuścimy myśl, iż mógł powziąć tę informację z zaświatów. No dobrze – ale konkretnie skąd? A skądże by, jeśli nie od samego Stefana Bandery, któremu do łączności ze Związkiem Ukraińców w Polsce Belzebub od czasu do czasu uprzejmie pozwala skorzystać z gorącej czerwonej linii? Żadne lepsze wyjaśnienie nie przychodzi mi do głowy, a zresztą to nie jest aż takie znowu ważne, bo ważniejsze jest co innego. Skoro michnikowszczynie w przypadkach nagłych wolno odwoływać się do teorii spiskowej, to dlaczego ja miałbym sobie odmawiać tej przyjemności?
Odnotujmy tedy sugestie, że "Rzeczpospolita" tylko wyciągnęła zawleczkę z prezesa Kaczyńskiego. Rzeczywiście – wkrótce po ukazaniu się wspomnianych rewelacji prezes Kaczyński już expressis verbis wypowiedział oskarżenie o "morderstwo", w dodatku "niesłychane", co nawet powściągliwego Leszka Millera skłoniło do skrytykowania premiera Tuska za brak "polityki informacyjnej". Przekładając tę skargę na język ludzki, nietrudno dopatrzyć się w niej gorzkiego wyrzutu, że premier Tusk, a ściślej – te Moce, które wystrugały go z banana, nie przygotowały zawczasu wersji "antytrotylowej", w następstwie czego cały Salon na kilka godzin zapomniał języka w gębie.
Bo rzeczywiście, chyba nie przygotowały, ponieważ konferencja pana pułkownika Szeląga z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, chociaż w założeniu miała stanowić popis profesjonalnej precyzji, była demonstracją nieprawdopodobnego bełkotu: występowania trotylu "nie stwierdzono", ale "trwają" badania "kilkuset próbek", na których wykryto "jony wysokoenergetyczne". Na gruncie teorii spiskowej nawet ten bełkot staje się jasny: na razie kryjemy cię, ty frędzlu, ale jak nie będziesz grzeczny, to już wkrótce znajdziemy taki trotyl, że w jednej chwili wylecisz w powietrze razem z tym całym "gdańskim desantem".
No dobrze – ale dlaczego w takim razie w ogóle ten cały trotyl się pojawił? Ano – generała Czempińskiego nie aresztuje się bezkarnie, podobnie jak zemsta, choć leniwa, może w końcu dosięgnąć również mocodawców seryjnego samobójcy generała Petelickiego. Ma swoją kryszę razwiedka w GRU, ale ci z SB też pewnie mają swoją i jak trzeba, to arystokracja pałkarska potrafi się odwinąć również arystokracji tornistrowej.
Krótko mówiąc, nie jest bezpiecznie; wojna buldogów pod dywanem wciąż toczy się ze zmiennym szczęściem, a jak powiadają wymowni Francuzi: a la guerre comme a la guerre – ofiary muszą być. Toteż zaraz po konferencji prasowej pana płk. Szeląga redakcja "Rzeczpospolitej" ogłosiła pokajanie, które następnie ze swojej strony wycofała, zaś pan red. Gmyz nie tylko swoje rewelacje potwierdził, ale nawet zapowiedział konferencję prasową. Czyż nie wskazuje to na jakieś chwilowe wsparcie, obietnicę jakiejś odsieczy? Ale, jak powiadają – fortuna variabilis, toteż już następnego dnia pan Wróblewski, naczelny redaktor "Rzeczpospolitej", oddał się "do dyspozycji Rady Nadzorczej", pan red. Gmyz na konferencji prasowej się nie pojawił, zaś w niezależnych mediach głównego nurtu funkcjonariusze poprzebierani za dziennikarzy z widoczną przyjemnością dają odpór fałszywym pogłoskom o obecności trotylu we wraku samolotu. Uczucie ulgi i zaangażowanie idzie tak daleko, że "Gazeta Wyborcza" wprost nie może nachwalić się nawet pana mec. Romana Giertycha, który, przeszedłszy na jasną stronę Mocy, zapędzał w kozi róg mecenasa Rogalskiego pytaniami, że skoro trotyl, to po co jeszcze sztuczna mgła? Jak to: po co? Wiadomo – po to, co zawsze: żeby patentowani Polacy niczego nie zauważyli! A tak, nawiasem mówiąc, czasy jednak się zmieniają. Kiedyś każdy szlachcic miał własnego Żyda, a teraz każdy Żyd ma swojego narodowca.


Stanisław Michalkiewicz

piątek, 26 październik 2012 22:29

Widziane od końca: Proszę czytać i płakać

Napisał

kumorANiedawne pobicie sklepikarza w Warszawie przez firmę ochroniarską pokazuje głębokość rozpadu państwa polskiego przekształcającego się w oddalone od siebie wyspy partykularnych interesów. Ich właściciele broniąc sfer wpływów, sięgają po coraz bardziej drastyczne środki. W sytuacji malejącej skuteczności dochodzenia praw w sądach poszczególne koterie wyposażają się w cały arsenał środków troski o żywotne interesy – od łapówek, wpływów w urzędach i ministerstwach, po quasi-policje, oddziały ochroniarskie i nielegalne zabezpieczenia w środowiskach zorganizowanej przestępczości.


Jest to współczesne wydanie XVIII-wiecznego szarpania państwowego sukna, kiedy to ustosunkowane rody magnackie, wykorzystując obce wpływy i utrzymując prywatne armie, rozwalały Polskę od środka.
Atak ochroniarzy zatrudnionych przez jedną ze stron sporu handlowego, przy biernej postawie policji, daje sygnał, że w dzisiejszej Polsce można liczyć wyłącznie na siebie. I ewentualna sugestia "telefonowania na policję" wygląda tak samo śmiesznie jak w państwie okupowanym – lepiej trzymać obrzyn pod ladą niż szukać pomocy na komisariacie.
Może zresztą chodzi o to, by Polacy przyzwyczaili się i pogodzili z myślą, że ich własne instytucje państwowe to atrapa, a prawdziwy porządek i bezpieczeństwo mogą im zagwarantować wyłącznie agencje ponadnarodowe – europejskie. Może, oprócz rozbuchanej prywaty, w tym szaleństwie jest metoda. Rozkład państwa, zwłaszcza w jego funkcji troski o poszanowanie prawa, to najsilniejszy impuls do stawiania sobie pytania, po co mi Polska? No bo... na co mi takie kabaretowe państwo?!
Paradoksalnie taką sytuację jako naród już kiedyś poznaliśmy. Nasze skaranie Boskie to nieszczęścia wynikające z utraty państwa w wieku XVIII; falujące od tych strasznych grzechów ówczesnych Polaków, którzy w ciągu kilku pokoleń z dumnych katolickich rycerzy przekształcili się w masońskich bawidamków, co to "wyobrażali sobie pod wolnością samowolę nielicznych a nieograniczone poddaństwo wszystkich innych...".
Tamten ciąg wydarzeń odbija się nam czkawką po ścianach Ojczyzny. W wielu polskich miastach pod koniec wieku XVIII i w XIX również panowały "dzisiejsze" nastroje – Polska nawet jako idea przestawała być politycznie nośna, pozostało umiłowanie kultury, szlacheckiego obyczaju i folkloru, na co panujące domy chętnie przystawały.


Krakowianie czy lwowianie, nawet za czasów II RP, z sentymentem wspominali Franza Josefa. Niektórym ówczesnym Polakom wystarczało, że pan był ludzki i dawał trochę pooddychać narodowym powietrzem, powspominać Alte Gute Zeiten, posarmacić przy kuflach miodu pitnego czy węgrzyna, by potem wiernopoddańczo lizać karmiącą rękę Wiednia.
W dowolnym podręczniku przeczytać można, że monarchia austrowęgierska oferowała Polakom "unijne"swobody. "Pod koniec lat 60. i na początku lat 70. XIX wieku Galicja otrzymała autonomię. Powołano do życia m.in. Sejm Krajowy i Radę Krajową. Do szkół, urzędów i sądów wprowadzono język polski. Zasiadający w rządzie minister – Polak – miał prawo opiniowania projektów postanowień mających związek z Galicją. Nie brakowało w rządzie ministrów polskich zajmujących się różnorakimi resortami, dwukrotnie zaś Polacy byli premierami. Również Polak stał na czele prowincjonalnej administracji Galicji. Powstawały liczne polskie organizacje polityczne"...
A to wszystko pod niepolskim protektoratem z niepolskim wojskiem w fortach. No więc jako naród mamy już za sobą powszechną zgodę na taką wersję polskości. Ona podobała się tak licznej zgrai, że gdy z Oleandrów ruszyła Pierwsza Brygada, to zdenerwowani ruchawką mieszczanie krakowscy wylewali na nią nocniki.
A mimo to i wbrew temu Polska powstała...


Czyli da się. Przyzwyczajono nas myśleć "demokratycznie", znaczy, przejmować się opinią większości, tymczasem często zdarza się, że rację mają nieliczni – czasem wręcz tylko pojedyncze osoby. I to one muszą kreślić wizję nowoczesnej Polsk; oczyszczonej z porozbiorowej świadomości, rozumiejącej działanie polityczne. Polska musi być atrakcyjna; to musi być projekt, który porwie młodych ludzi, pokazując im czarno na białym, jak bardzo im się państwo opłaca.
Żebyśmy nigdy nie pisywali już memoriałów, błagając obcych o protekcję.
Proszę czytać i płakać.


•••


Memorjał deputacji galicyjskiej o potrzebach kraju z roku 1790
Memorjał ten, wręczony cesarzowi Leopoldowi II podpisany przez Stanisława ks. Jabłonowskiego, Mikołaja hr. Potockiego, Józefa Maksymiljana hr. Ossolińskiego, Jana hr. Bąkowskiego, Piotra Zabilskiego i Jana Batowskiego.


...Bez przesady można powiedzieć, że Galicja, która dawniej Wisłą, Bugiem i Sanem wywoziła wielką część swoich produktów na targi nad Bałtykiem popadła obecnie w zależność od sąsiadów nawet co do warunków egzystencji a pozbawiona zupełnie handlu wywozowego, sprowadza artykuły żywności z Polski, inne zaś przedmioty potrzebne do codziennego życia z innych prowincji monarchji, wskutek czego znany jej jest tylko najgorszy rodzaj handlu, tj. handel przywozowy. Rolnictwo, ta silna podstawa bogactwa krajowego w państwie, a jedyne źródło bogactwa w kraju rolniczym, zupełnie upadło w Galicji.
Jej ludność zmniejsza się widocznie z dnia na dzień, pieniądz odpływa z niej do zagranicy, odsetki od kapitału idą w górę, wartość dóbr spadła, a z tych co w chwili rewindykacji uchodzili za majętnych, dziś zaledwie niektórzy dobrze się mają. (...) Obywatel, odsunięty od wszelkiej funkcji w administracji, stał się obcym we własnej ojczyźnie, nie może ani dostąpić zaszczytu służenia krajowi, ani znaleźć sposobu dopełnienia najwyższych obowiązków wobec kraju i swojego monarchy.
Stany są tylko cieniem, przedstawiającym faktycznie unicestwiona narodowość, a wskutek błędnej organizacji nie są nawet w stanie u stóp tronu wyrazić żalów i zwątpienia całego narodu...
(...)
Nie mniej smutnem jest to, że zaufanie mające łączyć członków państwa z rządem, zostało od chwili, gdy on nie dopełnił wielu zobowiązań zaciągniętych wobec poszczególnych obywateli, tak zachwiane, iż nawet najkorzystniejsze jego propozycje przyjmowane są z nieufnością. Ustawy dawne pozostają bez mocy, a ponieważ nowe nie są wcale zastosowane do fizycznych i moralnych potrzeb kraju, ani nie zostały dotąd pod innymi względami skrupulatnie ze stosunkami rozważone, gdy za jednym zamachem obalono dawne urządzenia, jak wiele przyczyniać się musi do dowolności niższych organów brak ścisłości w rozporządzeniach, mnogość zakazów rozmaitych i niestałość systemów!
Najlojalniejszy obywatel nie zdoła uniknąć tego, żeby nie stał się winnym jakiego przekroczenia. Władza wykonawcza nie jest wprawdzie dość silną, aby utrzymać w mocy ustawę szkodliwą dla całego kraju, ale aż nadto jest silną, gdy chodzi o jej przeparcie na udręczenie jednostki. Jest to niewątpliwie najsmutniejsze położenie społeczeństwa, jeżeli ustawa, mająca jak tarcza osłaniać spokojnego obywatela, zostaje przeciw niemu skierowana, jakby broń zaczepna, jeżeli urzędnicy, powołani do wykonania najwyższej woli, przez interpretacje ustaw uzurpują dla siebie niejako władze ustawodawczą, gdy wreszcie sami urzędnicy mogą nadto jeszcze zaostrzać surowość rozporządzeń dokuczliwością osobistych charakterów.
Toteż w takiem stanie rzeczy istotnie jesteśmy wystawieni na despotyzm urzędników cyrkularnych i wydani na pastwę tłumu komisarzy. Nawet sądownictwo powiększa brzemię ciężarów. Nie rozwija ono dostatecznej siły, aby zabezpieczyć własność i wolność obywateli, aby osłaniać i bronić niewinnych. Przemożna w kraju juryzdykcja polityczna przygniata powagę sądownictwa. Nasze dolegliwości wzrastają nieustannie, a spraw pańszczyźniana doprowadziła je do szczytu....
Takim jest smutny, ale prawdziwy opis naszego położenia. Tylko mądrość Waszej Cesarskiej Mości może ustrzec wiernych poddanych od ruiny grożącej z anarchji, której na pastwę jesteśmy oddani". 


•••


Tak było 200 lat temu, i coraz bardziej tak jest dzisiaj, kiedy "tylko mądrość Brukseli ustrzec nas może od ruiny grożącej z anarchii... ".
Andrzej Kumor
Mississauga

Ostatnio zmieniany niedziela, 04 listopad 2012 08:49
piątek, 26 październik 2012 15:54

Zdjęcia polskiego ubóstwa – Gabriela Zimmer

Napisane przez

 

RatajewskaGabriela Zimmer, czyli Gabriela Pokój. Jej nazwisko znaczy po polsku "pokój" w mieszkaniu, nie taki "pokój" na świecie. W języku polskim mamy tu nieścisłości, bo nasze słowo pokój ma dwa znaczenia.
I ten pokój w domu, który ma cztery ściany, i ten pokój na świecie, który ścian nie ma… chyba nie ma. To zależy, czy świat jest ograniczony. Ja tego nie wiem, a wy? Kończy się ten nasz świat gdzieś?


Ta pani, ta Niemka Gabriela Zimmer od wiosny tego roku urzęduje w Unii Europejskiej. Z ramienia partii lewicowej. Są tam dwa jakieś odłamy. Interesują ją tematy ubóstwa w Unii Europejskiej. Ostatnio zamieściła zdjęcia z naszego polskiego podwórka. A nasze podwórka są różne – są wykaflowane, takie mają bogaci, i są zaśmiecone, takie mają szczególnie biedacy. Bo biedak biedakowi nie jest równy. Są biedacy skromni i bardzo czyści, takich jest w Polsce wielu. Bezdomni w ogóle nie mają podwórek.
Więc uciekam od tematu podwórkowego, bo nie jest dobry.
Pani Gabriela wypatrzyła biedę w Polsce. Ona, z tak daleka, z innego kraju ją wypatrzyła. Bo ona po prostu patrzyła. Jeśli ktoś patrzy, to i widzi.
Nasi w kraju są oburzeni, bo oni z bliska, od siebie, żadnej biedy nie widzą. Na ulicach ludzie ubrani znakomicie, kto to wie, gdzie te stroje kupili? My wiemy, w szmateksie.
No to Polacy nie są tacy biedni, ubrać się mają w co. Czasami lepiej wyglądają niż Zachód. Wyraźnie widać, że są szczuplejsi. Buty na nogach też mają. To widzimy na ulicach, polskich ulicach. A czy mają coś w żołądku, tego nie zobaczymy. Kto tu głodny, a kto syty... kto je drogo, wartościowo, a kto żywi się samymi ziemniakami. Kto ma długi, a kto nie. Kto ma oszczędności i kasę na koncie, a kto nie ma złamanego grosza, tego też nie widzimy. A mimo to, ta pani biedę pokazała, polską biedę.
Nie widziałam, niestety, tych zdjęć. Ale jak w roku 2003 pojechałam do Łodzi na wesele i nocowałam u wujka, który mieszka w Łodzi na dużym osiedlu, to rano obudziły mnie hałasy ze śmietnika. Wstałam i patrzyłam zdziwiona na ludzi tam buszujących… takiego widoku z mojego miasteczka na zachodzie Polski nie widziałam może i dlatego, że u nas biedniejsze są śmietniki. Bo i tak może być.
Tak, bieda w Polsce jest. Na pewno w Warszawie mniejsza niż w Łodzi. Są ludzie, którzy nie mają środków utrzymania. Są rodziny, które nie mają na chleb i wcale niewielodzietne... Są dzieci głodne. I dużo jest ludzi głodnych w Polsce. I dobrze, że pani Gabriela Zimmer tę polską biedę zauważyła. Trzeba polepszyć byt naszego narodu. Ludzie biedni, nie wstydźcie się swojej biedy.
Niech bogaci, którzy są przy władzy, dostrzegą polskie głodne dzieci w polskich superubogich rodzinach, którym żadna pomoc społeczna nie jest w stanie pomóc, bo nie ma na to środków. Za mało ma środków.
Nie oburzajmy się na panią Gabrielę Zimmer. Ja wiem, że my nie chcemy wracać do socjalizmu, do komunizmu, bo to już było… Ale to było przy tych drugich sąsiadach.
Krzyczmy głośno, Polacy, tak jak Grecy… nam też trzeba pomóc. Nasze społeczeństwo dusi się, już koniec zaciskania pasa!
Nie pokazujmy światu, jacy jesteśmy bogaci, jeśli jesteśmy biedni. Nie pokazujmy światu, jacy jesteśmy wspaniali, jeśli tak nie jest. Polska potrzebuje pomocy. Nie możemy wspierać innych krajów europejskich, gdzie bieda, jeśli u nas bieda jeszcze większa.
To nasi politycy się chwalą i polskiej biedy nie chcą widzieć. Dobrze być politykiem w Polsce, na pewno po śmietniku nie trzeba grzebać. Co zrobić, żeby być długo politykiem? Trzeba nie wykazywać minusów, tylko same plusy.
I dlatego polscy politycy chwalą się Polską.
• • •
Od tygodnia jestem znów w Niemczech. Zostawiłam kłopoty domowe mężowi, zostawić musiałam moją rodzinę i przyjechałam w całkiem nieznane mi miejsce. Jest to połowa małego wiejskiego domku, z trawiastym ogrodem i czterema jabłoniami. Jabłonie te są skarbem chyba, bo przyszły dwie panie, Niemki, pomagały przez dwie godziny zrywać jabłka, wchodziły nawet na drabiny. Jako zapłatę otrzymały spady. Widać było, że tak jest od lat.
Pogoda była słoneczna i wyciągnęłam dla pani starszej, ona ma 93 lata, plastykowy fotel ogrodowy. Ona lubi komenderować, więc zadowolona siedziała sobie w cieple, na słoneczku. Potem to wspominała ze dwa dni, dziękowała za mój pomysł. Pomysł mój był prosty. Po co ona ma siedzieć w domu, jak piękna pogoda. Ale ona ma zawroty głowy, więc stać nie może.
Niemki pięknie poukładały jabłka w skrzyneczkach i pani starsza ma za spady robotę zrobioną. Ja nie wchodziłam na drabinę, tylko je asekurowałam. Przyjechałam tu opiekować się starszą panią, nie mam też tak dobrego ubezpieczenia jak Niemki. Muszę też zarabiać pieniądze na rodzinę, a nie wchodzić na drabinę. O, jak mi się zrymowało! Na początku mojej pracy opiekunki w Niemczech, trzy lata temu, nie byłabym taka roztropna, wyrachowana, można by powiedzieć. W pierwszym domu niemieckim, a był to olbrzymi dom, pomyłam wszystkie okna. A były to wielkie okna, do samego sufitu. Mogłam wypaść, niebezpieczne to było. Zrobiłam to z nudów, z tęsknoty za moimi dziećmi, za mężem, za Polską. Tylko robota zabijała wtedy myśli o najbliższych. Nie byłam przyzwyczajona do rozłąki. I chyba tak nie powinno być, żeby matka pięciorga dzieci musiała wyjeżdżać za chlebem do Niemiec.
Ostatnie trzy małżeństwa niemieckie były podobne. Byli to wykształceni ludzie, w wieku średnio 85 lat i bardzo oszczędni. Nigdy nie zapomnę wzroku Niemki, jak poprosiłam o jajko na śniadanie. Jak mogłam chcieć jajko, jak oni i ich synowie, nawet jak byli młodzieńcami, tylko jedli na śniadanie chleb z dżemem i masłem. Tak było zawsze i tak musi być. Ale za moimi plecami stanął dziadek niemiecki, mąż tej pani, któremu pomysł na jajko bardzo się spodobał. Pani starsza niemiecka aż płakała potem i wymówki mu robiła.
Ale jestem teraz przy jednej starszej pani, na wsi, mam Internet, mam telewizor w pokoju i mam takie alarmowe połączenie, a właściwie podsłuch. Jestem na górze i słyszę wszystko, co robi starsza pani. W dzień i w nocy. Słyszę każde kaszlnięcie. Poprzedniej opiekunce bardzo to przeszkadzało. Już więcej tutaj nie przyjedzie, zapowiedziała.
Mnie nie przeszkadzało do wczorajszej nocy, gdy chodziłam do niej dwa razy nad ranem, a ona mówiła chyba przez sen, bo zastawałam ją śpiącą. Potem już nie mogłam zasnąć, słyszałam zegar w jej pokoju, wybijający godzinę – czwartą, piątą... Następna noc znów była spokojna.
Pani jest właściwie zdrowa, tylko źle widzi. Światła muszą być wszędzie pozapalane i każda najdrobniejsza rzecz na swoim miejscu. Moje rzeczy mają nie przeszkadzać i nie zmieniać nic w otoczeniu. Moja szczoteczka do zębów stoi więc na półce pod sufitem, ręcznik mam brać do swojego pokoju itd.
Cały tydzień się wszystkiego uczyłam. I teraz już wszystko wiem. Nie mogę włączyć prania, bo pralką ona rozporządza. Jej siostrzeniec przeegzaminował mnie z moich umiejętności jazdy samochodem. Jako pierwsza z opiekunek zdałam, nawet powiedział starszej pani, że bardzo dobrze jeżdżę. Pomimo to pani klucza jakoś mi nie chce dać. Jeżdżę na zakupy do sąsiedniego małego miasteczka na rowerze. Rower jest superstary, muszę każdorazowo przed jazdą pompować przednie koło, z tyłu po bokach wiszą czarne torby, zamykane na zamek. Wczoraj trochę zmokłam. Dobrze, że wzięłam z Polski kurtkę z kapturem i taką ciepłą opaskę – taki komin. Zakłada się to na szyję, a można też zaciągnąć na głowę i nawet na czoło.
Fajnie mi się jechało, pomimo siąpiącego deszczu, samochody mnie mijały, ja mijałam kolejne laski i pola... Tak, tutaj są uprawne pola. W Polsce to widok rzadki, przynajmniej w moim popegeerowskim terenie. Unia dopłaca rolnikom za trzymanie łąk i odpowiednie ich koszenie. Dopłaca się np. za koszenie od środka i idąc ślimakiem na zewnątrz, bo wtedy wszystkie myszki, szczurki czy kreciki mogą sobie pouciekać.
Tutaj nikt nie oszczędza na moim jedzeniu. Od razu, pierwszego dnia otrzymałam pieniądze na zakupy, a także kieszonkowe. Za kieszonkowe chciałabym kupić czarną walizę, która widziałam przecenioną w markecie. Ale jak ją przywieźć na tym rowerze, musiałabym czymś przywiązać… Nie wiem, jak długo moja stara waliza wytrzyma comiesięczne wojaże i przeładowywania.
Pani starsza niemiecka nigdy nie była mężatką ani nie miała dzieci. Była córką posiadaczy ziemi. W czasie wojny przybyło tutaj dwóch młodych Francuzów na roboty. Pracowali tu kilka lat. Potem, po wojnie, jeden z nich naraz pojawił się tutaj przed drzwiami, zaprosił starszą panią do siebie, do Francji. Pojechała, ale zastrzegła, żeby wynajął jej hotelik. Była tam trzy tygodnie.
Wieczorem mielę dwie łyżki pszenicy – bardzo dokładnie, i zalewam wodą. Rano dodaję do tego mleka, gotuję to w szerszym garnuszku z wodą. Wtedy się nie przypali. Garnuszek wkładam w garnuszek. Taka chemiczna łaźnia wodna. Ona to je przed umyciem się, przed właściwym śniadaniem.
Na obiad zawsze ziemniaki i na śniadanie też zawsze ziemniaki. Ja mogę sobie gotować, co chcę. Nie korzystam z tych możliwości, kupiłam sobie śliwki suszone, orzechy włoskie i pogryzam.
Po ziemniaczanym tygodniu ziemniaków mam już dość. Może by kupić jakiś makaron czy ryż? Ale nie chce mi się specjalnie dla mnie gotować. Mam pyszny razowy chleb. Wypatrzyłam go w piekarni, jak kupowałam zamówiony chleb jęczmienny dla pani.
Pierwszy raz widzę osobę, która tak rygorystycznie wręcz podchodzi do swojego jedzenia. Obiad ma być zawsze na 12, dzisiaj ziemniaki i fasolka szparagowa. Obok kładę maselniczkę z masłem i pani sobie sama to masło dawkuje.
Prawie ze sobą nie rozmawiamy przy jedzeniu. Nie można jej rozpraszać. Mam przy sobie kawałek gazety i sobie poczytuję i czekam, aż ona skończy. Dzisiaj wyczytałam, że jakiś tutejszy człowiek, czyli Niemiec, 59-letni zauważył rannego ptaka w gąszczu. Chciał mu pomoc, ptak nie zrozumiał, że to pomoc, i zaatakował tego pana, uczepił się jego ramienia. Nie mogli go odczepić sanitariusze, cały wieczór trwało rozdzielanie ich. Dopiero półgodzinna praca weterynarza dała efekty. Chciałam to opowiedzieć starszej pani, ale nie umiała się skupić na moich słowach. Przeczytać też nie mogła, bo źle widzi.
Dzisiaj urodziny starszej pani. Rano przyszedł ktoś z władz tego regionu rolniczego. Młody człowiek, bardzo grzeczny. Rozmawiał z panią prawie godzinę. Pani opowiadała mu, jak teraz aktywnie żyje.
I przed domem siedziała na fotelu, jak zrywano jabłka, i codziennie teraz spaceruje po południu, aż inne sąsiadki też zaczęły wychodzić z domu. Mogą się pospotykać, porozmawiać jak wczoraj. To mnie cieszy. Spacerują zazwyczaj ludzie w miastach. Tu, na wsi, każdy ma swoje obejście.
Pan ten przyniósł duży kosz, a w nim kwiaty słonecznika, trzy różne puszki z mięsem, miód, duży kawałek kiełbasy i kawałek mydła szarego w folii z wstążeczką. Władze regionu każdemu składają życzenia co 10 lat, a ludzi ponad 90-letnich odwiedzają co roku. Miło więc tutaj. Zupełnie inaczej niż w Polsce. Ludziom wiele do szczęścia nie potrzeba. Tylko to minimum im zapewnić. Żeby mieli najtańsze jedzenie, na leki i na opłaty. A tego w Polsce ludzie nie mają.
Jakiś plan zagospodarowania ludzi byłego socjalizmu na pewno jest. Jeśli nie może ich wykorzystać rodzima ziemia, trzeba ich zmusić, aby dobrowolnie wyruszyli na inne ziemie, za chlebem. Będą tam pełnić służalcze funkcje, wtapiać się w luki. Tam, gdzie praca jeszcze jest.


Wanda Rat

piątek, 26 październik 2012 15:42

Pamięć o Borodino

Napisane przez


braungChciałbym przypomnieć o pewnej rocznicy, która mija. Mija sobie tak powolutku, tu nie chodzi o jedną konkretną datę dzienną, tylko chodzi o tę jesień-zimę. Mianowicie dwieście lat temu, wspomnijcie państwo, co robili Polacy dwieście lat temu równo. Szli na Moskwę. W pierwszych dniach września rozegrała się krwawa, jedna z najkrwawszych w dziejach bitew, w historiografii rosyjskiej to się nazywa bitwa pod Borodino, w polskiej historiografii mówi się bitwa pod Możajskiem, a Francuzi mówią po prostu bitwa o Moskwę, bo też rzeczywiście była to bitwa o wejście do Moskwy.
W tej bitwie zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, a następne dziesiątki tysięcy odniosły rany. Wśród tych rannych pod Borodino/Możajskiem był jeden z praszczurów mojej mamy, poeta preromantyczny Wincenty Reklewski. Pod tym Możajskiem strzelał z armaty, był bowiem artylerzystą, pod Smoleńskiem awansował na podpułkownika, a pod Możajskiem vel Borodino kula go nie minęła, został ranny, umarł jakiś czas później z ran w tej bitwie odniesionych w lazarecie w Moskwie. Przypominam go sobie w tych dniach często. Myślę o tym, jak to w tych dniach dwieście lat temu równo tam w tym lazarecie dogorywał, mając ciągle nadzieję, że jeszcze do Polski wróci.


Ale dlaczego chcę państwu przypomnieć o tych smutnych wydarzeniach, no bo na koniec one bardzo smutne były. One były może nawet i wesołe, kiedy się na tę Moskwę ruszało, jak to nam opisuje Adam Mickiewicz w jednej z ostatnich ksiąg "Pana Tadeusza" – Rok 1812. I wtedy na wiosnę 1812 – "O roku, kto cię widział w naszym kraju" – no to właśnie entuzjazm i zapał, Księstwo Warszawskie dało przecież prawie 100 tys. żołnierza na tę wojnę, którą dla zbałamucenia nas, co tu dużo mówić, nazwał Napoleon wojną polską – bo myśmy myśleli, że Polskę wywalczymy w tej wojnie. Ale minęły miesiące i trzeba było wracać spod tej Moskwy w strasznym odwrocie. Polacy dzielnie stawali, aż do ostatka osłaniali tę przeprawę przez Berezynę w odwrocie.


Ja, myśląc w tych dniach i tygodniach o tej wędrówce do Moskwy, sięgnąłem troszeczkę do pamiętników z tamtych czasów. Wspomniany wyżej Wincenty Reklewski zostawił różne wiersze, nie zostawił pamiętników. No więc czytając pamiętniki innych, wyobrażam sobie tę jego wędrówkę i ten jego los. I w jednym pamiętniku trafiłem na scenę, którą tutaj chciałbym państwu przytoczyć.
Otóż, opowiada pamiętnikarz, kawalerzysta dla odmiany, niejaki Michał Jackowski, który razem z polską jazdą podążał na tę Moskwę, o tym, jak to po drodze wysłany został dla zdobycia furaży gdzieś tam w bok i napatoczył się na rosyjskiego chłopa, którego pozdrowił w imię Boże. Na co się chłop rosyjski rozkrochmalił i Jackowskiemu w rezultacie uratowało to życie.


To jest taka historia troszeczkę jak opowieści Kaprala z III części "Dziadów" Mickiewicza. Kapral opowiada tam, jak to właśnie w Hiszpanii dzięki temu, że się zadeklarował jako katolik, ocalił głowę wśród różnych Francuzów bezbożników, którzy ani Pana Jezusa, ani Jego Matki uszanować nie potrafili, za co im hiszpański karczmarz życie odebrał. Więc taka historyjka w tych pamiętnikach. Ważny kontekst, że cała ta armia napoleońska na Moskwę podążająca to była właśnie z punktu widzenia różnych pobożnych nie tylko chłopów rosyjskich po prostu armia bezbożników, to była armia rewolucyjna, to była armia, której trzon stanowili ludzie, którzy za rewolucji francuskiej przykładali często dosłownie ręki do eksterminacji katolików, kleru katolickiego. To była armia, która po drodze bardzo wyraźnie deklarowała siebie jako rewolucyjna.
W tym Wrocławiu, z którego ja do państwa gadam, urządzili np. stajnię w kościele Bożego Ciała. W ogóle chętnie żołnierze napoleońscy przemieniali kościoły w stajnie, dopuszczali się rabunków, gwałtów. W związku z tym biedni polscy chłopcy, którzy jeszcze nie całkiem przeszli pomyślnie masońską obróbkę i jeszcze nie całkiem stali się bezbożnikami, oni dla tych rosyjskich chłopów, którzy po drodze im się napatoczyli, stanowili jakąś miłą odmianę. I tak pisze ten Jackowski, ile razy więc zdarzyło się, że Polak przemawiał po ludzku, religijnie i zrozumiale, zadziwienie Moskala było więcej niespodziewane i przyjemne.


Z wypowiedzi Grzegorza Brauna podczas spotkania zorganizowanego przez redakcję "Tajnych Kompletów" w niedzielę 23 września w Mississaudze.

W najbliższą niedzielę Grzegorz Braun będzie w Toronto osobiście

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.