– Włóż! – powiedział wojskowy. Sztuka za sztuką przejrzano drobiazgowo wszystkie moje rzeczy. Szelki, pasek, portfel, pieniądze, zegarek, scyzoryk, latarkę i chusteczkę do nosa, położono na stole.
Pozwolono mi się ubrać.
– Dajcie, towarzyszu, zapalić – zwróciłem się do wojskowego.
– Gęś świni nie towarzysz! – odparł mi.
Makarow zarechotał.
Miałem ochotę zapytać wojskowego: kto z nas gęś, a kto świnia?
Po pewnym czasie wojskowy dał mi z mego pudełka jednego papierosa i powiedział:
– Masz... zapal i mów prawdę!... bo będzie źle! Będziemy bić!...
Zapaliłem papierosa.
Wojskowy wyjął z grubej teki arkusz papieru i położył go na stole. Był to drukowany formularz. Zaczął pytać mnie o imię, nazwisko, datę urodzenia itd. A gdy skończył zapisywać dotyczące mnie dane, to powiedział groźnie:
– Jesteś z Polski?
– Tak.
– Po co przyszedłeś do Sowietów? Przypomniałem sobie opowiadanie Lorda u Kaliszanek, o tym jak był aresztowany na sowieckiej strażnicy i jak go potem badano w Kojdanowie. Lecz Lord był z towarem, a ja nie miałem ze sobą noski. Było to pomyślne dla Loni, lecz obciążało mnie.
– Źle mi było w Polsce – rzekłem – więc przyszedłem tu, aby na zawsze pozostać w Sowietach.
– A pieniądze skąd?
– Sprzedałem wszystkie moje rzeczy.
– Kręcisz, draniu!
– Mówię prawdę.
– Ile razy byłeś tu!
– Pierwszy raz.
Wojskowy zwrócił się do Loni.
– Znasz go?
– Nie znam! – rzekła krótko i śmiało. Wówczas wojskowy powiedział do mnie:
– Uważaj, co ci powiem! Mów prawdę: ile razy byłeś tu z kontrabandą i gdzie masz towar? Ty jej nie szkoduj! – ruchem głowy wskazał na Lonię. – Ty siebie ratuj, bo będzie źle. Zrozum to: jeśli nie jesteś kontrabandzistą, to jesteś szpiegiem!... No, gadaj!...
– Nie jestem ani kontrabandzistą, ani szpiegiem. Przyszedłem tu, bo chciałem pozostać na zawsze w Rosji. – I zostaniesz tu na zawsze!... ale w ziemi! Rozumiesz?... – odezwał się Makarow.
Nie odpowiedziałem mu i nie patrzyłem na niego. Poczułem do tego człowieka wstręt i nienawiść. Moje milczenie rozdrażniło go. Zwrócił się do wojskowego:
– Co ty z nim się bawisz! Sprawić mu łaźnię: inaczej zaśpiewa!
Zrobił kilka kroków ku mnie. Pięści miał zaciśnięte. Zza rozchylonych warg ukazywały się żółte zęby. Przypomniałem sobie, że Gwóźdź bronił się i pomyślałem: "Wszystko jedno, będą bić! Niech chociaż nie za darmo!".
Stałem w mokrym ubraniu i dygotałem z zimna. Makarow myślał, że trzęsę się ze strachu przed nim. To go jeszcze bardziej ośmielało i podniecało. Gdy podpolnik zamierzył się na mnie pięścią, szybko odbiłem cios i całym ciężarem ciała runąłem naprzód... Uderzyłem go czołem w nos i dolną część twarzy. To uderzenie nazywa się "bykiem" lub "duńskim pocałunkiem" i skutki jego bywają okropne. Zdawało mi się, że posłyszałem chrzęst kości. Makarow jęknął i runął na podłogę. Zakrył twarz rękami.
Wojskowy krzyknął do krasnoarmiejców:
– Brać go!
Wskoczyłem na ławkę, a z niej na stół. Zerwałem ze ściany duży, oprawiony w ciężką ramę oleodruk i rzuciłem nim w lampę, która wisiała pod sufitem pośrodku izby. Rozległ się brzęk szkła i izbę zaległ mrok. Macałem rękami po ścianach szukając, czym mógłbym się bronić. Trafiłem na duży dębowy krzyż. Zerwałem go ze ściany. Był dość ciężki.
W tym momencie błysnęły latarki elektryczne i jaskrawy promień światła oślepił mnie na chwilę.
– Brać go! – znów krzyknął wojskowy.
Uniosłem w górę krzyż. Krasnoarmiejcy wahali się. Skorzystałem z tego i wywróciłem stół na podłogę. Stanąłem za nim, jak za barykadą.
– Poddaj się, bo w łeb ci palnę! – krzyknął wojskowy.
– Wal, chamie! – krzyknąłem. – Kajdany znieśliście, a skórę zdzieracie! Wal!...
– Brać go! Naprzód!... Kolbami go!...
Żołnierze rzucili się na mnie. Wściekle walczyłem... Znalazłem się znów w środku huraganu. Lecz teraz oślepiła mnie krew. Słyszałem nie wycie wichru, a krzyki podnieconych walką krasnoarmiejców i cichy płacz Loni. Osłaniał mnie trochę stół, lecz wkrótce odciągnięto go na bok.
Wówczas skoczyłem naprzód, bijąc na oślep krzyżem w prawo i w lewo. Prawie nie odczuwałem ciosów zadawanych mi kolbami karabinów...
Nagle poczułem, że tracę przytomność. Podłoga usuwała mi się spod nóg. W ostatnim błysku świadomości dostrzegłem obok mojej głowy czyjąś nogę.
Wżarłem się w nią zębami.
– To sukinsyn! – rozległ się głos wojskowego.
Nic więcej nie pamiętam... Wszystko utonęło w mroku...
CZĘŚĆ DRUGA
WILCZYM TROPEM
Granica nakarmi,
Granica napoi,
Granica pocieszy,
Granica wystroi!
Z piosenki przemytników
1
Zbliża się koniec marca. Czuję nadejście wiosny. Tęsknota rwie serce. Szósty tydzień siedzę w pierwszym podwale mińskiej czerezwyczajki. Cela, do której mnie wrzucono, jest ciemna i wilgotna. Ze ścian ścieka woda. Małe, zakratowane okienko pod sufitem, skąpo sączy przez brudne, mętne szyby światło dzienne. Przez okno widać buty przechodzących dziedzińcem żołnierzy i czekistów. Wokoło okropne brudy. Wszystko się lepi od błota. Z początku bałem się dotknąć ścian, drzwi i pryczy. Teraz przyzwyczaiłem się. Powietrze wstrętne, cuchnące, przesycone wilgocią i fetorem nigdy nie mytych ciał. Bielizny nikt nie zmienia i nigdy nie myjemy się. Najbardziej zatruwa powietrze "parasza", duży drewniany kubeł, źle zamykany i przeciekający. Mocz sączy się z niego na podłogę, tworząc kałużę, którą więźniowie roznoszą nogami po całej celi.
Jest nas tu jedenastu. Ledwie się mieścimy w malutkiej celu. Na pryczy śpi siedmiu, a czterech na podłodze. Czasem wrzucają nowych, lecz często zwalniają ich lub przeprowadzają gdzie indziej. My siedzimy tu najdłużej. Siedzi tu, prócz mnie, jeszcze dwóch przemytników, którzy zamieszkują stale za granicą, we wsi w pobliżu Stołpców. Są to bracia, Jan i Mikołaj Spłondzionowie. Są młodzi, jeden ma 20, a drugi 23 lata. Wpadli na melinie w pobliżu Kojdanowa. Ich meliniarz, Umeński, tęgi, barczysty chłop, siedzi razem z nimi. Z początku siedzieli osobno, a teraz połączono ich. Z tego wnioskuję, że sprawa ich nie przestawia się groźnie.
Jest jeden samogońszczyk, Kasper Bunia, olbrzymi, kościsty chłop. Mieszkał w smolarni, w pobliżu Zasławia i tam pędził ze zboża samogon.
Przyłapano go na gorącym uczynku – przy aparacie. Ma na sobie duży kożuch, od którego śmierdzi w całej celi dziegciem.
Przy oknie stoi Żaba, złodziej recydywista. Wsadził ręce do kieszeni spodni i gwiżdże. Trudno określić jego wiek. Może mieć i 40, i 50 lat, a może i więcej. Głowę ma olbrzymią. Usta – od ucha do ucha. Oczy mętne, bez wyrazu; wyglądają na tle zielonej, brudnej skóry twarzy, jak zlepki flegmy. Jest stale zgarbiony. Ciało ma nikłe, lecz cechuje go duży spryt.
Mamy jednego bandytę, Iwana Łobowa. Siedzi za kilka napadów rabunkowych. Jest to przystojny mężczyzna w wieku 35 lat. Ma czarną bródkę w klin.
Stale uśmiecha się. sprawa wrażenie włodzimierskiego "bogomaza". Dawno "puszczono by go w rozchód", lecz starają się o niego zamożni krewni.
Jest technik telegrafu, Felicjan Kropka. Oskarżono go o sabotaż, bo spalił, przypadkowo, prądem o wysokim napięciu reostat. Jest ofiarą pewnego komisarza, o którym często opowiada i który stale go prześladował, aż skorzystał ze sposobności i wpakował do Czeka. Kropka sprawia wrażenie okropnie przestraszonego. Wzdryga się przy każdym otwarciu drwi. Jest komiczny: mały, szczupły, stale zaciera dłonie, a gdy słucha kogoś, otwiera usta.
Mamy i kontrrewolucjonistę, byłego oficera armii carskiej, Aleksandra Kwalińskiego, który służył w jakimś sowieckim urzędzie, a którego wpakowano teraz do lochu. Jest to wysoki, smukły mężczyzna około czterdziestki. Stale milczy. Twarz ma bladą, zmęczoną. Prawie zawsze leży na pryczy, lecz nie śpi, a godzinami patrzy w sufit. Do niego czuję najwięcej sympatii. Szkoda mi, że taki inteligentny, grzeczny i – jak spostrzegam – bardzo dobry człowiek, poniewiera się razem z nami.
Jest jeden Żyd. Tłusty, gruby; ma przeszło pięćdziesiątkę. Nazwisko jego Kober, a imię Girsz. Był przed wojną fabrykantem kart do gry. Teraz siedzi za spekulację. Jest najlepiej sytuowanym więźniem w celi. Codziennie otrzymuje z miasta obiady. Jego często wywołują na "doprosy". Wówczas Żaba mówi, że znów będą go doić.
Jedenasty człowiek z naszej celi jest obłąkany. Nazywają go wszyscy: i my, i czekiści, i żołnierze, "Bzik". Nikt nie zna jego imienia ani nazwiska.
Aresztowano go w pociągu, w pobliżu Słucka. Jest to wysoki, szczupły młodzieniec. Ma duże oczy, które świecą mu się niesamowicie. Stale chodzi po celi i często wybucha śmiechem, który nas bardzo irytuje. Był podejrzany o szpiegostwo. Obecnie nie badają go. Pewnie zapomniano o nim lub biorą go "na wytrzymanie".
Dni pełzną nudne, smutne, długie. Trawi nas tęsknota, dręczy głód. Głód nie opuszcza naszej celi. Marzymy stale o jedzeniu, o jedzeniu nieustannie myślimy. Poruszamy się apatycznie, powolnie. Głód wybielił nam twarze, upudrował je na zielono i na żółto, położył czarne cienie pod oczami.
Niektórzy mają spuchnięte ręce i nogi. Spostrzegłem, że mnie też zaczynają brzęknąć nogi. Drugą bolączką, która nam daje się bardzo we znaki, są wszy. Olbrzymie, więzienne wszy, leniwe, ospałe, jak i my (chociaż nie z głodu – raczej z przesytu), pasące się naszymi ciałami.
Wszy jest mnóstwo. Pełzają nawet po ubraniu i po deskach pryczy. Nie bijemy ich. To do niczego nie prowadzi. Zamiast setki zabitych wszy zjawiają się tysiące nowych. Nazywamy je żartobliwie: "żywe srebro". Od stałego drapania się na skórze robią się nam rany. A tam, gdzie ją nadgryzają wszy, szczególnie na plecach, karku i szyi (tam skóra powinna być cieńsza), są strupy.
A w nocy, gdy w celi pali się lampa i kładziemy się do snu na gołej pryczy, ze szpar w deskach i ścianach wyłażą pluskwy. Te żrą wściekle, jak pokrzywa parzą ciało. Szczególnie dokuczają nowym więźniom.