Idę zamyślony, patrzę na siedem cudnych gwiazd Wielkiego Wozu i nadaję im, nie wiem dlaczego, kobiece imiona. Pierwszą z góry, z lewej, nazywam Ewa; drugą Irena; trzecią Zofia; czwartą (przednie, górne "koło wozu") Maria; piątą (dolne koło) Helena; szóstą (tylne górne "koło") Lidia; wreszcie siódmą (dolne "koło") Leonia. Staram się zapamiętać te imiona.
"Dobrze, że chłopaki nie wiedzą, o czym myślę! Wyśmieliby mnie! To będzie moją tajemnicą!"
Uśmiecham się do gwiazd i zdaje mi się, że i one śmieją się do mnie, jak śliczne, promienne oczy.
Po dniówce w lesie ruszamy na noc dalej i w dwie godziny od wyjścia z lasu docieramy do chutoru Bombiny. Jesteśmy zgrzani, bo szliśmy bardzo prędko.
Pakujemy się do stodoły i zrzucamy noski przy wrotach. Siadamy na słomie i wypoczywamy. Potem we trójkę: ja, Lord i Lowa, idziemy w kierunku chutoru. Skradamy się pod okna domu i obserwujemy, co dzieje się w środku... Obcych ludzi w mieszkaniu nie ma. Bombina robi coś przy stole, obrócona do nas bokiem. Pod sufitem pali się duża lampa naftowa. Wchodzimy do sieni, a stamtąd do izby.
– Dobry wieczór kochanej gosposi! – mówi Lord.
Bombina obraca się ku drzwiom. Chwilę patrzy na nas, a potem klaszcze w dłonie i wesoło się uśmiecha.
– Dobry wieczór!... Nie spodziewałam się... Siadajcie!...
– Co u was słychać? – pyta ją Lord. – Wszystko dobrze... A u was?
Opowiadamy jej o zajściu z ostatnią partią. O wsypie Trofidy, Buldoga i Chińczyka. Bombina wyraża swój żal.
– No, a teraz robimy znowu? – pyta po chwili.
– A jakże?... robimy – odpowiada Lord.
– Jeść chcecie? – pyta Bombina.
– Jeszcze jak! – mówi Lord.
– Ilu was jest?
– Prócz nas, jest jeszcze siedmiu. Bombina wzięła się do pracy. Zaczęła smażyć jajecznicę. Lowka powiedział, że jest zmęczony i że nie chce jeść.
Poszedł spać na drugą połowę domu.
Po pół godzinie, obładowani dwoma koszami wiktuałów, ruszyliśmy do stodoły. Bombina poprzedzała ans z latarnią w ręce.
Chłopaki wesoło przywitali Bombinę. Wańka Bolszewik uwijał się koło naszej gospodyni, prawiąc jej różne komplementy. W pewnym momencie coś powiedział do niej. Nie słyszałem jego słów.
– Nie dla psa kiełbasa! – odparła mu Bombina.
– Mądrze! – powiedział Lord.
– Mówię i powiadam, chłopaki – rzekł z namaszczeniem Kometa – że nasza Bombina, to studnia mądrości! Kufer ze złotem, a nie baba!
– Krugom szesnaście! – dodał Szczur.
– A znakiem tego – mówił dalej Kometa – trzeba pić. Niech żyje Bombisia sto lat!
– Pięćset! – poprawił Lord.
– Tysiąc! – ryczy Szczur.
Bombina śmieje się i wypija z nami szklankę wódki.
Skończyliśmy jedzenie. Bombina wstaje i bierze latarnię.
– Dobranoc, chłopaki! Ognia mi tu nie zaprószyć!
Potem zwraca się do mnie i mówi: – Proszę mi pomóc odnieść do domu kosze.
Zbieram do koszów naczynia i wychodzimy ze stodoły. Gdy przymykamy wrota, słyszę głos Bolszewika. Potem Szczur parska śmiechem i coś mu odpowiada.
– Mądrze! – rozlega się głos Lorda. – Mówię i powiadam, chłopaki... – zaczął mówić Kometa.
Lecz co "mówił i powiadał" nie słyszałem, bo poszliśmy ku domowi. W mieszkaniu postawiłem na ławce kosze i chciałem wracać do stodoły.
– Gdzie ty? – zawołała Bombina.
– Do chłopaków... Spać...
– A ze mną nie lepiej?
– Lepiej... ale...
– Co?
– Nie wypada... Co pomyślą chłopaki?... Będą śmiać się... przygadywać...
– Niech się śmieją! Aby nie płakali!... Co tobie? Czy ty taki zielony jesteś, że boisz się ich gadania?... Widzisz: ja się nie boję... Plują na wszystko!
Późnym wieczorem, gdy Bombina zgasła lampę i zaczęła zasypiać, przypomniałem sobie Wielką Niedźwiedzicę i imiona, które nadałem poszczególnym gwiazdom. Przypomniałem sobie, że dotychczas nie znam imienia swej kochanki. Przecież Bombina, to nie imię. Ona już spała. Obudziłem ją. Przeciągnęła się leniwie.
– No?... Co chcesz?...
– Jak ci na imię?
– A po co ci to?... Tylko po to mnie obudziłeś?
Była widocznie zdumiona.
– No tak... Chcę wiedzieć...
Roześmiała się, a potem powiedziała:
– Lonia.
– Lonia?... To znaczy Leonia? Tak?
– Tak... Podoba ci się?
– Bardzo! – powiedziałem szczerze. Zaczęła się śmiać. A potem, goręcej niż zwykle, objęła mnie. Od tego czasu nazywałem ją po imieniu, lecz tylko wtedy, gdy byliśmy sami. A gdy patrzyłem na konstelację Wielkiej Niedźwiedzicy, to przy spojrzeniu na siódmą jej gwiazdę, zawsze przypominałem sobie Lonię i... tęskniłem za nią.
Spostrzegłem, że od tamtej nocy w stosunki nasze wkradło się więcej ciepła i przywiązania.
12
Złoty sezon się skończył. Dwa razy spadł śnieg, lecz wkrótce zginął. W najbliższych dniach mogła stanąć "biała ścieżka". Utrudniałoby to bardzo naszą pracę.
Chłopaki pracowali, wytężając wszystkie siły. Chcieli wyzyskać należycie resztę jesieni.
Pod koniec złotego sezonu nadeszła dla przemytników fala niepowodzeń. Rozpoczęło się od tego, że Gwóźdź "położył" całą swoją partię. Zasypali się na melinie w Sowietach, niedaleko od granicy. Wyśledził ich podpolnik Makarow. Nie widziałem go nigdy, lecz dużo słyszałem o nim od chłopaków Makarow sam był kiedyś przemytnikiem i chodził z partią kontrabandzistów. Potem wszedł w kontakt z czekistami i zaczął "kryć" partię po partii.
Ponieważ dobrze wiedział, jak pracują przemytnicy i znał wiele punktów, więc poczynił nam wiele szkód. Umiał tropić przemytników i "na swoją rękę".
Stale kręcił się po pograniczu, urządzając na nas zasadzki.
Chłopaki opowiedzieli mi, jak wygląda Makarow. Był to wysoki, krępy mężczyzna, lat 40. Miał krótką rudą brodę i dużą bliznę od noża na lewym policzku.
Wiadomość o wsypie partii Gwoździa, liczącej 14 ludzi, przyniósł Bronek Kiełb, który sam jeden ocalał z całej partii. W nocy chciał wyjść ze stodoły na dwór i posłyszał jakieś szmery i szepty przy wrotach. Nie wiedząc jeszcze co jest, na wszelki wypadek odszedł od wrót i wlazł pod sieczkarnię, która stała na prawo od wejścia do stodoły. Gdy czekiści wpadli do środka i zaczęli wyciągać rozespanych chłopaków z siana, on, ukryty w cieniu pod sieczkarnią, przesiedział tam, dygocąc ze strachu, aż do końca rewizji. A gdy czekiści, wraz z aresztowanymi przemytnikami wyszli ze stodoły,
wymknął się przez otwór pod wrotami, który był założony długą deską. Do rana, prawie biegiem, przedostał się do Polski i opowiedział o wsypie. Żydzi Rakowscy (kupiec, który posyłał towar i krewni Judki Balerona), wysłali do Mińska Szlomę Źrebca, który miał tam wielu wpływowych znajomych i miał postarać się wykupić, przede wszystkim Judkę, a jeśli się da, to całą partię. Tegoż dnia wieczorem, Szloma z 5000 dolarów zaszytymi w cholewach butów, poszedł wraz z bratem Gwoździa, Michałem Garbatym, za granicę.
To była pierwsza gruba wsypa. Następnej nocy, na granicy w pobliżu Wołmy, nasi baoniarze popędzili kota partii Kośmy Sterdonia z Duszkowa. Dwóch chłopaków wpadło u nas, a trzech w Sowietach; ocalało czterech. Potem wpadła Helka Pudel, z partii Belki – zgubiła się w lesie koło Zatyczna (na sowieckiej stronie) i dotychczas nie wróciła. W kilka dni później dotarła do nas straszna wiadomość. O pięć kilometrów od granicy, w Lesie, w pobliżu Gorani, znaleziono na bagnie trupy pięciu ludzi. Była to partia z Kuczkunów. Czekiści prowadzili w tej sprawie dochodzenie i aresztowali sześciu chłopów z Krasnego, Lachów i Borsuków. Wspólnie polowali na przemytników i złapali nad ranem kuczkunowską partię. Zabrali im towar i pieniądze, a potem zaprowadzili ich na bagno. Tam zabili wszystkich z nagana, a trupy wdeptali do bagna i zamaskowali chrustem. Zrobili to dlatego, aby sprawa się nie wykryła, a martwi nie mówią.
Nam również przydarzyło się nieszczęście. Szliśmy za granicę z towarem. Było nas dziesięciu. Na granicy dano nam popędź. Zaczęliśmy plitować. Z tyłu grzmiały strzały. Nogowaliśmy w zupełnej ciemności, instynktownie znajdując drogę i orientując się szmerem kroków, aby się nie pogubić.
Oddaliliśmy się już o kilometr od granicy, lecz strzały brzmiały nieustannie. To była dobrze przygotowana zasadzka.