Niestety krótki wypad leczniczy dobiegł końca. W San Jovite zjechaliśmy na krętą drogę 323, która wijąc się pomiędzy wzgórzami północnych Appalachów i zamarzniętymi jeziorami, bezlitośnie prowadziła nas z powrotem do granicy Ontario i do zawieszonej na kilka dni rzeczywistości.
– A może urodzić ci dziecko? Może być synek? – zaczęła żartobliwie poważny temat odprężona Ania, przekrzywiając kokieteryjnie głowę na bok.
Uśmiecham się, bo chcę być miły. Nie mówię nic. Nie chcę psuć tego odnowionego życia, nie chcę zdzierać strupa z niezagojonych ran. Dzieci w pracy Anny cierpią, krzyczą, płaczą. Anna stara się im przynieść ulgę. Są chore, bo tak już jest. Dzieci w mojej pracy milczą. Milczą ze strachu, milczą na tysiącach utrwalonych dla czyjejś chorej rozrywki obrazkach. Czy kochać własne dziecko to znaczy to samo, co bać się o nie zawsze i wszędzie? Kiedy z ekranu mojego komputera patrzy na mnie, błagając o pomoc, posiniaczona buzia czterolatki gwałconej przez starszego mężczyznę, kiedy patrzę w te niewinne oczy pełne lęku i łez, czuję, jak mój anioł stróż odwraca wzrok, nie mogąc znieść tego obrazu. Ja patrzę. To moja praca. Grupuję zdjęcia, szukam podobieństw, charakterystycznych detali, wspólnych kategorii, analizuję wnętrza i otaczające przedmioty. Każdy szczegół, nieistotny na pozór drobiazg, widok z okna domu, na którym widać fragment wieży telekomunikacyjnej, może doprowadzić do miejsca, w którym uwięzione jest jedno z tych przerażonych dzieci. Czyż nie powinny przytulać pluszowego misia? Czy nie powinny skakać nieprzytomnie z niekontrolowanej dziecięcej radości? Wszyscy wiemy, że tak powinno być.
Analiza zdjęć i filmów pornografii dziecięcej, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, zabija we mnie poczucie przynależności do cywilizacji, której tak trudno jest chronić własne potomstwo… i własną przyszłość. Jestem wściekły do granic, że ta ciągle jeszcze zdrowa większość społeczeństwa nie wychodzi na ulicę, żądając zamknięcia na zawsze wszystkich tych, którzy dopuszczają się barbarzyństwa wobec dzieci lub żyją z handlu obrazami ich cierpienia. Niestety coraz częściej myślę, że nowe, liberalne społeczeństwa imigracyjne Anglii, Francji czy Kanady nie mają wspólnego głosu. Dziesiątki grup etnicznych żyjących niby razem w tak zwanym multikulturalizmie są porozdzielane hasłami politycznymi rozdrabniającymi społeczeństwo. Problem czarnego nie jest problemem Azjaty, problem muzułmanina nie jest problemem chrześcijanina, to bardzo wygodne. Takie społeczeństwo jest głuchonieme i łatwo jest nim rządzić. Tak naprawdę to jeszcze nie słyszałem o prawdziwie spontanicznym proteście politycznym w Kanadzie.
Zanim się ożeniłem z Anną, pracowałem w Wydziale Ścigania Handlu Przestępstw Związanych z Narkotykami. Moje zaniedbane przez lata zdolności aktorskie miały szansę znowu zabłysnąć… tyle że nie na scenie i nie przed klaszczącą publicznością. Pierwszą "główną rolę" odegrałem w sztuce, której można by nadać tytuł na przykład "kokaina" i która została odegrana z wielkim sukcesem w mieście Toronto. Z włosami długimi do ramion, brodą i profesjonalnie zrobioną blizną silikonową biegnącą od prawej brwi do kącika ust zagrałem moją rolę. Byłem gangsterem. Jadłem z tymi ludźmi, piłem z tymi ludźmi i prawie przez dwa miesiące mieszkałem z nimi pod jednym dachem. Wpadło sto dwanaście osób.
Następnego roku odbyła się następna wielka premiera, tym razem w Nowej Szkocji, w Halifax. Ufali mi na tyle, że w dniu, w którym przypłynął trawler rybacki z Boliwii z ładunkiem ryb faszerowanych woreczkami z kokainą, wszyscy wpadli w ręce kanadyjskiej policji z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. Cała załoga statku i dwanaście osób na lądzie grzecznie wymaszerowała z portu rybackiego w kajdankach, bez oporu i bez ani jednego strzału.
Totalne zaskoczenie. Trzy lata trwała moja kariera teatralna w dziale narkotyków. Każde następne przedstawienie odbywało się ze względów bezpieczeństwa w innej prowincji, w innym mieście, w innym przebraniu i pod innym nazwiskiem. Kiedy poznałem Annę, nadszedł czas na zmianę trybu życia i poważną rozmowę z szefem. Trudno jest sobie wyobrazić męża i ojca rodziny, który codziennie rano przed wyjściem do pracy przykleja sobie blizny, przebiera się za gangstera i mieszka poza domem po kilka tygodni. Dzieci myślałyby, że codziennie jest Halloween. Zaproponowano mi przeniesienie do Wydziału Ścigania Przestępczości przeciwko Dzieciom i Młodzieży, który właśnie dramatycznie rozrastał się z liczby sześciu oficerów… do ośmiu. Jaka może być większa nagroda za dobrze wykonaną robotę niż świadomość wyratowania cierpiącego dziecka z rąk psychopaty? Zgodziłem się, ciągle jeszcze wierząc w siebie.
– Chyba czas o tym poważnie pomyśleć i dowiedzieć się w internecie, jak dokładnie to się robi – pociągnąłem dalej zapomnianą rozmowę.
– Jak się robi… co? Przepraszam.
– No małe dzieci – usilnie próbowałem żartować.
– Tak długo myślałeś nad tą odpowiedzią? – spytała ze śmiechem. – Byłeś tak poważnie zamyślony, że już dawno straciłam nadzieję na odpowiedź.
– Tak sobie myślałem, żeby może zmienić wydział.
– Twoja praca, ratowanie życia tych biednych dzieci… zawsze byłam z ciebie bardzo dumna, ale chyba rozumiem, co chcesz powiedzieć. Takie obcowanie na co dzień z tym, co robisz, co musisz oglądać, słuchać, analizować, to ogromne cierpienie osobiste. Nie wiem czasami, skąd bierzesz siły, ale ktoś musi z tym walczyć. Wiem, że jesteś w tym dobry. Jesteś dobry we wszystkim – uśmiechnęła się i dodała: – Ale nie jestem pewna, czy długo jeszcze wytrzymasz bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym, może faktycznie czas na zmiany.
– Dwa tygodnie przed zawieszeniem mnie w pracy wielokrotnie, w zwolnionym tempie, klatka po klatce, oglądaliśmy film nakręcony gdzieś w Quebecu. W roli głównej był tłusty, łysawy pięćdziesięciolatek, który po odprawieniu czegoś w rodzaju tańca rytualnego wokół niby-ołtarza nakrytego białym płótnem, gwałcił na nim noworodka z niezagojoną jeszcze pępowiną.
– Derek, nie… poczekaj…
– Ty poczekaj! Poczekaj chwilę! – podniosłem głos wbrew własnej woli. – Małe posiniaczone ciałko nie dawało żadnych oznak życia. Poproszony o opinię biegły lekarz policyjny stwierdził, że dziecko już nie żyło podczas nakręcania filmu. To było jedyne pocieszenie tego dnia. Całkiem możliwe, że na innym filmie, w pierwszym odcinku tego makabrycznego serialu, ktoś zabił to niemowlę przed kamerą albo po prostu umarło z bólu i szoku – zamilkłem.
Anna ze łzami w oczach, w milczeniu prowadziła samochód po krętej szosie.
– Przepraszam cię bardzo, Aniu… z całego serca chciałbym mieć dziecko, być tatą. Dużo dzieci. To jest moje największe marzenie. Powiedz tylko, jak ja będę mógł wyjść do pracy, wyjść gdziekolwiek i zostawić was samych? Zostawić dziecko w przedszkolu czy w szkole? Nie mamy jeszcze dzieci, a ja już się boję – przerwałem. Mój głos drżał. Dzielny policjant… – Pamiętasz mój największy sukces ubiegłego roku? Zostałem jednym z członków największego klubu pedofilów, jaki odkryto do tej pory w Kanadzie. To była najtrudniejsza rola, jaką kiedykolwiek w życiu zagrałem… i nie porzygałem się… Trzy tygodnie żyłem wśród tych zwierząt… nieważne. Zamknęliśmy wtedy trzydzieści jeden osób i uratowaliśmy troje dzieci. Pisały o tym wszystkie gazety, pamiętasz? Nie to chciałem powiedzieć… Czy wiesz, ile adresów kontaktowych i numerów kart kredytowych klientów dystrybucji klubu udało mi się wtedy skopiować z ich komputerów przed aresztowaniem?
Milczę. Czekam.
– Nie wiem, Derek. Nie mam pojęcia, nie mówiłeś mi tego wcześniej.
– Bo jak to mówię głośno, to jeszcze bardziej się boję… Dwa tysiące czterysta sześćdziesiąt jeden – tylu ludzi na świecie z podnieceniem i radością oglądało sceny męczenia i gwałcenia dzieci. Zapłacili klubowi w sumie ponad milion dolarów za przesyłki zdjęć i filmów. Z tej liczby ani jedna osoba nie została aresztowana w Kanadzie, a na świecie zaledwie kilkadziesiąt. Podobno nie mamy wystarczającej liczby funkcjonariuszy i miejsc w więzieniach. Spośród członków klubu, do których udało mi się dotrzeć, pewnie większość jest już na wolności. Wybronili ich dobrzy adwokaci, korzystając z luk w prawie stworzonym przez polityków, którzy głosują uparcie nad tematem, czy rodzice mogą dzieciom bezkarnie rozdawać klapsy. Obawiam się, że od dnia, w którym urodzisz nasze pierwsze dziecko, do momentu, kiedy najmłodsze skończy osiemnaście lat, nie prześpię ani jednej nocy.
– Ja też się boję.
Jechaliśmy długo w milczeniu. Niestety znowu zepsułem dobrą atmosferę, którą z takim trudem Anna budowała przez ostatnie dni. Jedziemy już po naszej ulicy. Nachylam się, żeby pocałować mojego prywatnego kierowcę.
– Dziękuję ci – Ania uśmiecha się, ale już inaczej.
Z kieszeni mojej kurtki słychać melodię z filmu Indiana Jones, odbieram komórkę.
– Halo, mówi Derek Veskot.
– Dzień dobry, Derek, tu Larry Knott. Gdzie jesteś i co robisz?
– Właśnie jesteśmy w drodze do domu z Mont Tremblant. Próbowałem wypocić stresy na nartach, ale nie wiem, na ile to się udało. Czy słychać coś nowego w mojej sprawie? – zapytałem wprost z nieukrytą nadzieją w głosie.
– Niewiele się ruszyło, dalej zbierają informacje i dowody. Mówiłem ci, że to potrwa jakiś czas, i mówiłem też, żebyś za bardzo się nie przejmował. Jest natomiast coś zupełnie z innej półki, o czym chciałbym z tobą porozmawiać osobiście. Czy mógłbyś wpaść do centrali, powiedzmy w poniedziałek lub we wtorek? – było to coś w rodzaju propozycji nie do odrzucenia.
– Będę tam jutro przed południem.
– Przylecisz?
– Nie. Przejadę się. Ma być ładna pogoda.
– Więc do zobaczenia jutro.
– Do zobaczenia.
Anna popatrzyła na mnie pytająco i skręciła na zjazd do podziemnego garażu.
***
Poranne przebudzenie, a szczególnie moment, kiedy trzeba brutalnie wyrwać swoje ciało z ciepłego barłogu i spod grubej kołdry puchowej, nie należy do przyjemnych. Codziennie przez okres zimy i wczesnej wiosny powtarza się ta śmieszna scena, której niestety nikt nie ma okazji zobaczyć i się pośmiać.
Kominek wygasł jak co noc około drugiej nad ranem, tak że w momencie wstawania temperatura w domu nie przekraczała pięciu stopni. Najpierw wysoki i szczupły Karol wyskakuje z ciepłego łóżka i szybko próbuje się ubrać. Nie widzi za dobrze, więc wkłada swoje okulary. Szukając części garderoby, oddycha szybko, w kłębach pary buchającej z ust okulary zasnuwa mgła i znowu niewiele widzi. Dla potencjalnego widza byłby to następny odcinek w stylu "Mr. Bean się ubiera".
W grubej koszuli flanelowej z podpinką i w czapce uszatce Karol nastawia czajnik z wodą na poranną kawę, potem wpuszcza psy do domu i zabiera się za rozpalanie ognia w kominku.