farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (23)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

W połowie lutego poszedłem, po raz pierwszy w tym miesiącu, w drogę. Nie przypuszczałem, że ta droga skończy się dla mnie tragicznie i że na długo osiądę za kratami.

Poszedłem, jak zwykle, z partią Lorda. Było nas dziewięciu: ja, Lord, Lowa, Szczur, Bolek Kometa, Wańka Bolszewik, Mamut, Felek Maruda i Aligant. Inni chłopcy, z różnych przyczyn, w drogę nie poszli. Towar mieliśmy drogi: giemzę, lakier i chrom. Wszystko w najlepszym gatunku. Noski były ciężkie, po 40 funtów, lecz nieduże i dobrze opakowane.

Wyruszyliśmy w drogę zaraz po zapadnięciu zmierzchu. Była lekka zawieja. To sprzyjało naszej drodze. Lecz po przebyciu przez nas drugiej linii, zerwała się silna wichura. Wzmagała się coraz bardziej i nagle tak przybrała na sile, że zmieniła okolicę w jedno olbrzymie morze śniegu.

Partia się zatrzymała. Chłopaki zbili się do kupy. Starając się przekrzyczeć wycie wiatru, Lowka zaproponował nam powrót do miasteczka. Lord nie zgadzał się na to. Powiedział, że zrobiliśmy trzecią część drogi i że wracać jest niebezpieczniej, niźli iść dalej, bo teraz trudno dostrzec, gdzie jest granica i można wpaść... Nie było to prawdą, bo w taką pogodę masałki zwykle siedzą po ziemiankach i palą ogniska. Wiedzą, że w taką noc ująć przemytników jest niepodobieństwem, a można trafić na stado wilków. Tylko, od czasu do czasu, przemierzają granicę wzmocnione patrole.

Ruszyliśmy dalej. Lord, Mamut i Kometa na zmianę prowadzili partię, bo pierwszemu najtrudniej było iść: musiał torować w głębokim śniegu drogę dla kolegów.

Po pewnym czasie zawieja obróciła się w prawdziwy huragan. Wokoło dziwa się działy. Wiatr nagle zrywał śnieg z olbrzymich przestrzeni i unosił go wysoko w górę, a my, zmęczeni, oślepieni, szliśmy po zlodowaciałej grudzie... ślizgaliśmy się, padaliśmy. Nie można było zrobić ani jednego pewnego kroku. Po kilku minutach huragan rzucał nam na głowy całą tę masę śniegu, którą przed chwilą kotłował w powietrzu i czasem byliśmy po szyję zasypani lotną, drgającą masą śniegu. Zatrzymywaliśmy się; odpoczywaliśmy. Potem powolnie, krok za krokiem, ruszaliśmy dalej, tonąc w śnieżnych zaspach.

Huragan, zdawało się, postawił sobie za cel, nie dać nam dojść do punktu... Niespodzianie zaczyna pchać nas z tyłu, niby pomagając iść. Pcha mocniej, usuwa się na bok, a my, nie oczekując tego, padamy w tył, na śnieg. Potem na kilkanaście sekund ucicha, a gdy wstajemy i zaczynamy iść naprzód, jednym uderzeniem z przodu zmusza nas do postoju. Po pewnym czasie, pochyleni naprzód, próbujemy iść dalej; szeroko rozkładamy ręce, aby zachować równowagę. Wygląda to tak, jakbyśmy płynęli w olbrzymim, białym wirze. Wówczas wicher mknie w górę... Śmieje się wesoło, triumfująco, a my znów padamy na ziemię, ociekając potem, ledwie mogąc dech w piersi złapać... Siedzimy w śniegu. A wicher hula w górze. Udaje, że nie zwraca na nas wcale uwagi... Że tylko bawi się: śpiewa, pogwizduje, śmieje się, lekko powiewa i ugania się za płatkami śniegu.

Wstajemy... I on też wstaje... Wściekły, zimny, ostry, nielitościwy... Pierwsze uderzenie kieruje nam w oczy. Bije całą zaspą śniegu. Pochylamy głowy: witamy go i błagamy. On nie daje się uprosić... Mało mu jednej zaspy, więc wściekły, zły, pijany, zbiera wszystek śnieg z kilometrowej przestrzeni pola i wali ten potop nam na głowy. Teraz nie słyszymy, jak triumfuje, jak huczy, jak ryczy... Jesteśmy ogłuszeni i oślepieni. Zachłystujemy się drobnym, zimnym, ostrym puchem...

Wygrzebujemy się na wierzchu. Po omacku odnajdujemy się i zapadając po piersi w śniegu, schodzimy z dużego, łagodnie opadającego wzgórza. 74 Wicher milczy i ta cisza jest straszna: szykuje się jakaś niespodzianka!... I nie omyliłem się. Nie wiadomo skąd spada cios: kilka ton śniegu z siłą narzucone nam na głowy. Nie mamy czasu się położyć, bo zaraz następuje straszliwy podmuch wiatru. "Chce nas zobaczyć!" Drugi cios. Znów góry śniegu walą się na nas. I znów następuje potężne dmuchnięcie i znów uderzenie!... I tak raz za razem, cios za ciosem. Człowiek też mógłby tak się bawić. Wrzuciłby do dużej miednicy dziewięć chrabąszczy, a potem bił w nie garściami mąki i wydmuchiwał ją. Byłaby to wariacka zabawa. Głupia i okrutna. I nasz przeciwnik nie miał litości. Zmieniał kilkanaście razy taktykę walki, chociaż myśmy nawet bronić się nie mogli. Urządzał zasadzki.

Zaczajał się. Stawiał na naszej drodze góry śniegowe. Próbował nas oślepić, obalić, zdruzgotać, zmiażdżyć... Szalał. Miotał się. To wybuchał szatańskim chichotem, to jęczał, to gwizdał. Szedłem z przymkniętymi oczami. Czapkę wciągnąłem na uszy, mocno pochyliłem głowę. Chwiałem się, padałem, grzęzłem w zaspach, lecz stale brnąłem naprzód, wyzyskując każdą sposobność, aby zrobić choć kilkanaście kroków. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się, aby zobaczyć, czy kto nie pozostał. Unikaliśmy pól i brnęliśmy lasami. Tam osłaniały nas drzewa, rozbijając wściekłe ataki wichru. Tam łatwiej było iść naprzód. Lecz las się kończył i trzeba było znów wychodzić na pola i znów walczyć uparcie, ściskając zęby, zaciskając pięści.

Szliśmy nie zachowując żadnych środków ostrożności. Kto mógł nas ścigać? Kto wyszedłby w taką noc z domu? Byliśmy jedynymi, żywymi istotami na olbrzymiej, zalanej potopem śniegu równinie.

Kilka razy zatrzymywaliśmy się i piliśmy spirytus. To dodawało nam sił, wlewało w ciało ogień i pobudzało do nowej walki z śnieżną nawałnicą. Był mi gorąco i duszno. Po twarzy ściekał pot. Łzy toczyły się ze zbolałych oczu. Nie szedłem, lecz przedzierałem się. A wiatr wokoło huczał, płakał, wył, śpiewał, gwizdał. Rwał na nas ubrania. Zdzierał z pleców noski. Miotał przed nami śniegiem, jak dużą białą płachtą. Szumiał jak morze. Huczał jak grzmot i śmiał się, śmiał się, śmiał się...

Zdawało mi się, że nie wybrniemy stąd, że zostaniemy na zawsze w tym okropnym, białym piekle... I dziwna rzecz: gdy czasem, oślepiony, przymykałem oczy, widziałem błękit nieba, błyski słońca, barwy kwiatów... Widziałem śliczną twarz Feli. Widziałem uśmiech Belki. Słyszałem grę na harmonii, śpiew Słowika. A najczęściej stawała mi przed oczami Lonia. Widziałem ją wyraźnie, słyszałem jej głos i śmiech... O niej myślałem najwięcej.

Może dlatego, że było mi z nią zawsze najlepiej, najcieplej, najspokojniej. "Może za godzinę, za dwie przyjdę do niej!... A może i nigdy!"

Dopiero nad ranem, zupełnie wyczerpani z sił, dowlekliśmy się do chutoru Bombiny. Byliśmy w drodze 14 godzin.

Chłopaki posiadali na śniegu i zdawało się – nie ruszą dalej. Wyglądali okropnie.

Lord zwrócił się do mnie:

– Pójdziesz na chutor? – rzekł chrapliwie.

– Tak.

– Idź i uważaj!... W taką noc trudno coś dostrzec; nie ma śladów...

– Dobrze.

– Zrobisz trzy kręgi... Ale wyraźnie...

Wypiłem trochę spirytusu, rzuciłem noskę na śnieg i poszedłem w kierunku chutoru. Przelazłem przez płot i znalazłem się na dziedzińcu. Zastanowiło mnie trochę, że pies nie rzucił się do mnie. Pomyślałem: "Może wlazł do jakiejś dziury i śpi". Zbliżyłem się do okna i cicho zapukałem w szybę. Nikt nie odezwał się. Zapukałem mocniej. W izbie zapalono lampę, lecz okna były zasłonięte od środka i nie mogłem nic dostrzec. Zdziwiło mnie, że Lonia nie odezwała się przez okno. "Może nie spodziewa się, że tak późno przyjdziemy i myśli, że to ktoś obcy, więc ubiera się". 

Poszedłem na ganek. Drzwi do sieni zastałem otwarte. Następne drzwi, prowadzące do mieszkania, również nie były zamknięte. Wszedłem do środka. Zobaczyłem Lonię, która stała przy stole i z jakimś niezwykłym wyrazem twarzy patrzyła mi w oczy nie idąc mi na spotkanie, jak zawsze to robiła.
"Dziwne!... Tak prędko się ubrała!... I dlaczego nie wita mnie!"

– Dzień dobry! – powiedziałem.

– Dzień dobry. Co chcecie? – zapytała mnie Lonia i z ukosa spojrzała w prawo. Była tam długa zasłona, za którą stało łóżko Loni. Zasłonę tę można było przesuwać po drucie, bo była zawieszona na kilku żelaznych pierścieniach. Zasuwano ją na dzień, a w nocy była zawsze odsłonięta. Teraz zakrywała szczelnie łóżko, chociaż było jeszcze bardzo wcześnie.

U dołu zasłona nie sięgała do podłogi. Spojrzałem tam i spostrzegłem w dole czubki dwóch par butów. Jeden z nich poruszył się. Nie było wątpliwości: chowali się tam jacyś ludzie.

"Zasadzka" – pomyślałem i powiedziałem do Loni spokojnie:

– Powiedzcie mi, gospodyni, jaką drogą można najprędzej dojść do Mińska?... Taka zawieja! Zbłądziłem z drogi i aż tu przyszedłem!... Nie wiem, gdzie jestem...

Lonia lekko uśmiechnęła się i powiedziała:

– Idźcie obok chutoru aż do mostku. A tam na prawo... Wyjdziecie prosto na trakt.

Posłyszałem jakieś szmery z tyłu, za drzwiami.

"I w sieni są ludzie" – pomyślałem. W tym momencie zasłona gwałtownie odsunęła się na bok i wyszedł zza niej wysoki mężczyzna w długim, siwym płaszczu i w budienówce z dużą czerwoną gwiazdą... Za nim kroczył tęgi, barczysty mężczyzna w czarnej bekieszy i w olbrzymiej czarnej papasze na głowie. Miał krótką, rudą brodę i bliznę na lewym policzku. Szyderczo świdrował mnie oczami.

"Makarow!" – pomyślałem.

– Jest ptaszek! – rzekł krzywo uśmiechając się podpolnik. – Skakał, skakał i doskakał się!

Podszedł do mnie i zamierzył się pięścią, chcąc mnie uderzyć. Uchyliłem się od ciosu. Wojskowy powiedział:

– Nie rusz go! Zobaczymy, co to za numer.

Makarow otworzył drzwi od sieni i powiedział:

– Chodźcie, towarzysze, tu. Jednego drania mamy!

Do izby weszło sześciu krasnoarmiejców z krótkimi, kawaleryjskimi karabinkami w rękach.

– Chorosz guś – powiedział jeden. – Nie guś, a mokraja kurica! – dodał drugi, mając na myśli moje zaśnieżone ubranie, ociekające wodą w cieple izby. Wojskowy, u którego zobaczyłem na lewym rękawie dwa kubiki, zwrócił się do Makarowa:

– Weź czterech ludzi i idź z nimi do stodoły! Pewnie dzisiaj nikt więcej nie nadejdzie. A jeśli przyjdą, to wpuść ich do środka.

Potem zwrócił się do pozostających w izbie krasnoarmiejców i rzekł:

– Uważajcie na tego gościa! Jeśli ruszy się – to kula w łeb!

Następnie wskazał mi palcem na stół:

– Właź tam!... Do kąta!...

Gdy usiadłem za stołem (kazał mi to zrobić, aby uniemożliwić ucieczkę), znów zwrócił się do krasnoarmiejców: – Uważajcie też i na kobietę!... Żeby nie rozmawiali... Ani słówka!...

Następnie wyszedł z izby.

Krasnoarmiejcy trzymali broń w pogotowiu.

Spojrzałem na Lonię. Twarz miała smutną, lecz nie była przestraszona. Gdy żołnierze na nas nie patrzyli, uśmiechnęła się do mnie. Odpowiedziałem jej uśmiechem.

"Żeby chociaż chłopaki nie wpadli" – myślałem nieustannie, a jednocześnie planowałem odpowiedzi na pytania, które mogli mi dawać.

Gdy po pół godzinie, wojskowy z kubikami na rękawie i Makarow z krasnoarmiejcami, wrócili do izby, zupełnie uspokoiłem się.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.