farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 9)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

– Kto, do cholery, w środku najciemniejszej bezksiężycowej nocy przedzierałby się przez to bezludzie i zadupie po to, żeby podpalić starą, nic niewartą i nieubezpieczoną ruderę?

– Przecież, Kar, ja nie mam wrogów ani nikomu nie zalegam z pieniędzmi. Dlaczego, Kar, oni by podpalili dom kogoś takiego jak ja?

– Jesteś pewien, że żar nie wysypał ci się z pieca na deski? Albo może zasnąłeś z papierosem?

– Kar! Kurwa mać! Ktoś podpalił mój dom. Rozumiesz? Po co miałbym kłamać? Nie mam żadnych ubezpieczeń… ani nic.

Drogę żwirową rozjaśniły błyskające światła straży pożarnej i ambulansu. Upewniwszy się, że nie ma rannych, pogotowie zawróciło, a strażacy spisali krótki protokół. Z całej posiadłości pozostała tylko łódź Joego i toyota Karola w szopie oddalonej w bezpiecznej odległości od szalejących płomieni.

Strażacy jeszcze raz upewnili się, że stary pozostanie pod opieką sąsiada, i zniknęli w ciemności.

Wczesny brzask zwyciężył już noc, kiedy zostawiwszy za plecami dymiące zgliszcza, odpłynęli łodzią w kierunku wyspy. Jak to jest w życiu, że czasem długimi miesiącami nie dzieje się nic, a potem w ciągu kilku godzin lawina zasypuje wycieczkę szkolną, a chałupę starego Indianina, o której nikt na świecie nie słyszał, ktoś z premedytacją podpala?

– Na razie zamieszkasz w kabinie Brzozowej – powiedział Karol. Wszystkie domki miały nazwy pochodzące od drzew. – Potem w maju, jak przyjadą ludzie, zobaczymy… coś wymyślimy.

– Dzięki, Kar – Indianin był wyraźnie wzruszony.

***

Przebywanie w samotności przez wiele lat zmienia człowieka. Nie jest to niczyja wina ani zasługa, ale każdy samotnik nabiera przyzwyczajeń, układa sobie rozkład dni i tygodni tak, jak tylko jemu to pasuje, i nie musi oglądać się na niczyją opinię. Czasem zrobi coś szybko i dobrze, bo mu nikt na ręce nie patrzy, a innym razem narobi głupot z braku krytycznych reakcji i opinii otoczenia. Od siedemnastu lat, czyli od momentu, kiedy Karol wrócił do domu z pogrzebu Agnieszki, mieszkał zupełnie sam.

Dopiero tu na wyspie dopuścił do swojego życia psy, Alego i Babę, i tolerował obecność i częste pukania do drzwi gości wakacyjnych, dzięki którym miał co włożyć do garnka. Ze starym Joem spotykali się dotychczas najwyżej na kilka godzin co dwa – trzy tygodnie. Teraz Indianin był blisko, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pomagał przy pierwszych porządkach wiosennych, razem jedli, razem popijali grzane wino. Ostatnio nawet zapytał, czy mógłby pójść z Karolem i psami na poranną wycieczkę w góry. Karol odmówił. "Muszę być przez chwilę sam, Joe. Nie gniewaj się."

Krótkie rozmowy i żarty, na które tak kiedyś czekał, przez wiele dni nie słysząc ludzkiego głosu, teraz zaczynały denerwować profesjonalnego samotnika, jak czasem sam siebie nazywał.

"Z czasem może uda mi się trochę wyluzować i zacznę ignorować towarzystwo Joego…" – myślał Karol – "ale z drugiej strony, po co mam się przyzwyczajać do czegoś, co przypadkowo spadło na mnie bez mojej ani niczyjej winy".

Po tym, jak odmówił wspólnej wycieczki, Indianin zdystansował się nieco, zostawiając Karolowi trochę czasu na przeczytanie wiadomości i posłuchanie muzyki z internetu. W głowie powstało oczywiste pytanie: co dalej? Czy ma dożyć (jak mu to będzie dane) późnej starości w towarzystwie starego Joego? Pomocnik bezsprzecznie przyda się podczas zbliżającego się sezonu letniego, a potem się zobaczy.

Karol odprężył się odłożeniem problemu na kilka miesięcy, nalał sobie szklankę kanadyjskiej whisky, zapalił cygaro i wyszedł na ganek. Przestało padać, ale chyba tylko na chwilkę. Od trzech dni pogoda była fatalna. Deszcz, mgła i ciągle jeszcze zimno. Zgarnął dłonią wodę z desek bujanego fotela, rzucił na siedzenie stary kapok i usiadł, puszczając kłąb dymu przed siebie. Po lodowej ciszy jezioro budziło się do życia wrzaskiem dzikich gęsi i kaczek przylatujących z południa i walczących o najbezpieczniejsze miejsca na gniazda.

Joe wyjrzał przez okno. Nauczył się poprawnie odczytywać znaki takie jak ten. Kar pali cygaro na werandzie… czytaj: można bez obawy pójść pogadać. Tym razem podszedł nieśmiało, wolniej niż zwykle.

– Tak sobie od kilku dni myślę, Kar… Kiedy wybierasz się do Revelstoke po zakupy?

– Niedługo. Trzeba uzupełnić zapasy i kupić to, co ty lubisz jeść. Twoja spiżarnia poszła z dymem. A co? Chcesz się dorzucić do budżetu?

– Od dwóch tygodni mieszkam i jem na twój rachunek, Kar. Mam konto w Royal Bank w miasteczku i rząd wpłaca na nie zasiłek co miesiąc. Nawet nie wiem, ile tam teraz może być.

– W porządku, nie martw się o to. Po zakupach przypłyniesz tu swoją łodzią i będziesz codziennie łowił ryby. Ja bardzo lubię ryby. Jak pogoda się poprawi, czeka nas dużo pracy. Musimy przede wszystkim zająć się szambem, naprawić dach, przeczyścić pompę wodną i zmienić łożysko w wiatraku. Odrobisz zaległości finansowe, już ja się o to postaram. Na początek zaczniesz od sześćdziesięciu godzin tygodniowo – zaśmiał się Karol.

– To jak myślisz, kiedy pojedziemy do miasteczka? – Indianin nie podchwycił żartobliwego tonu.

– Powiedzmy pojutrze. Pogoda ma się poprawić. Może w końcu przestanie lać. Chodź i napij się czegoś. Chcesz cygaro? Wyglądasz coś niezbyt…

– Nie, dziękuję. Pójdę do siebie – Indianin odwrócił się i zaczął oddalać się w strugach ulewy, która po krótkiej przerwie nabrała nowych sił. Zatrzymał się jednak i wrócił niepewnym krokiem.

– Może jednak się napiję.

– Przede wszystkim wejdź i schowaj się pod dach. Zachowujesz się jakoś dziwnie. Co ci podać?

– Może piwo.

– Weź sobie, wiesz, gdzie jest. Coś ty taki nieswój, Joe? Co cię gnębi?

Stary po chwili wrócił z butelką żywca, którego czasem można dostać w sklepie monopolowym w Revelstoke. Przyciągnął sanie do psich zaprzęgów

stojące na końcu werandy i usiadł koło Karola.

– Kar, co ty myślisz o tym wszystkim? O tym pożarze?

– Co ja myślę? Czasem człowiek wdepnie w gówno, takie rzeczy się zdarzają. Myślę, że powinieneś sprawdzić, ile masz kasy w banku, możesz wziąć drobną pożyczkę rządową dla pierwszych narodów i odbudować chałupę. Pomogę ci, tylko po sezonie.

– Nie wierzysz mi, że ktoś mnie podpalił, co, Kar?

– No sam posłuchaj, jak to brzmi: ktoś, jakiś bardzo zły człowiek, przedzierał się drogą żwirową przez dwadzieścia pięć kilometrów kałuży i błota, w środku nocy, żeby ot tak… podpalić sobie chatę starego Indianina, który nie ma wrogów, nie ma też przyjaciół oprócz jednego, w ogóle nikt nie wie, że on tu mieszka na tym odludziu.

– Kar…

– Ten idiota musiał minąć po drodze ze dwadzieścia innych chałup w Shelter Bay i w okolicy, które tak samo albo i bardziej nadawały się do podpalenia. Może jednak masz jakieś stare porachunki, co?

– Nie mam. Moja pamięć nie jest najlepsza, ale chybabym pamiętał powody wystarczające do podłożenia ognia pod mój dom. Wiem, że to wszystko brzmi bez sensu. Ja jednak wiem, co wiem.

Obydwaj zamilkli na chwilę. Karol nie chciał już dalej udowadniać staremu, że jego zmysły były nieobecne tamtej nocy. Nie wyglądał wtedy jednak na pijanego.

– Chciałbym cię o coś prosić, Kar… i jest mi głupio po tym wszystkim, co dla mnie zrobiłeś.

– No… co?

– Zdecydowałem się wrócić do rezerwatu.

– Ile lat temu opuściłeś rezerwat? Ktoś cię tam jeszcze pamięta? – Karol był prawdziwie zdziwiony.

– Prawie trzydzieści lat temu. Miałem wtedy koło trzydziestki.

– Byłeś tam chociaż z wizytą przez te lata?

– Nigdy, ale pamiętam dokładnie, gdzie to jest. Masz mapę?

Karol rzucił niedopałek cygara w płynący koło schodów potok deszczówki. Weszli do domu i na Google Maps Karol odnalazł osadę Osoyoos nad jeziorem Osoyoos, leżącą niespełna pięć kilometrów od granicy z USA i ze trzysta kilometrów od Revelstoke. Jeżeli wyruszą wcześnie rano, powinien wrócić na wyspę przed zmierzchem, zatrzymując się jeszcze na zakupy.

– Przemyślałeś tę decyzję? Gdzie będziesz tam mieszkał?

– Od czasu, kiedy zgliszcza mojego domu przestały dymić, ciągle o tym myślę – z bardzo poważną miną powiedział Joe. – Jeżeli to niemożliwe, że ktoś podpalił mój dom, a ja coś słyszałem, to musi to być znak dla mnie. Jest to znak, że przed śmiercią stary człowiek powinien wrócić na swoją ziemię, do swojego ludu, który wydał go na ten świat. Stary człowiek musi zdążyć zapomnieć to wszystko, co dzieli go od swoich, żeby nie umrzeć z duchem rozerwanym pomiędzy dwa życia. Mój syn zabił się, bo nie chciał mieszkać w rezerwacie, gdzie wszyscy pili i wąchali benzynę. Nie chciał też mieszkać daleko, bez swoich ludzi, których kochał i zarazem nienawidził – Joe zamilkł, patrząc przez okno w kierunku, w którym nie tak dawno stał jego dom.

– Tak, Kar… to jest znak.

– A gdzie tam zamieszkasz? Może warto wysłać im wcześniej jakąś wiadomość?

– Nie martw się o to, Kar. Tylko jakbyś mógł mnie tam podrzucić… Zapłacę za paliwo i duży obiad po drodze.

– Nie ma sprawy.

Karol wstał i po przyjacielsku objął Indianina.

Cichy dom wypełniło wzruszenie, potem odprężenie, aż wreszcie wszystkie uczucia zamieniły się w radość z ustępującego napięcia. Gospodarz przyniósł ze spiżarni upieczonego wcześniej dużego kurczaka i zawiesił go na haczyku nad ogniem kominka. Na stole pojawił się obrus i butelka osiemnastoletniej szkockiej, którą Karol dostał w prezencie pod choinkę od fińskiej grupy i schował na specjalną okazję. 

– Podejmowanie takich decyzji trzeba uczcić. Na zdrowie, Joe… oby ci się wszystko udało!

– Na zdrowia, Kar, i… dzienkuja – stary przyjaciel przypomniał sobie lekcję polskiego.

***

Larry przyłożył lewą dłoń do elektronicznego czytnika linii papilarnych przy bramie wjazdowej do podziemnego garażu. Drzwi uniosły się bezgłośnie.

Zaparkował auto na swoim miejscu oznaczonym tablicą z napisem "LK" i wjechał windą na szóste piętro wieżowca przy Kingston Road na wschodzie Toronto.

W biurze było jeszcze pusto, tylko zapach świeżej kawy budzącej zaspane umysły zapowiadał kolejny dzień pracy. Przyjaznym gestem przywitał i zarazem pożegnał oficera dyżurnego wychodzącego do domu po nocnym dyżurze.

Z kubkiem kawy w ręce uruchomił swój komputer i usiadł za biurkiem. Jak każdego ranka szybko i dokładnie przejrzał treść i nadawców prawie setki nowych e-maili, usuwając większość z pamięci komputera. Nadawcą jednej z wiadomości był Tom Norman: "Larry! Witam ponownie. Jak tam studia tematu Levickiego? Mam nadzieję, że sierżant V. traktuje to bardzo poważnie, chociaż nie jest to akcja o stopniu ryzyka, do którego jest przyzwyczajony. Wygląda na to, że wyjazd w góry może nastąpić wcześniej, niż przewidywaliśmy. Może nawet na początku maja. Tymczasowe przeniesienie służbowe jest załatwione w trybie przyspieszonym, dokument w załączniku A1. Będziemy w kontakcie. Tom".

Nie do wiary, jak ta sprawa przybiera na ważności. Larry pokręcił głową i wydrukował potwierdzenie tymczasowego przeniesienia Deriusa Veskota do jednostki śledczej w Vancouver. Dyrektor naczelny Tom Norman zajmuje się tym dziwnym dochodzeniem osobiście, jakby chodziło tu co najmniej o poważną aferę międzynarodową.

Faktycznie temat aborcji w Stanach Zjednoczonych jest już tradycyjnie przetargowym tematem politycznym, i to w dodatku polityki na najwyższym szczeblu. Kampania wyborcza w USA już powoli rozgrzewa się do akcji, a w listopadzie będzie ostatnia runda. Jak zwykle prawo do usuwania ciąży albo prawo do życia dziecka poczętego będą demonstrowane na ulicach miast Stanów Zjednoczonych. Demokraci będą popierali wolność decyzji matki, a republikanie prawo dziecka do życia. Tym razem jednak kandydat na prezydenta z partii demokratycznej obiecuje drastyczne zmiany w prawodawstwie aborcyjnym. Wszystkie restrykcje publicznych funduszy proaborcyjnych mają być zniesione, co oznacza, że kilka miliardów dolarów z kasy państwowej, z kasy podatników, wpłynie na konta właścicieli klinik aborcyjnych. Dodatkowo obowiązek dokonania aborcji na życzenie pacjentki będzie wprowadzony we wszystkich ambulatoryjnych placówkach służby zdrowia, a nawet w szpitalach katolickich, które stanowią prawie dwadzieścia procent ośrodków medycznych. Czy nawet siostra zakonna zatrudniona jako pielęgniarka będzie musiała, zgodnie z nowym prawem, brać udział w aborcji.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.