Szczęśliwie dotarliśmy do punktu. A w drodze powrotnej znów ostrzelano nas. Tym razem bez skutku. Mamut i Szczur "gładko przerzucili" przez granicę rannego Aliganta i odnieśli go do domu.
Gdy, po opatrzeniu Aliganta, ruszyliśmy w dalszą drogę, obciążony podwójną noską z trudnością brnąłem naprzód, starając się nie stracić z oczu czworokątnej szarej plamy noski na plecach Lorda. Nagle zaczęło mi się zdawać, że to płyta grobowa i że muszą być wypisane na niej: imię, nazwisko, data urodzenia i zgonu. Wyobraźnia zaczęła nawet ukazywać mi, na tle tej "płyty, znak krzyża i wyrazy. Pomyślałem: "Chodzimy po nocy z płytami grobowymi na plecach. A ja mam dwie takie płyty!".
Tak. Trudny i niebezpieczny jest zawód przemytnika! Lecz czułem, że porzucić go byłoby mi trudno. Przyciąga mnie, jak kokaina... Wabią mnie nasze tajemnicze, nocne podróże. Pociąga gra nerwów i gra ze śmiercią i niebezpieczeństwem. Lubię powroty z dalekich, trudnych wycieczek. A potem: wódka, śpiew, harmonia, wesołe twarze chłopaków i dziewczyny... kochające nas nie za nasze pieniądze, a za śmiałość, wesołość, rozhulność i pogardę dla forsy... Nic nie czytamy. Polityka nie interesuje nas. Gazety nie widziałem od kilku miesięcy. Wszystkie nasze myśli obracają się wokoło jednego tematu: granica. A uczucia dokoła kilku innych, zależnie od gustu i temperamentu: wódka, muzyka, gra w karty, kobiety.
Spostrzegłem, że od dwóch tygodni – kiedy rozpoczęła się fala niepowodzeń dla nas – Wielkiej Niedźwiedzicy na niebie nie było, bo zaciągały ją chmury.
Po powrocie zza granicy, poszedłem do Mamuta, aby dowiedzieć się od niego, jak im się udało przerzucić przez granicę rannego Aliganta. Gdy wszedłem do jego biednej izby, zobaczyłem niezwykły obrazek. Mamut, ciężki, niedźwiedziowaty, stał pośrodku izby. Na karku jego siedział pięcioletni chłopak i poganiał "konia" bacikiem. Drugi chłopiec, trochę starszy, popędzał tatusia z tyłu, stojąc na podłodze. Mała dziewczynka, siedząca na przewróconych do góry dnem nieckach, przyglądała się tej zabawie i wesoło się śmiała. A Mamut, udając konia, niezdarnie, ciężko galopował po izbie i rżał... był to najłagodniejszy i najlepszy ze znanych mi ludzi, którego mógł każdy łatwo wykorzystać, oszukać, skrzywdzić. A jednocześnie był to lombrosowski typ, o którym, gdyby stanął przed kratkami sądowymi, dzienniki pisałyby "o ponurym spojrzeniu zbrodniarza; o kamiennej twarzy, pozbawionej ludzkiego wyrazu, nacechowanej piętnem zbrodni; o zwierzęcych instynktach zdegenerowanego" itd... biedaka, bezbronnego jak chore dziecko. Gdy wszedłem do pokoju, żona Mamuta, mała, szczupła kobiecina, zwróciła się do mnie, wskazując ruchem dłoni na Mamuta:
– Zwariował! Całkiem zwariował! On zawsze tak... Wcale nie ma rozumu!... Jak go nie biję, to wariuje!... Nie może bez lania się obejść!
A koń–Mamut stał pośrodku izby, duży, ciężki, niezdarny, przeświadczony o swej strasznej winie. Na ustach mu się błąkał tkliwy uśmiech. Oczami błagał żonę, by dała mu spokój przy obcym, przy gościu. Nie wiedziałem, że Mamut posiada tak liczną rodzinę, bo zobaczyłem jeszcze jedno dziecko w kołysce.
Gdy wróciłem do domu, dowiedziałem się, że Józiek Trofida przysłał list, w którym powiadamiał rodzinę, iż został skazany na 6 miesięcy aresztu i że odbywa karę w więzieniu w Nowogródku.
Niepokoi mnie bardzo siostra Trofidy, Hela. Dziewczyna chodzi smutna, zamyślona. Kilka razy spostrzegłem, że ma zaczerwienione oczy. Widziałem kilkakrotnie, jak wymykała się wieczorem z mieszkania. Kiedyś śledziłem ją. Lepiej bym tego nie zrobił!... Zobaczyłem, że Hela spotkała się o zmierzchu, na moście, z Alińczukiem i poszła wraz z nim za miasteczko. Gdyby Józiek był w domu, kazałbym mu ostrzec siostrę przed Alfredem i opowiedzieć o jego zalotach do wielu miasteczkowych dziewcząt i do Feli. Sam mówić z nią o tym nie mogłem, bo na pewno błędnie zrozumiałaby mnie. Pomyślałaby, że to zazdrość z mej strony. Hela wróciła z randki blada, zasmucona. Na twarzy jej widziałem ślady łez. A ja nic na to nie mogę poradzić.
Za to przyjaźnię się z Janinką. Gdy jestem w domu wieczorami, to dziewczynka przychodzi do mnie i opowiada różne fantastyczne historie o ptakach, o zwierzętach, o tym, co mówią drzewa i kwiaty. Skąd u tej małej taka fantazja? Ciekawym: jaka będzie za kilka lat, gdy stanie się dorosłą panną?
Dzisiaj rano przyszedł do mnie Lord. Zobaczył, że w pobliżu jest Janinka i powiedział:
– Wyjdź na chwilę. Chcę ci coś powiedzieć.
Dziewczynka spojrzała na nas i rzekła niezwykle poważnie:
– Możecie mówić wszystko. Ja na tym się znam... Ja cudzych sekretów ni słucham i nie zdradzam!
Lord roześmiał się, chwycił ją pod pachy i uniósł w górę.
– Tego to ja nie lubię! – rzekła Janinka.
– Przepraszam panią! – z głębokim ukłonem powiedział Lord.
– Proszę. Ja nie gniewam się... A teraz pójdę... pogadajcie sobie bez "krempacji".
Wyszła z pokoju.
– To będzie numer! – rzekł Lord.
– Dobre dziecko – powiedziałem.
– Dziecko? – odparł Lord. – Wszystkim naszym maruchom ta siksa fory da... Taka powaga... Fuuuty, nuuuty!... – Co chciałeś powiedzieć? – spytałem Lorda.
– Będzie "agranda".
– Kiedy?
– Dziś idziemy w drogę. Z powrotem poniesiemy skórki. Rozumiesz?
– Tak.
– No i zrobimy agrandę w lesie, w pobliżu granicy. Sezon się kończy, trzeba trochę podreperować się na zimę.
– Chłopaki wiedzą o tym?
– Sami prosili... Wie o tym Kometa, Szczur i Mamut.
– Żeby ktoś nie wpadł!
– No, trudno, jakoś tam będzie. Trzeba trochę zarobić. Siedem miesięcy przeszło czysto. Jedną robotę zawalimy. Uprzedzam ciebie, żebyś wiedział. Gdy będziemy urywać, trzymaj się przy mnie.
– Dobrze.
Wieczorem tego dnia wyruszyliśmy w drogę. Towar szedł kosztowny: giemza, lakier, chrom, batyst i jedwabne pończochy. Noski mieliśmy po 40 funtów.
Na punkt przyszliśmy o godzinie trzeciej w nocy. Chłopcy poszli do stodoły, a ja i Lowa skierowaliśmy się do chutoru. Z początku chłopaki docinali mi trochę, mając na myśli mój romans z Bombiną. Szczególnie Wańka Bolszewik. Lecz Szczur kiedyś powiedział do niego:
– A tobie szkoda?... Oczy wyłażą z zazdrości! Miała rację Bombina: nie dla psa kiełbasa!
Potem wszyscy pogodzili się z tym, szczególnie, gdy spostrzegli, że Bombina zaczęła lepiej dbać o nasze "koryta". Teraz, gdy przychodziliśmy na melinę, oni kierowali się do stodoły, a ja, wraz z Lowką, szedłem do mieszkania. Czasem tylko Bolszewik nie wytrzymał i powiedział: "Poszedł na ciepłe nóżki!". Bombina odemknęła nam drzwi. Nie krępując się obecnością Lowy objęła mnie pulchnymi, gorącymi ramionami. Potem prędko odesłała Lowę do bokówki i wesoła, podniecona, niecierpliwa, wróciła do mnie. Pomagała mi zdjąć obłocone do kolan buty i ubranie. Z rana znajdowałem wszystko suche i czyste. Dobrze mi było z nią. Z czasem spostrzegłem, że zaczyna mnie kochać inaczej... jakoś tkliwiej, rzewniej. I ja coraz bardziej się do niej przywiązywałem, a nawet tęskniłem za nią, gdy dłużej jej nie widziałem. Przekonałem się, że różnica wieku nie ma większego znaczenia. A czasem zdawało mi się, że jest młodsza ode mnie, tyle było w niej wersy, śmiechu i jakiejś dziewczęcej lekkomyślności.
Nazajutrz wyruszyliśmy w powrotną drogę. Nieśliśmy skórki. Ja miałem w worku na plecach 380 skórek ałtajskich wiewiórek (19 paczek po 20 skórek w paczce). Noska była niezbyt ciężka. Inne chłopaki również nieśli skórki – same wiewiórki.
Droga była szczególnie trudna. Noc czarna jak smoła, teren grząski i lepki jak dekstryna. Brnęliśmy niby muchy po lepie, z trudnością wydobywając nogi z błotnistej gleby. Trzy razy wypoczywaliśmy, zanim doszliśmy do lasu granicznego w pobliżu Zatyczna, gdzie zamierzano zrobić agrandę.
Weszliśmy do lasu. Zaczęliśmy przemykać się wąską ścieżką, pomiędzy gęsto rosnącymi choinkami. Potem wyszliśmy na polanę i środkiem jej podążyliśmy dalej. Wkroczyliśmy na szeroką wyjeżdżoną kołami wozów drogę. Pod nogami zadudniły deski. "Most" – pomyślałem, starając się iść ciszej.
Ktoś przeszedł pośpiesznie obok mnie i zniknął w ciemności. Był to Szczur. Lord na chwilę zatrzymał się i wziął mnie za rękę. Przysunął blisko twarz i szepnął: "zaraz". Poszliśmy obok siebie. Nagle na lewo od drogi błysnęła latarka elektryczna. Musnęła błyskawicznie długi wąż idących środkiem drogi chłopaków. I w tymże momencie rozległ się nieludzki ryk:
– Stóóój!... Strzelam!... Stóóój!... Latarka zgasła. Buchnęły dwa strzały rewolwerowe, potem jeszcze dwa. Wszystko wokoło zakotłowało się. Rozległy się krzyki. Trzeszczą rosnące przy drodze krzaki. Łomot idzie po lesie. Ja i Lord skoczyliśmy w lewo, skąd rozległ się krzyk i strzały. A chłopaki wałowali w prawo. Za kilka minut wszystko ucichło. Powstaliśmy. W pobliżu rozległo się gwizdnięcie. Lord odpowiedział. Zbliżył się do nas Szczur. To on strzelał i krzyczał. Posłyszałem, że cicho się śmieje.
– No, jak tam? – zapytał Szczur Lorda.
– Klawo! Szocher jak cholera! granda "pirsza" klasa!
Przeszliśmy szczęśliwie granicę. Nazajutrz Bolek Kometa powiózł skórki do Wilna. Tam można było o wiele drożej je sprzedać, niźli w miasteczku, Ja, Lord, Szczur i Mamut, oddaliśmy jemu swoją "dolę". Razem z jego skórkami było 1840 sztuk.
– Żeby nam nie nawalił! – rzekł Szczur.
– On nawali? – powiedział Lord. – Nigdy!... Jego stąd, z granicy, i milionami nie wywabisz!