farolwebad1

A+ A A-

Ludzie, którzy nie patrzą w oczy (Odc. 3)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Niedużo… troszkę… zostało… cha, cha, cha!

– Myślę, że jesteś jedynym Indianinem na świecie, który pije grzańca. Pewnie, że się napiję, ale tylko troszkę, bo będę kierował w Revelstoke. Jak wrócę z zakupami, to wypiję drugie troszkę, jeśli coś tam jeszcze zostanie.

Miedzianą chochlą stary Joe przelał pachnący goździkami i miodem czerwony płyn z niewielkiego kociołka wiszącego nad ogniem do blaszanego kubka z dwoma uchami.

– Całkiem niezłe… udało ci się. Domyślam się, że dopisałeś do listy zakupów kilka nowych rzeczy?

– Tylko cztery kartony wina… wiesz, te czterolitrowe, razem szesnaście litrów, no i przyprawy.

– Tylko… – Karol zaśmiał się głośno – szesnaście? Nie masz chyba zamiaru zostać alkoholikiem?

Ugryzł się w język trochę za późno. Alkoholizm to jedna z najgorszych plag niszczących życie i degradujących współczesnych Indian na terenach rezerwatów Brytyjskiej Kolumbii i wszystkich pozostałych prowincji Kanady. Stosunki pomiędzy politykami kanadyjskimi a Indianami są raczej proste do interpretacji. Obie strony najbardziej by chciały, żeby ta druga strona przestała istnieć. Podobnie jak Żydzi i Palestyńczycy, z taką jednak różnicą, że w Kanadzie wszyscy gorliwie zaprzeczają temu, co każdy widzi na własne oczy. Indianie, którzy pozostali w rezerwatach, zazwyczaj nie pracują, żyjąc z zasiłków rządowych. Kiedy potrzebny jest dopływ większej gotówki, wnoszą pozew do sądu o jakieś nieuregulowane odszkodowania terytorialne, tradycyjne tereny łowieckie lub cmentarzyska przodków. Rząd wypisuje następny czek na kilkadziesiąt milionów dolarów z nadzieją, że ten przypływ gotówki przyspieszy degenerację rezerwatów, Indianie wykończą się, a problem raz na zawsze zniknie. Najsilniejsze jednostki, albo najbardziej zdesperowane, jak Joe Mayoos, uciekają z rezerwatów, zaczynają pracę i próbują żyć… jakoś. Czy to w rezerwatach, czy nie w rezerwatach, często jednak zaglądają do butelki.

– OK, to ty mnie nauczyłeś pić wino. – Joe zaśmiał się głośno, rozładowując zagęszczoną nagle atmosferę. – Weź trzy kartony, dwanaście litrów. Nie chcę być następnym pijakiem w pióropuszu.

Wstał i nucąc pieśń indiańską, zatańczył, chodząc powoli wokół stołu drobnymi kroczkami, zataczając się i przerywając pijacką czkawką.

Pośmieli się razem i dalej popijając pachnący trunek, zabrali się do robienia listy zakupów dla Joego.

Kiedy wiosną roku 2002 Karol kupił wyspę wraz z domem oraz czterema mniejszymi kabinami do wynajęcia za marne trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, Joe był pierwszym i jedynym tubylcem, który przypłynął się z nim przywitać. Od tego dnia i jeden, i drugi zaczęli traktować spotkania jako swoiste wydarzenia. Zawsze było o czym pogadać, co powspominać. Tak naprawdę połączyła ich jednak chyba wspólna, głęboka, na zawsze krwawiąca blizna… blizna na duszy, jaką pozostawia słowo "samobójstwo".

Stary Indianin pochodził z dużego narodu Okanagan, z plemienia Osoyoos zamieszkującego rezerwaty na terenach przygranicznych Kolumbii Brytyjskiej i stanu Washington, właściwie po obydwóch stronach granicy państwowej. Po śmierci swojego jedynego syna Joe postanowił spędzić resztę życia poza rezerwatem, nawet za cenę samotności. Odwiedzali się czasami z Karolem i pomiędzy nimi nawiązało się coś w rodzaju przyjaznej symbiozy. Wyspa Karola leżała blisko wschodniego brzegu jeziora Upper Arrow, brzegu otoczonego wysokimi szczytami górskimi, na których nawet latem błyszczały lodowce. Wzdłuż wschodniej linii brzegowej nie było dróg i połączenie ze światem cywilizowanym było utrudnione. Joe natomiast mieszkał na brzegu zachodnim i do jego działki prowadziła żwirowa droga. Joe nie miał samochodu ani prawa jazdy, ale za to miał dużą i w całkiem niezłym stanie szopę, w której to przez okrągły rok stała ośmiocylindrowa toyota land cruiser z 1996 roku należąca do Karola. W lecie, podczas sezonu wakacyjnego, ludzie wynajmujący kabiny u Karola przyjeżdżali do Joego i na jego działce zostawiali swoje samochody. Joe pomagał wczasowiczom przeładować bagaż do swojej dwudziestostopowej, aluminiowej łodzi z motorem i dowoził ich do Glacier Resort, czyli na wyspę Karola. W zamian za te wszystkie usługi Karol zawoził czasem Indianina do miasteczka Revelstoke oddalonego o około dwudziestu pięciu kilometrów, wspomnianą już drogą żwirową i dalej drogą lokalną numer 23, na zakupy. Zazwyczaj domki były wynajmowane od soboty do piątku. W sezonie, czyli od lipca do września, kiedy wszystkie bywały zajęte, piątkowe popołudnie było bardzo "gorącym" momentem. Trzeba było szybko i sprawnie posprzątać, pomyć naczynia i garnki, powymieniać koce. Joe pracował wtedy ze stawką dziesięciu dolarów za godzinę. Zimą wszystkie kabiny były wynajęte tylko na okres Bożego Narodzenia i Nowego Roku, potem aż do późnej wiosny goście zdarzali się raczej niezbyt często. Joe nie bardzo wierzył w nowoczesną technologię, więc Karol sam zainstalował na dachu szopy niewielki panel baterii słonecznych nagrzewających za darmo akumulator i obudowę silnika starej, prawie już klasycznej, żółtej, trzynastoletniej toyoty.

– Nie chcesz pojechać ze mną? Rozruszasz się trochę… wypijesz piwo.

– Kup mi te kilka rzeczy z listy. Wyglądam jak dziki, nieogolony Indianin, nie chcę wzbudzić paniki w miasteczku.

– Jak chcesz. W takim razie zostawię u ciebie psy, bo wygląda na to, że moja toyota będzie pełna.

– Nie ma problemu, Kar, wracaj szybko i nie oglądaj się za kobietami, cha, cha!

– A co to jest kobieta?

Karol w języku angielskim było imieniem żeńskim, więc kilka zaprzyjaźnionych osób i gości ośrodka zamieniło to polskie imię na wersję skróconą Kar lub czasem Karl. Teraz już nawet sam przedstawiał się jako Kar, próbując wypowiedzieć to tak, żeby nie brzmiało jak… samochód.

O tej porze roku toyota występowała w najgrubszych na świecie łańcuchach. Silnik zapalił za pierwszym przekręceniem kluczyka i ciężka maszyna dzielnie przebijała się przez dziewiczy śnieg drogą, która nie znała pługa śnieżnego ani soli. Przed osadą Shelter Bay droga niczyja i bez nazwy dochodziła do trasy numer 23 wiodącej na północ pomiędzy łańcuchem gór a coraz bardziej zwężającym się jeziorem. Po godzinie dotarł na parking dużego sklepu-magazynu, w którym zamiast na półkach duże opakowania wszystkiego, co potrzebne, leżały po prostu na drewnianych paletach. Dwa worki mąki po dziesięć kilo, pół koła sera, sól i inne przyprawy do jedzenia i do grzańca. Sto jaj i trzy kilo bekonu były do podziału z Joem. Marchew, cebula, ziemniaki, worek jabłek. Zakupił również sporo gotowych zup w paczkach, kilka dużych worków makaronu i całe zgrzewki sosów pomidorowych. Na zapleczu rzeźni, gdzie pracował znajomy Joego, Karol dostał cztery duże worki zamrożonych kości i odpadów dla Alego i Baby, kilkanaście kilo wieprzowiny i pęta kiełbasy. Przez wiele lat, kiedy mieszkał w Kalifornii, prawie wyłącznie żywił się owocami, pieczywem i warzywami. Podobno w Górach Skalistych Kanady jaroszów dawno temu zjadły wilki. Na liście zostały jeszcze chleb, paliwo do toyoty i do skutera, sześć kartonów wina, szkocka whisky, wędzony łosoś i napełnienie dwóch dużych butli propanem.

Za każdym przyjazdem do miasteczka Karol lubił pójść do jednej z tutejszych restauracji. Stek wołowy, frytki, sałata i duże piwo – taki zestaw wybrał z karty, siadając jak zwykle blisko kominka. Po kawie i kawałku sernika nadszedł czas na powrót, chociaż bardziej ucieszyłaby go półgodzinna drzemka. Planowana wcześniej wizyta u fryzjera może poczekać dwa – trzy tygodnie, do następnej wyprawy po zakupy. Jak zwykle trudno jest uwierzyć, jak ten czas szybko leci – wystartował z domu o siódmej rano, a tu nagle zbliża się trzecia i trzeba się pospieszyć. Po powrocie podjechał toyotą pod same drzwi Joego i we dwóch rozdzielili zakupy jak łup pomiędzy siebie, ładując część na sanie doczepione na drążku do skutera, a część wnosząc do domu. Skończyli kociołek grzanego wina, pogadali… Stary Indianin dopytywał o miasteczko i o ludzi, których Karol spotkał. Ali i Baba walczyły dzielnie z olbrzymią wołową kością.

Kiedy wrócili do domu, było już zupełnie ciemno, a temperatura spadła do minus dwudziestu stopni. Nowo nabyte zasoby powędrowały częściowo do spiżarni pod podłogą kuchni, częściowo do szafek kuchennych, a ser, mleko, ryby i mięso do lodówki. Na wyspie Karola nie było prądu. Pociągnięcie linii z Shelter Bay zostało wycenione na blisko pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Joe nie miał pieniędzy, żeby się dołożyć, a dla samego Karola było to po prostu za drogo.

Dom, tak jak większość domów w okolicy, zbudowany był z sosnowych bali. W lecie roku 1948 młody gość z Finlandii o imieniu Hannu odwiedził ówczesną wioskę Revelstoke. Kiedy na jednej z wypraw dopłynął na wyspę… już jej nie opuścił. Zakochał się w niej jak w najpiękniejszej kobiecie, w tym kawałku skały i ziemi wystającym z wody o wymiarach najwyżej pięćdziesiąt na sto metrów. Najpierw zbudował małą kabinę nad samą wodą, teraz jest w niej sauna i łaźnia. Potem większą z kominkiem, obecnie to najdroższa z kabin do wynajęcia. W roku 1957 zawzięty Hannu ukończył budowę głównego, trzypokojowego domu o powierzchni prawie osiemdziesięciu metrów kwadratowych, w którym mieszkał samotnie do końca życia.

Zmarł w ciszy swojego domu, na swojej wyspie w roku 2001. W międzyczasie dobudował jeszcze trzy mniejsze kabinki jednopokojowe i żył z wynajmowania ich turystom. Wszystkie sześć domków zbudował sam, i to ręcznie, przy pomocy siekiery i piły. Bale sosnowe połączone są wyżłobieniami i dopasowane kształtami. Nie ma w tej konstrukcji gwoździ ani śrub. Strome dachy pokryte są drewnianą dachówką oraz brzozowym i klonowym gontem.

Z czasem, od corocznej konserwacji, drewno poczerniało i jakby zrosło się w jedną nierozerwalną bryłę.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.