Ginta miała szczególne powodzenie. Nasz salon był zawsze pełny, po prostu drzwi się nie zamykały. Przemytnicy kąpali się w wódce. Bolek Kometa był w swoim żywiole. Pił, pił, pił. Nie wiadomo, kiedy wypoczywał. Felek Maruda dotrzymywał mu towarzystwa, lecz pił mniej, bo był zajęty jedzeniem.
Antoni grał nieustannie. Kometa przywiózł dla niego nową, bardzo drogą harmonię i dał mu ją w upominku. więc harmonista grał, ciął, rąbał i rżnął na niej jak wściekły.
Pewnego wieczoru spotkałem na rynku Joska Gęsiarza. Wesoło mnie przywitał.
– Gdzie idziesz? – zapytał mnie.
– Do domu.
– Jeszcze wcześnie. Chodź do mnie. Pogadamy trochę. Powiem ci jeden ciekawszy kawałek.
Chwilę się wahałem.
– O Alfredzie Alińczuku ci powiem! – dodał Josek.
Poszedłem z nim.
Żona czekała na Joska z kolacją. Usiedliśmy do stołu. Gęsiarz zwrócił się do żony:
– Idź spać, Dora! My mamy tu trochę do gadania.
Kiedy wyszła z pokoju, Josek przybrał poważną minę i powiedział:
– Wy uważajcie! Alfred chce was zasypać!
– Jak zasypać? Donieść na policję? Gęsiarz uśmiechnął się.
– Nie... On chce położyć was na dobre... Na tamtej stronie...
– Skąd wiesz o tym?
– Bo wypytywał, dokąd chodzicie... Gdzie melinuje się z partią Lord...
– Czy on może to zrobić?
– On?... Ty jego mało znasz! On potrafi zrobić każde paskudztwo!
– Aż się nie wierzy!... Sam fartowiec!...
Josek zaśmiał się.
– Fartowiec!... To ostatnie ścierwo!... Myślisz: on za granicą kryje?... On chodzi na zychier!
– Przecież chodzą z maszynami!
– To co z tego? Oni biorą spluwy, bo boją się chamów. A o waszą partię on wypytywał z "pontem". Niby chce znaleźć drugi punkt dla siebie. A on chce was położyć... Wy uważajcie!... Ja mam jedno podejrzenie...
Gęsiarz urwał.
– Jakie podejrzenie?
– Nie powiesz tego nikomu?
– Nie.
– Pod chejrem?
– Tak.
– On wsypał partię Gwoździa, bo chciał odbić mu Andźkę Zawitczankę.
– Co ty mówisz?!
– Ja nie wiem tego na pewno. Wiem tylko, że on spotyka się w Mińsku z podpolnikiem Makarowem. Bawią się tam razem. Makarow pomaga Alińczukom chodzić z kontrabandą, a oni nadają mu robotę... Sypią chłopaków!...
Byłem strwożony. Chwilę namyślałem się, a potem powiedziałem:
– Wiesz co, Josek? To bardzo ważna sprawa! Ja muszę powiedzieć o tym Saszce i Lordowi. – Nie można teraz! Ty dałeś słowo... Nie można... Ja dowiem się więcej, a wtedy się załatwicie z Alfredem... Teraz nie można... Powiedz tylko Lordowi, żeby uważał na skrętach i żeby zmienił melinę.
Możesz powiedzieć, że słyszałeś od kogoś, że Alfred wypytuje powstańców, dokąd chodzicie. Niech uprzedzi chłopaków, aby nikomu tego nie mówili...
Alfred chce zasypać was, tak jak Gwoździa... Późno w nocy wracałem do domu, zastanawiając się nad sytuacją. Namyślałem się: jak postąpić?
Obawiałem się, aby nie odstraszyć chłopaków z meliny Loni. Nie miałbym wówczas możności spotykać się z nią.
Nazajutrz poszedłem do Lorda. Zastałem go w mieszkaniu. Po wczorajszej pijatyce bolała go głowa. Wyraził chęć poprawienia humoru.
– Wiesz co, Bolku – powiedziałem do niego. – Musimy uważać na melinie. Alfred wypytuje się: gdzie mamy punkt w Sowietach. Chce nas lignąć!
– Skąd to wiesz?
– Wiem od jednego chłopaka.
– Cholera z tym Alfredem!... o suka!...
– Musimy uważać!
– Tak... Teraz będziemy ostrożniejsi. Niedoczekanie jego! Partii nie weźmie! Najwyżej jednego chłopaka cupną... Czy wiesz to na pewno?
– Nie. Tylko tak przypuszczam.
Nie chciałem zbytnio zatrważać Lorda, aby nie zmienił punktu.
– Trzeba uprzedzić chłopaków, aby nie mówili nikomu, gdzie zatrzymujemy się w Sowietach – powiedział Lord. – Właśnie. Zrób to. Niech się pilnują. Języki za zębami i szlus! Zresztą nikt nie zna nazwiska Bombiny, ani nie potrafi określić dokładnie, gdzie znajduje się jej chutor.
Zmieniliśmy temat rozmowy. A trochę później poszliśmy pić do Ginty.
Po dwu dniach wyruszyliśmy po raz pierwszy na robotę po białej ścieżce. Prowadził partię, jak zwykle, Lord. Towaru pilnował Lowka. Towar był tani: podeszwy, kobiece swetry, wełniane szale... na zimowy sezon. Prócz mnie, Lowy i Lorda, szli: Mamut, Szczur, Bolek Kometa, Wańka Bolszewik, Felek Maruda. Razem ośmiu. Pietrek Filozof wciąż chorował, a Aligant nie wyleczył się jeszcze z rany. Teraz jesteśmy ostrożniejsi. Nie idziemy polami w kierunku budynków chutoru i ogrodu, lecz brzegiem zagajnika zbliżamy się do wyjeżdżonej saniami drogi, którą zamierzamy – aby nie zostawić śladów za sobą – dojść do chutoru. Wyszliśmy w drogę z Bokrówki, ze stodoły położonej na brzegu miasteczka, dokąd za dnia zwieziono noski. W drogę ruszyliśmy wcześnie, zaledwie zapadł zmierzch. Robiliśmy to z wyrachowaniem – zielonki nie przypuszczają, aby przemytnicy wyruszyli tak wcześnie w drogę.
O godzinie drugiej w nocy dotarliśmy do chutoru Bombiny.
Lord zatrzymuje partię. Zbliża się do mnie:
– Może chcesz pójść na pierwszego?... Zobaczysz, czy wszystko w porządku na melinie, w stodole i w ogrodzie... Obejrzysz cały chutor. Zapytaj Bombiny, czy nie kręcił się kto we dnie? A jeśli wszystko w porządku, to wyjdź na drogę i zrób zapaloną latarką trzy duże kręgi... Chcesz iść na pierwszego?
– Dobrze. Pójdę.
– Zostaw noskę. Będzie ci lżej.
Zrzucam z pleców noskę i wychodzę na drogę. Do chutoru jest około 300 kroków. Idę prędko i wesoło. Bez noski tak lekko się poruszać. Patrzę w lewo, na Wielką Niedźwiedzicę i uśmiecham się. Powtarzam imiona poszczególnych gwiazd: Ewa, Irena, Zofia, Maria, Helena, Lidia i Leonia... Lonia.
Potem powtarzam kilka razy: Lonia i śmieję się. "Pewnie teraz śpi, i nie śni się jej, że zaraz przyjdę!"
Przyśpieszam kroku. Brama i furtka są zamknięte. Przełażę przez płot na dziedziniec. Z głębi podwórza rzuca się do mnie duży pies.
– Nero! Nero! – wołam na psa. Zbliża się w podskokach do mnie i z radosnym skowytem wspina się na tylnych łapach, starając się liznąć mnie po twarzy. Odpycham go od siebie.
Po cichu pukam do okna. Po chwili widzę za szybą białą plamę twarzy.
– Kto tam?
– Ja.
– Władzio?
– Tak. Otwórz, Lonia. – Już, już! Trzaskają zasuwy i wchodzę do ciepłej izby. Lonia dopiero co wstała z łóżka. Namiętnie całuje mnie.
– Jaki ty zimny!... Chłopaki przyszli?... – Ja sam przyszedłem.
– Saaam?...
– Tak.
– Naprawdę! Po co?
– Stęskniłem się za tobą i jazda w drogę!
Śmieje się, a potem mówi poważnie:
– Nie może być! Kłamiesz!
Powiedziałem jej, o co chodzi. Zapewniła mnie, że w chutorze wszystko w porządku. Jednakowoż obszedłem podwórze i ogród; obejrzałem stodołę i dopiero wtedy wyszedłem na drogę. Wyjmuję z kieszeni latarkę, zapalam ją i robię w powietrzu trzy duże kręgi.
Czekam.
Wkrótce na śnieżnej bieli drogi ukazują się, jeden za drugim, koledzy. Wpuszczam ich na podwórze i zamykam furtkę na zasuwę.
Chłopaki poszli do stodoły, a ja z Lową do mieszkania.
Lonia jest już ubrana. Krząta się po izbie. Zapala w piecu. Szykuje dla mnie jedzenie, bo Lowa i chłopaki poszli spać.
Później, gdy ułożyliśmy się do snu, Lonia powiedziała do mnie:
– Wiesz co, Władziu?... Ja myślałam nad jedną rzeczą: zostać ze mną na zawsze!
– Jakże to?
– Ja wszystko obmyśliłam... Zamknę punkt... dość mam tego... Pieniędzy mi wystarczy i dla ciebie nie zabraknie. Będziemy żyć... Wyrobię dla ciebie dokumenty... Mam znajomych w Wołispołkomie i w Zasławku... To da się zrobić...
– Nie... Ja nie chcę...
– Nie kochasz mnie?... Co?...
– To co innego. Ale ja wolę żyć u siebie... za granicą...
Lonia długo przekonywała mnie, bym zgodził się na jej propozycję. Prosiła, przytaczała różne argumenty. Wreszcie powiedziałem jej, że pomyślę nad tym. Lecz wiedziałem z góry, że nigdy na to się nie zgodzę... Tu zanudziłbym się na śmierć. A może i Lonia zbrzydłaby mi. Lecz nie powiedziałem jej tego.
14
Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok minęły nam bardzo wesoło. a po świętach mało u którego z chłopaków pozostało coś w kieszeni.
W styczniu chłopaki znów zaczęli chodzić w drogę. Grała ich bieda. Szli, chociaż drogi były bardzo trudne, chociaż panowały zawieje, a po polach i lasach grasowały wilki. Kupcy dawali teraz lichy towar. Nie chcieli ryzykować. Wiedzieli, że drogi są bardzo niebezpieczne i że mortusowi chłopcy są skorzy do zrobienia agrandy. Partie szły bardzo rzadko i były nieliczne. Natomiast częściej chodzili chłopaki na swoją rękę. Nosili spirytus, na który był wielki popyt w Sowietach i który łatwo było tam sprzedać.
W wigilię święta Trzech Króli przyszedł do mnie Lord. Powiedział:
– Przysłała mnie Fela...
Byłem zdumiony.
– Czego chce?
– Zaprasza ciebie jutro na zabawę. – Przecież Saszki nie ma w domu! Wyjechał do Stołpców.
– To nic. Ona urządza mają wieczorynkę. Będzie kilka dziewczynek i parę chłopców.
– Pójdziesz?
– Tak.
– Dobrze. To ja też pójdę.
Nazajutrz ubrałem się szczególnie starannie i wraz z Lordem poszedłem do Feli. Była godzina siódma. Zastaliśmy już wszystkich w komplecie.