Kilka minut po mnie przed dom zajechał ojciec i wysiadł ze swojego nissana uśmiechnięty na widok mojego samochodu. Zjedliśmy pyszny obiad i wypiliśmy piwo, oczywiście… żywieckie. Oboje czekali, nie pytając, na informacje o dochodzeniu w mojej sprawie. Nigdy też nie pytali o powód przyjazdów, nie kazali dzwonić przed przypadkowym i niezapowiedzianym pojawieniem, co leży w kanadyjskim zwyczaju, i wręcz nie wolno nam pukać do drzwi. Nie są to rzeczy istotne… niby drobiazgi, ale pozwalają podtrzymać poczucie powrotu do DOMU.
– W pracy niewiele się dzieje. Wszystko ciągnie się w nieskończoność, a podobno tego typu sprawy trwają do roku. Na razie zaproponowano mi tymczasowe przeniesienie do innego wydziału i wyjazd na kilka miesięcy do Kolumbii Brytyjskiej.
– No i jedź. Jedź i tu nie wracaj. Tam jest dopiero prawdziwa Kanada – ojciec wskoczył na swój widokowo-przyrodniczy wózek. – Góry, lodowce, lasy… to raj na ziemi. A tu co? Niziny, no może lasy są ładne, a poza tym co? Pamiętasz, Basiu, jak przyjechaliśmy do Kanady? Trzeba było od razu tam jechać. Goła dupa w Toronto czy goła dupa w górach… nie ma różnicy, a tam jest przynajmniej pięknie.
– No tak się mówi, ale tu była praca, a tam… – powiedziała bez przekonania mama.
Wieczorem poszliśmy do kościoła na drogę krzyżową. Jest post. Moi rodzice oczywiście są katolikami, ale nie należą do polskiej parafii. Po drodze krzyżowej była msza. We fragmentach z Ewangelii według św. Mateusza padły cytaty: "Nie sądźcie, abyście nie byli osądzeni", a potem: "Nie stawiajcie oporu złemu. Jeśli cię ktoś uderzy w jeden policzek…". Kiedy Jezus wypowiedział te słowa, to po Jerozolimie nie grasowały sekty sadystycznych pedofilów, gwałcących i torturujących małe dzieci przed kamerami, tworzących filmy i zdjęcia na sprzedaż i na uciechę setek im podobnych. Ciekawe, czy wniósłby poprawkę do Swojego Testamentu, gdyby popracował ze mną tydzień albo dwa. Ja nie mogę nie sądzić i nie mogę zaproponować temu dziecku ze zdjęcia, żeby nadstawiło drugi policzek. Nie mogę.
Ojciec wyjechał do pracy, kiedy jeszcze leżałem w łóżku w moim starym pokoju. Po śniadaniu pożegnałem się z mamą i obiecałem, że wpadniemy na Wielkanoc. Był piękny, słoneczny dzień i postanowiłem wracać do Ottawy inną drogą. Ania wróci z pracy dopiero koło piątej, więc nie ma znaczenia, że droga przez Algonquin Park jest dłuższa. Nie muszę się spieszyć. Obok, na siedzeniu pasażera, leżała czarna teczka z pieczątką "Ściśle tajne. Materiał FBI". To bardzo specjalne zadanie otrzymałem albo z litości, żebym się czymś zajął, albo dlatego, że potrzebują faceta, który potrafi bez akcentu gadać po polsku. W ciągu mojej krótkiej, czteroletniej kariery wpakowałem własnoręcznie do pierdla ponad setkę groźnych przestępców. Dwie mafie przemytnicze i klub pedofilski zapłaciłyby kilka milionów za moją głowę, a ja otrzymuję zadanie specjalne… nakłonić starego, samotnego, emerytowanego półtrapera pochodzenia polskiego do opowiedzenia mi swojego życiorysu ze szczegółami i dowiedzenia się, czy zawsze był grzeczny.
Jeżeli to jest Polak z krwi i kości, to moje zadanie będzie polegało na piciu z nim wódki noc w noc, aż chłop otworzy przede mną swoją duszę. Czy FBI nie ma nic innego do roboty? Nie chce mi się nawet zaglądać do tych papierów. Sto stron czyjegoś życiorysu. Ciekawe, nie wiem nawet, czego szukam. Gdybym wiedział, to mógłbym próbować dotrzeć do sedna na skróty i spłoszyłbym bezpowrotnie właściciela życiorysu.
Jedynym pocieszeniem w obecnej sytuacji może być tylko lokalizacja mojego supertajnego zadania. Mam spędzić resztę wiosny i co najmniej część lata na wyspie położonej na jeziorze Arrow otoczonym Górami Skalistymi Kolumbii Brytyjskiej. Muszę przyznać, że nie pracowałem jeszcze w tak pięknych warunkach. Po zadaniach w slamsach gangsterskich może ma to być czymś w rodzaju sanatorium dla uszkodzonych w pracy gliniarzy. Góry Skaliste Kanady to jedno z najpiękniejszych miejsc na naszej planecie. Nie byłem jeszcze w rejonie, w którym mam pracować, ale piękno okolic Whistler, gdzie byliśmy z Anią na nartach, albo wyprawa z plecakiem pod wodospady Yoho National Park pozostaną ze mną tak długo, jak będę cokolwiek pamiętał. "Las, woda, przyroda" – mówił zawsze tata – "mają zdolności lecznicze. Kiedy w nich jesteś cały, twoja dusza idzie do spowiedzi, ulega oczyszczeniu". Moja dusza jest utytłana w gównie po szyję, jeżeli dusza ma szyję. Nie pomoże tu de-zodorant o zapachu Gór Skalistych. Może nadszedł czas, żebym wykorzystał moje wspaniałe zdolności aktorskie i nareszcie raz zagrał po prostu samego siebie.
***
Tego wieczoru Karol długo nie mógł zasnąć. Całe popołudnie, aż do zmierzchu, pracował przy łodzi motorowej, którą wyciągnął na rolkach z szopy i spuścił na wodę. Odczyścił i zamontował silnik, zostawiając jednak dalsze próby na następny dzień. Zmęczenie po pracy pogłębiła wiadomość z internetu. Na przełęczy Rogers Pass znowu zeszła lawina. Teraz zrozumiał, dlaczego ciszę dnia nad wodą wielokrotnie przerywał warkot helikoptera.
Przy komputerze Karol śledził akcję ratunkową, która miała trwać całą noc. Strona internetowa Ratownictwa Górskiego Kolumbii Brytyjskiej uparcie powtarzała nie najlepsze doniesienia. Ofiarą padł młody snowboardzista, który podobno sam spowodował olbrzymią lawinę. Zginęła również kilkunastoosobowa grupa szkolna na nartach biegowych. Wiosenna lawina ciężkiego śniegu była takiego rozmiaru, że dosięgnęła też grupę będącą w bezpiecznej odległości od zdradliwej przełęczy.
Rogers Pass to najbardziej zabójcze miejsce lawinowe w Kanadzie. Przełęcz tę na nieszczęście odkrył w 1881 roku Albert Rogers, poszukując drogi dla transkontynentalnej linii kolejowej. Pięć lat później poprowadzono tamtędy tory, które co zimę trzeba było odkopywać spod ton śniegu. W 1910 roku miał tam miejsce najtragiczniejszy wypadek w historii kraju spowodowany przez lawinę. Sześćdziesięciu dwóch robotników kolejowych zginęło pod śniegiem, pracując przy usuwaniu skutków poprzedniej lawiny. Od tamtego czasu przykryto kilka kilometrów torów i autostrady dachami przeciwlawinowymi, a żołnierze armii kanadyjskiej przy pomocy celnych strzałów z armaty kontrolują narastanie olbrzymich nawisów śnieżnych.
Do czasu, kiedy Karol gasił światło po północy, odkopano dwa ciała, a siedem osób jeszcze ciągle było zaginionych. Zasypiał płytkim snem, budząc się kilkakrotnie, i za każdym razem śnił mu się wiatr. We śnie nie było ludzi ani żadnych żywych istot. Początkowo lekki, niegroźny wietrzyk stopniowo nabierał mocy. Drzewa ruszały się, wyginając boleśnie konary i pnie aż do pęknięcia. Tumany kurzu i suchych liści podnosiły się, przesłaniając wszystko. Na dodatek ten dziwny i budzący grozę sen był zupełnie niemy, bez dźwięku. Takiemu huraganowi nie może towarzyszyć cisza! Znowu obudził się z uczuciem, że spał tylko chwilkę. Usiadł na łóżku i zapalił latarkę. Na zegarze wiszącym nad kominkiem, który nabył wraz z wyspą, było zaledwie kilka minut po czwartej. Było zimno. Zgasił latarkę i naciągnął kołdrę, dalej siedząc oparty o sosnowe pnie ściany. Kiedy wzrok z powrotem przyzwyczaił się do ciemności, coś w pokoju wzbudziło jego niepokój. W zupełnej ciemności głębokiej nocy jedno okno, to wychodzące na otwarte jezioro, pozostało w zmienionym, nieokreślonym, innym od czerni kolorze. O tej porze dostrzegalne nie powinny być nawet zarysy okna, a on widział dokładnie kształt krzyża ramy na jaśniejszym, drgającym tle. Bosymi stopami dotknął zimnego dywanika leżącego przed łóżkiem i wstał, ciągle patrząc w okno. Joe?! Zamarł w bezruchu, patrząc na pomarańczową łunę bijącą od przeciwległego brzegu i odbijającą się w matowych falach jeziora.
Zapalił światło i z lornetką w ręce wybiegł na ganek. Ali i Baba od razu wyskoczyły z ciemności, ocierając się o nogi Karola. Dom starego Indianina stał w ogniu. Płomienie sięgały połowy okolicznych sosen, czyli prawie piętnastu metrów. 911… nacisnął trzy cyfry na swoim telefonie satelitarnym i zgłosił pożar. Biegiem wpadł z powrotem do domu i ubrał się znacznie sprawniej, niż to robił codziennie, nie czując już zimna.
– Zostań, zostań! – krzyknął w stronę psów, biegnąc do łodzi.
Dwa kilometry wody dzielące wyspę od sąsiedniego brzegu przepłynął już pewnie z tysiąc razy i wiedział, że jedyną przeszkodą, jaką może napotkać, pędząc po ciemku, jest kra lodowa. Pełny gaz.
Zwrócił uniesiony w górę dziób łodzi w stronę ognistego punktu na horyzoncie, kierując się światłem wysyłanym z łuny przypominającej średniowieczną latarnię morską prowadzącą zagubione okręty. Kilka razy boki łodzi lekko otarły się o mniejsze kawałki lodu. Nie zwalniał jednak ani nie zmieniał kierunku. Indianin siedział bez ruchu na swoim pływającym pomoście, patrząc na strzelające w niebo słupy iskier podążające za rozkazami głośnych trzasków dochodzących z zapadłej części dachu.
– Joe! Nic ci nie jest?
– Jest OK – z rezygnacją opuścił głowę.
Karol przywiązał cumę łodzi do przelotki pomostu i usiadł obok. Było za późno na ratowanie dobytku. Stary Indianin siedział owinięty w swój ulubiony koc uszyty z małych skórek różnych zwierząt. W dłoniach złożonych na kolanach trzymał zdjęcie swojego syna.
– Straż pożarna zaraz powinna tu być. Zadzwoniłem, jak tylko zobaczyłem ogień.
– Przyjadą się ogrzać? – zażartował z przyzwyczajenia Joe, nie podnosząc wzroku. – Wiesz, Kar… jestem pewny, nie zwariowałem ani nic nie piłem, jestem pewny, rozumiesz, że słyszałem jakieś odgłosy za chałupą, zanim zobaczyłem płomienie. Tam ktoś był. Ludzie.
– Co chcesz powiedzieć? Ktoś cię podpalił?