O tej porze roku, kiedy temperatury są ujemne nocą, a dodatnie w ciągu dnia, w pniach drzew zaczynają krążyć soki i rozpoczyna się produkcja syropu klonowego. Tradycyjna metoda polegała na wbijaniu w pień klonu cukrowego krótkiej rurki i wieszaniu na niej wiaderka. W szczycie sezonu wiaderko napełniało się słodkawym sokiem w ciągu doby. Metoda nowoczesna polega na łączeniu tych rurek-kraników powbijanych w pnie pajęczyną plastikowych wężyków oplatających całą dolinę i siłą grawitacji doprowadzających sok klonowy do centralnego zbiornika. Na wyspie Karola pośród setki białych sosen rosły cztery klony. Nie były to co prawda klony cukrowe, które występują masowo we wschodniej Kanadzie, ale i z nich można było wiosną wypić szklankę zimnego, lekko słodkiego płynu albo odparować sok do jednej czterdziestej pojemności i otrzymać pyszny syrop klonowy.
Samotny spacer był jakby przerwą w samotności życia w samotnym domu. Przerwą w samotności były też długie monologi, czyli pogawędki z psami, które słuchały cierpliwie gadania Karola, ale jakoś nie kwapiły się z podtrzymywaniem konwersacji. Psy jakby wiedziały, że człowiek musi pogadać, żeby nie zatracić zdolności komunikacji z innymi ludźmi. Wiedziały o życiu Karola więcej niż ktokolwiek na świecie. Wycieczki wczesnym rankiem o tej porze roku miały jeszcze tę zaletę, że śnieg po nocnych przymrozkach był twardy i buty nie zapadały się w mokrą breję. Karol nie musiał nawet używać rakiet śnieżnych. W południe słońce dosyć ostro nagrzewało już skórę, można było zdjąć czapkę, rękawice i rozpiąć kurtkę, uzupełniając zimowe niedobory witaminy D. To był piękny dzień. Stary Indianin Joe mówił, że każdy dzień jest piękny, jeżeli człowiek może zwlec dupę z wyra. To prawda. Codzienne wyprawy mają jeszcze jeden, chyba największy plus… dobiegają końca i można nareszcie wrócić do ciepłej chaty z kominkiem.
Powrót to też już codzienny rytuał. Zanim Karol zdejmie plecak, psy już czekają przy swoich miskach. Od razu należy zdjąć przepocone ubranie i rozwiesić do suszenia przed jutrzejszą wyprawą. Pranie odbywa się raz w tygodniu, wtedy, kiedy w użyciu jest blaszana, półtorametrowa wanna.
Następnie można porozkoszować się dziesięciominutowym prysznicem, na tyle starcza gorącej wody w propanowym grzejniku. Po parnej kąpieli ubrany w domowe dżinsy i bawełnianą bluzę dumny właściciel wyspy zabiera się do przyrządzania obiadu. Kalorie pochodzące ze śniadania zostały spalone już po pierwszym podejściu pod górę, a kanapka chwilę później, teraz Karol był po prostu głodny. Rano przed wyjściem zagrzebał w popiele kominka cztery ziemniaki, a teraz na patelnię wrzucił duży, panierowany w polskim stylu kotlet schabowy. Po obiedzie ciąg dalszy rytuału – małe cygaro na ganku od południowej strony domu, gdzie ściany skonstruowane z grubych bali sosnowych oddawały ciepło, a słońce docierało pod zadaszenie.
Życie stało się dziwne. Całe poprzednie życie mieszkał w tętniących ruchem miastach. Kraków, Gdańsk, San Francisco, Los Angeles… i nagle to zadupie – koniec cywilizowanego świata. Czy taka zmiana po pięćdziesiątce była marzeniem jego dzieciństwa? Wszyscy chłopcy marzą o byciu traperem w dziczy kanadyjskiej, tylko że większości to przechodzi, zanim skończą piętnaście lat. Nie zaczynają oni marzyć i uczyć się, jak rąbać drzewo, przed emeryturą. Czy to ucieczka? Nikt go nie ścigał. To prawda, że Karol nie miał zupełnie żadnego przygotowania do życia w takich warunkach. Razem z żoną Agnieszką lubili zawsze wyjazdy w plener pięknej Kalifornii, podróże po suchych i gorących terenach Oregonu czy Arizony, ale zazwyczaj spali w hotelach lub w kwaterach B&B. Były to cywilizowane wyjazdy na łono natury. W latach, kiedy oboje pracowali i zarabiali całkiem nieźle, Karol kupił błękitnego, klasycznego już forda mustanga z 1972 roku z odsuwanym dachem. Teraz już nie pamiętał, ile razy w ciepłe, bezmgielne dni przejechali drogą numer jeden z San Francisco do Los Angeles i z powrotem.
Jedynka wije się po prostu przez raj widokowy. Rozwiane włosy śpiewającej stare polskie piosenki Agnieszki, jazz z radia, wino po cztery dolary za butelkę, śmiech bez powodu lub z powodu… prawdziwego szczęścia. Gdyby wtedy na nabrzeżu numer trzy starego portu rybackiego podeszła do niego Cyganka i przepowiedziała, że w przyszłości będzie wdowcem i samotnym niby-traperem żyjącym na końcu świata, to chyba nie zapłaciłby centa za taką wróżbę. Agnieszka odeszła w roku 1992, czternaście lat po ich przyjeździe do USA. Dwa lata później wyjechał z Los Angeles w okolice San Francisco. Osiem lat przemieszkał sam w małym wynajętym mieszkaniu w San Mateo, dojeżdżając do pracy do San Francisco. Kiedy zobaczył ogłoszenie w gazetce handlu nieruchomościami i obejrzał zdjęcia w internecie, kupił wysepkę na jeziorze w Kanadzie, nie widząc jej wcześniej na oczy, następnie spakował się i wyjechał.
Wszystkie lata spędzone na wyspie (czasem w myślach nazywał ją "mini-Alcatraz") wyglądały podobnie. Na początku stycznia znikali wczasowicze świąteczni. Rok po roku była to ta sama grupa kilkunastu starszych już Finów z pochodzenia, mieszkających w Vancouver, którzy podobno przyjeżdżają tu od ponad dwudziestu pięciu lat. Karol jakby odziedziczył ich po Hannu wraz z wyspą. Ekipa ta jest bardzo fajna, przywożą ze sobą sporo alkoholu, mają dwie gitary i akordeon, śpiewają i tańczą, a co najważniejsze, zaakceptowali Karola po pożegnaniu starego Hannu i zapraszają go na wieczorne spotkania. W zamian mają darmowe drzewo opałowe do sauny i pieczonego indyka na Nowy Rok. Luty, marzec, kwiecień… żywy duch nie zagląda wtedy na wyspę. Jedyną rozrywką w tym czasie są wizyty u starego Joego, wyjazdy do Revelstoke po zakupy, no i czasami trzydniowy wyjazd do Vancouver, oddalonego o prawie pięćset kilometrów. Tam zawsze Karol spędza dwie noce w hotelu, idzie do teatru lub na koncert, robi zakupy w polskim sklepie spożywczym i je obiad w polskiej karczmie, po czym jedzie z powrotem pięćset kilometrów do swoich psów i na swoją wyspę. W maju pojawiają się pierwsi wczasowicze. Czerwiec mija cicho pod hasłem komarów i czarnych much, które bywają tak dokuczliwe, że nie da się wyjść bez siatki na kapeluszu. Lipiec, sierpień i wrzesień to miesiące hałaśliwe i bardzo pracowite. Wtedy większość kabin zajmują rodziny z dziećmi i trudno jest przejść koło dwudziestometrowej piaszczystej plaży, żeby nie dostać w głowę piłką. Niezbyt wygórowana cena za dobę obejmuje nocleg, czyli kabinę wyposażoną w kuchnię, łazienkę, garnki, patelnie, naczynia, poduszki i koce. Trzeba przywieźć swoją pościel i jedzenie. Podobno lata temu Hannu oferował pełne wyżywienie, ręczniki i zmianę pościeli, ale na starość poobcinał drastycznie serwis i tak już pozostało po kupnie wyspy przez Karola. Za dodatkową opłatę wynajmujący kabinę mają do swojej dyspozycji canoe z żywicy epoksydowej, dwa wiosła i kapoki. Co wieczór wszyscy goście mogą korzystać z grilla, pod warunkiem że przywieźli sobie węgiel drzewny, i z sauny, jeśli napalą sobie w piecu dwie godziny wcześniej. Zamiast hasła "Klient płaci i wymaga" działa tu inna reguła – "Klient płaci mniej i sobie radzi". Latem czasem ktoś zaprosi Karola na hamburgera z grilla czy na piwo, ale zwykle gospodarz pozostaje na swojej części wyspy. Październik i czerwiec są miesiącami niskich cen posezonowych, co też czasem przyciągnie jakiegoś emeryta.
Rozmyślania Karola przerwało znajome stuknięcie pustej szklanki po whisky o deski podłogi.
– Wygląda na to, że przysnąłem – powiedział do psów leżących przy drzwiach, w najzimniejszym kącie domu.
Jak co wieczór włączył komputer z satelitarnym internetem, sprawdził, co słychać na świecie, w polityce i na giełdzie. Przejrzał e-maile do Glacier Resort, stan konta w banku i prognozę pogody.
Za oknami zrobiło się już ciemno. Wypuścił psy do spania na dwór i sam wyszedł na chwilę przed dom. Podniósł głowę i patrzył długo, jak gwiazdy wysypują się na czerniejące niebo. Uwielbiał ten moment w bezchmurne noce. Krystalicznie czyste powietrze otwierało przed zadartą głową widza przestrzeń usianą tak gęsto gwiazdami, że nie świeciły już pojedyncze punkty, ale całe wstęgi i obszary nieba jaśniały jednolitym blaskiem. Nigdy wcześniej, przed zamieszkaniem w Kanadzie, nie widział nieba tak nisko i tak rozświetlonego białą Drogą Mleczną. Mógł patrzeć w niebo godzinami i myśleć o tej nieograniczonej przestrzeni, o której tak naprawdę cała nasza wiedza naukowa razem wzięta nie wie… nic. Jutrzejszy dzień zacznie się znowu śmieszną próbą szybkiego ubierania i wyprawą z Alim i Babą w góry.
***
– Hallo, Larry? Mówi Tom. Co nowego słychać w cyrku?
– Po staremu. Codziennie to samo…
– Dzwonię tylko na chwilę, zaraz mam zebranie w biurze prokuratora generalnego. Słuchaj, czy miałeś okazję pogadać z sierżantem Veskotem? Widziałeś się z nim? – Tom Norman od razu przeszedł do sedna.
– Przyjechał osobiście do Toronto od razu następnego dnia po moim telefonie. Rozmawialiśmy przez godzinę.
– Wydałeś rozkaz?
– Nie. Nie było potrzeby. Zgodził się dosyć szybko na propozycję. Zaniepokoił go tylko czas, jaki może to zadanie potrwać. Ciągle jest w depresji. Nie uśmiecha mu się perspektywa wyjazdu i rozłąki z żoną na tak długo, ale wyraźnie ma ochotę na powrót do pracy.
– Kiedy zaczynacie?
– Poczekaj. Na razie wziął dokumenty sprawy do przestudiowania. Jest dopiero początek kwietnia i niewiele można zrobić przed rozpoczęciem sezonu wczasowego.
– Może niech spróbuje się tam zatrudnić?
– Gdzie? U Levickiego w ośrodku? Z akt wynika, że nie ma tam pracowników. Właściciel wszystko robi sam.
– Posłuchaj, Larry. Może na naszym obiedzie przy wódce nie wyraziłem się jasno i do końca. To jest dla mnie osobiście bardzo ważna sprawa i obiecałem, że zajmę się tym poważnie. Jeśli Veskot wpadnie tam jako turysta na dwa tygodnie, to wiele się nie wydarzy. – Ton głosu dyrektora Normana sugerował służbowy charakter rozmowy.
– Co masz na myśli?
– Żeby uzyskać informacje, które według FBI mogą być ukryte w głowie Levickiego, trzeba czasu. Nie otworzy się przed kimś, kto przyjechał na krótkie wczasy. Latem, kiedy w resorcie jest dużo ludzi, Levickiemu pomaga stary Indianin, który mieszka po drugiej stronie jeziora. Larry, postaraj się coś wymyślić. Muszę już lecieć na naradę. Trzymaj się i do usłyszenia.
– Nie martw się o Levickiego. Zostaw to mnie. Na razie – krótko zapewnił dyrektora Larry.
***
Postanowiłem odwiedzić rodziców. Ottawa, Toronto i Barrie to trzy miasta na mapie leżące w trójkącie. Anna w pracy nie odbiera swojej komórki, więc wysłałem jej wiadomość: "Aniu, zrobiło się późno. Wpadnę do starych, jak już jestem w okolicy, przenocuję i jutro wrócę do domu. Kocham Cię. Pa. Zadzwonię wieczorem".
Niestety o tej porze całe Toronto jedzie na północ. Korek, korek, korek. Po półgodzinie byłem jeszcze na przedmieściach metropolii.