Lektura Gońca (591)
Z Polski rodem: Pana hrabiego córka jedynaczka na wydaniu – Józef Maksymilian Ossoliński
Napisane przez Kazimierz KozubW 1770 roku zaczęło się ukazywać w Warszawie czasopismo pod przydługim tytułem „Zabawy Przyjemne i Pożyteczne z Sławnych Wieku Tego Autorów Zebrane”, które w rok później zmieniło nazwę na „Zabawy Przyjemne i Pożyteczne z Różnych Autorów Zebrane”. Długie tytuły czasopism były wtedy w modzie (to samo dotyczyło książek), więc „Zabawy” pod tym względem nie stanowiły specjalnego wyjątku.
Bo mimo wszystko „Zabawy” były wyjątkowe. Od innych czasopism wyróżniały się przede wszystkim wielką troską o dobór publikowanych materiałów (dbał o to prowadzący redakcję Adam Naruszewicz) oraz oryginalną formą edytorską. Poza tym, kolejne numery ukazywały się wprawdzie raz w tygodniu, a więc był to tygodnik, ale można też było kolejne tygodniowe numery składać w ciągu pół roku, następnie oprawić – i w ten sposób powstawała spójna i bardzo cenna księga, mogąca być ozdobą najbardziej szacownej biblioteki – z królewską włącznie. Tygodnik drukował wszak – w oryginale lub w przekładzie na język polski – najgłośniejsze podówczas w Europie dzieła literackie, rozprawy obyczajowe, traktaty historyczne itp. Drukowano w pierwszym rzędzie te teksty, które były przedmiotem dysput w trakcie tzw. obiadów czwartkowych (patronował im osobiście król Stanisław August Poniatowski).
Paweł Pankalla był starym, otrzaskanym wojakiem, ja też trochę, Jaś był zupełnie „surowy”. Obaj byli ode mnie o kilkanaście lat starsi. Ranna pobudka zastała nas już ogolonych, umytych i ubranych, bo trudno było na tej garstce słomy na betonie dłużej wyleżeć.
Najpierw nastąpiło zbadanie zdrowia i przydatności koni przez pułkowego weterynarza i dopiero potem skierowano nas do magazynu po odbiór mundurów i rynsztunku – na razie bez broni. Nazajutrz włączono nas do ćwiczeń. Wprawdzie była to niedziela, ale w czasie wojny i w dodatku w okresie rekruckim nie ma niedzieli ani święta. Ćwiczenia trwały na okrągło. Już tam na was czekają Kozacy z szablami – mawiał wachmistrz – za godzinę sprawdzę, jak wyczyszczone są konie”. Stara wojskowa zasada nie przejmować się. „Alles mit der Ruhe”, jak mówią Niemcy – wszystko na spokojnie.
Faktycznie, wachmistrz zjawił się w stajni po kolacji, włożył białe rękawiczki, przejechał ręką po grzbietach naszych koni, spojrzał potem na rękawiczki, następnie podstawił je każdemu z nas pod nos i rzekł: „Wyście chyba nigdy nie widzieli czystego konia? My was tego szybko tu nauczymy. Przed capstrzykiem przyjdę tu jeszcze raz”. Byliśmy już w mundurach, dyskusji nie było. W wojsku przełożony i każdy z jedną kreską czy gwiazdką więcej ma zawsze rację.
SICZ ZAPOROSKA
Ale będąc młody, żywych namiętności, a nie znajdując pola, na którym mógł się wyburzyć, na czele młodzieży, można powiedzieć: najpierwszej, pędził życie w lasach, polowaniem zajęty, konno przebiegał kilkakrotnie całą Litwę, szukając, gdzie by dawać mógł dowody swojego męstwa, a jeżeli czasem jakiemu obywatelowi dom podpalili lub bydło przez swawolę porznęli, o to nigdy nie było procederu, bo ponoszący stratę sowicie i jak sam żądał, bywał nadgrodzony. A na ludziach nigdy żadnego okrucieństwa nie dopuszczali się, ile że przy wielkiej porywczości książę miał serce tak czułe, że znieść nie mógł cudzego cierpienia.
Towarzysze księcia Karola, których partia króla Poniatowskiego, prowadzona na Litwie przez księcia biskupa wileńskiego, hajdamakami nazywała, byli ludzie świetni, nieskazitelni w wierze dla ojczyzny: ani krwi, ani trudów dla niej nie żałowali i wszyscy są godni być umieszczonymi w dziejach polskich. Był pan Wołodkowicz, którego odwaga i nadludzka siła dziś za bajeczkę uchodzić by mogły; ten był największym ulubieńcom księcia, który nigdy nie przestał opłakiwać jego niefortunnego końca w kwiecie młodości. Był JW. Pac, starosta ziołowski, później marszałek generalny konfederacji barskiej na Litwie, który wolał dni zakończyć w tułactwie niżeli od niej się recesować. Był JW. Rzewuski, wówczas podstoli litewski, księcia Karola szwagier, a świetny regimentarz tejże konfederacji. On to w nocy przez lochy ciemne prowadził nas do Krakowa, gdzie garnizon liczny moskiewski został wyrżnięty, a stolica Polski zdobytą. Był JW. Ogiński, wojewodzic Witebski, co gdyby nie był zginął w pojedynku z rąk jakiegoś węgierskiego magnata, do najpierwszych w Rzeczypospolitej doszedłby zaszczytów.
Z Polski rodem: Polsko-honorowe traktowanie klientów z genewską akuratnością – Antoni Patek
Napisane przez Kazimierz KozubDobrze prosperujące i dbające o renomę firmy na całym świecie żegnają odchodzących na emeryturę swoich wieloletnich i wielce zasłużonych pracowników cennymi upominkami. Najczęściej są to zegarki – czasem nawet pozłacane albo całkiem złote, nawet z drogocennymi kamieniami. Zawsze natomiast są to zegarki z dedykacją.
Marki zegarków kupowanych na upominki są różne. Najczęściej bywa to CASIO, czasem OMEGA lub TISSOT. Ale tylko bardzo nieliczni zasłużeni pracownicy otrzymują przy pożegnaniu szwajcarskiego PATKA. Tak właśnie mówi się ciągle o zegarkach pewnej genewskiej firmy, od dwu prawie stuleci słynnej z zegarków charakteryzujących się niepowtarzalnym wyglądem i stylem. A trzeba powiedzieć, że ta firma produkuje swoje zegarki nawet w jednym tylko egzemplarzu. Produkuje też po kilka lub kilkanaście egzemplarzy tego samego modelu, ale nigdy nie jest ich więcej niż kilkaset.
Tę odwieczną zasadę rękodzieła kultywowanego w czasach, w których dominuje seryjna produkcja idąca w dziesiątki i setki milionów sztuk takich samych wyrobów, ustalił jeszcze w połowie XIX stulecia pewien początkujący szwajcarski przedsiębiorca i zarazem polski emigrant – Antoni Patek.
Urodził się 14 czerwca 1814 roku w Piaskach pod Lublinem w niezbyt zamożnej rodzinie szlacheckiej. W każdym bądź razie ojca nie było stać na długą i kosztowną edukację swego syna, toteż gdy ten miał 14 lat – oddał go na służbę w pułku strzelców konnych Królestwa Polskiego. Tak nazywała się powstała jeszcze w czasach napoleońskich formacja lekkiej kawalerii, która w okresie Królestwa Kongresowego wyróżniała się fantazyjnymi kurtkami szaserskimi w kolorze zielonym.
Pułk, w którym służył młody Patek, składał się prawie w całości z patriotycznie nastawionej młodzieży, toteż od początku Powstania Listopadowego opowiedział się po stronie walczących Polaków. Sam Antoni Patek wyróżnił się zwłaszcza w lutym 1831 roku w bitwie pod Stoczkiem, a potem w walkach o Olszynkę Grochowską, toteż awansowany został do stopnia oficerskiego.
W pierwszych dniach marca 1831 roku Patek – walczący w składzie brygady jazdy dowodzonej przez ówczesnego pułkownika Henryka Dembińskiego (po późniejszej wyprawie na Litwę został generałem) – bił się pod Dębem Wielkiem i został lekko ranny, a w maju – pod Ostrołęką, w której to bitwie Patek otrzymał znacznie cięższe rany i musiał się kurować przez prawie pół roku.
10
W polskim gimnazjum
Po długiej dygresji wracamy na łono polskiej Almae Matris Ostroviensis. We wspomniany już poniedziałek prof. Tadeusz Eustachiewicz wprowadził mnie do klasy, na drzwiach której wisiała tabliczka: Kl. V, a pod tym: Wyższa tercja.
Wprowadzano już powoli nomenklaturę obowiązującą w szkołach Galicji i w Królestwie. Eustachiewicz wpisał do dziennika klasowego moje imię i nazwisko i wyszedł. Siedząca za katedrą młodziutka „Blondondula” zwróciła się wtedy: „Proszę zająć jedno z wolnych miejsc. Wtedy Goetz się odezwał: „Stachu, twoje miejsce jest wolne, czekało na ciebie, chodź, siadaj”. Zdziwiła się „Blondonduleczka”, bo nie wiedziała, że jestem dawnym uczniem. Musiałem jej w kilku słowach wyjaśnić, dlaczego mnie tyle miesięcy nie było w szkole. Ta przeszłość wojskowa i wojenna zrobiła na niej duże wrażenie.
Po objęciu rządów przez Komisariat NRL rozpoczęto natychmiast gruntowną reorganizację szkolnictwa w „dzielnicy pruskiej” (jeszcze istniała). Prowincjonalne Kolegium Szkolne w Poznaniu, późniejsze kuratorium, przystąpiło do wprowadzania języka polskiego jako wykładowego, a zarazem nowego programu nauki i zajęć szkolnych. Pojawiły się polskie podręczniki – powielone przede wszystkim z galicyjskich. Dostosowano także okres roku szkolnego i jego podział do zwyczaju panującego w innych dzielnicach Polski, a mianowicie jednorazowe dwumiesięczne wakacje od 1 lipca do 31 sierpnia, początek roku szkolnego 1 września, oraz kilkudniowe ferie świąteczne na Wielkanoc i Boże Narodzenie.
Zakończenie roku szkolnego 1918/1919 nastąpiło po raz ostatni według dotychczasowego zwyczaju 15 kwietnia 1919 r. Po dwutygodniowych feriach rozpoczęto nowy rok szkolny 1 maja. Po dwu miesiącach nauki zarządzono przerwę wakacyjną na okres lipca i sierpnia. Naukę wznowiono w nowym już terminie – 1 września.
Reformy te wymagały oczywiście pełnej zmiany personelu pedagogicznego, usunięcia nauczycieli niemieckich i obsadzenia wszystkich szkół Polakami. Nie było to ani łatwe, ani proste, nie dało się szybko zrealizować, gdyż wskutek długotrwałej i systematycznej germanizacji szkół przez rząd pruski, nie ostał się do roku 1919 w szkołach prawie żaden nauczyciel Polak. Władze starały się pościągać Polaków, którzy uczyli w głębi Niemiec, w Galicji, a pochodzących z Poznańskiego, ale była to kropla w morzu. Musiano sięgnąć do rezerwuaru, jaki stanowiło nauczycielstwo w byłym zaborze austriackim.
SICZ ZAPOROSKA
Póki nasz proboszcz, człowiek prawdziwie apostolski i nikogo od prawideł miłości bliźniego nie wyłączający, żył, pożycie moich rodziców było najszczęśliwsze. Ale po jego śmierci jezuici orszańscy wzięli wstęp do naszego domu, bo mój ojciec, pomimo wstrętu do całego tego zgromadzenia, przez przywiązanie, jakie miał dla żony, temu przeszkody nie stawał. Ksiądz Rokita, przełożony jezuitów orszańskich, został spowiednikiem mojej matki i co chciał, to jej wmawiał. Był to człowiek dość uczony, obywały za granicą, a mianowicie w Rzymie, i posiadający wszystkie warunki do kierowania umysłów słabych. Najprzód próbował mojego ojca nawrócić; ale ten zawsze go zbywał milczeniem lub odwracaniem rozmowy do innego przedmiotu i nigdy nie omijając się z grzecznością gospodarską, w żadną ścisłość z nim się nie chciał wdawać. Tam więc księdzu gdy się nie udało, jak zaczął wmawiać matce, że heretyk jest nieprzyjacielem Chrystusa, że kto papieża nie słucha, jest poganinem i zbrodniarzem, że prócz katolika nikt nie wierzy w rzetelność swojej religii i każdy dysydent nie z rzetelnego przekonania, ale przez pychę upiera się w swoim kacerstwie, że tylko u katolików są prawdziwe cnoty, a u różnowierców są tylko cnoty przyrodzone, które żadnego względu u Boga nie mają, i że dla Chrystusa trzeba opuścić i rodziców, i dzieci, i męża – tak obałamucił moją matkę, że przywiązanie do męża utraciła. Po daremnych usiłowaniach, aby odstąpił od swej wiary, nastąpiły kwasy, a na koniec pożycie dwudziestoletnie szczęśliwe byłoby się rozeszło, gdyby zgryzoty ojcu mojemu śmierci nie przyspieszyły, właśnie jakby dla zapobieżenia tak wielkiemu zgorszeniu. Po śmierci ojca już żadnej przeszkody nie mieli jezuici w owładaniu zupełnym mojej matki i jej majątku. Kto tylko nie był z ich ręki, u dworu naszego nie mógł się utrzymać i do niego nie miał nawet przystępu. I matka moja została zupełną niewolnicą księdza Rokity, tak że w najpotoczniejszych okolicznościach niczego się nie imała bez jego zezwolenia. Mojej siostrze wmówili powołanie do zakonu i w klasztorze ją osadzili; toż i ze mną chcieli zrobić, ale ja się nie dał: za wsparciem Brzostowskich, krewnych moich, a ludzi możnych, zostałem chorążym pancernym w kawalerii narodowej. Będąc młodym i burzliwym, nieraz, bywając u matki, nie mogłem nie szydzić z postawy, jaką nasz dom przybrał, i dziwacznych obyczajów, które jezuici wprowadzili. Ksiądz Rokita, jak ją był poróżnił z moim ojcem, tak i ode mnie jej serce odwrócił. Wmówił jej, że rozwiązłe prowadzę życie, że się nigdy nie spowiadam, że jestem kalwinem ukrytym i że majątek w moim ręku będzie tylko narzędziem obrazy Pana Boga, że moja matka, żyjąc tyle lat z heretykiem, jest pod ciężkim grzechem i że nie ma skuteczniejszego sposobu, aby go Pan Bóg wykreślił z księgi swojej sprawiedliwości, jak pozyskać wstawienie się świętego Ignacego, cały majątek oddając zakonowi, którego on jest założycielem. I kiedy ja Rzeczypospolitej poczciwie służyłem, rychtowano wszystko, aby mnie ogołocić z majątku. Ja, o niczym nie wiedząc, zacząłem się starać o przyjaźń majętnej panny z zacnych rodziców i wkrótce otrzymałem obietnicę jej ręki. Już był dzień szlubu naznaczony za zezwoleniem mojej matki. Całe moje szczęście upatrywałem w tym związku, bom szczerze kochał moją narzeczonę.
Z Polski rodem: Pożegnanie Ojczyzny – Michał Kleofas Ogiński
Napisane przez Kazimierz KozubUrodzony 7 października 1765 roku w Guzowie koło Sochaczewa pod Warszawą, Michał Kleofas Ogiński spokrewniony był przez babkę z możnym rodem Radziwiłłów, a przez matkę Paulinę (wcześniej była już dwukrotnie wdową) – z rodem Szembeków. Jego ojciec natomiast – Andrzej Ogiński – nosił tytuł hrabiowski, był starostą oszmiańskim i miecznikiem litewskim, a poza tym posłował królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu najpierw w Wiedniu, a potem w Petersburgu.
Dzieciństwo i młodość Michał Kleofas Ogiński spędził głównie w litewskiej posiadłości rodowej, choć bywał również często w Warszawie, w podwarszawskim Guzowie, a w końcu zawędrował do Wiednia, gdzie jego ojciec był polskim ambasadorem. Z Wiednia wrócił do Zalesia na Litwie, z guwernerem – niejakim Janem Rolayem, któremu potem kazał wystawić w tymże Zalesiu pomnik. Rzecz bowiem w tym, że w dzieciństwie był Ogiński chłopcem niskim, grubym, a w dodatku bez odrobiny wdzięku. Rolay opracował w związku z tym cały program zajęć, które w parę lat zmieniły jego ucznia w zgrabnego, szczupłego i pełnego wdzięku młodzieńca. To właśnie były główne jego cechy, które zapewniły Ogińskiemu w życiu powodzenie.
Więzienia przepełnione były ludźmi.
Aby ten ruch nie zmienił się pod wpływem zbrodniczych jednostek w anarchię, stanąłem na żądanie powstańców i robotników na czele tego ruchu.
Oświadczam jednakże, że ten lud, który w przeciągu ostatnich dwóch lat po raz trzeci chwyta za broń przeciw Niemcom, nigdy już nie zniesie panowania prusko-niemieckiego. A ja ten lud znam, bo jestem jego synem i od 20 lat razem z nim walczę o prawa i wolność jego. Zaręczam, że lud ten zdecydowany jest raczej na to, by wojska alianckie go wysiekły co do jednego, niż żeby miał ponownie schylić karku pod jarzmo pruskie. Lud ten raczej zniszczy wszystkie kopalnie i huty, oraz inne warsztaty pracy, niż żeby miał kapitulować. I dlatego proszę w interesie ludzkości i życia gospodarczego Europy o powzięcie co do losów Górnego Śląska decyzji zgodnej z wolą ludu polskiego na Górnym Śląsku, który tak dobitnie daje jej wyraz”.
Teraz już lawiny powstańczej nic nie mogło powstrzymać. Cały świat skierował swoją uwagę na Górny Śląsk, który stanął do walki.
Pierwsze strzały dolatywały z Królewskiej Huty, następnie odezwały się Katowice, Hajduki, Chorzów, Siemianowice. Do godziny siódmej 3 maja oddziały powstańcze zdobyły koszary, dworzec kolejowy, więzienie, z którego uwolniono wszystkich więźniów – patriotów polskich, a niemieckich katów spotkała zasłużona kara. Tak było w Katowicach, które znalazły się już w rękach powstańców.
Ludność zaporoska utrzymywała się raz przyjmowaniem do siebie zbiegów bądź z Polski, bądź z Moskwy, najczęściej najgorszych hultai, a którzy na Siczy, poddawszy się pod surowe prawodawstwo, jego przepisów wiernie dochowywali, raz z chłopczyków kradzionych za granicą Siczy, których przysposobiali za synów i którzy po nich odziedziczali majątki. Jeżeli zaś Kozak umierał nie zostawując przysposobionych synów, natenczas jego majątek na dwie równe części zostawał podzielony: połowę brał koszowy dla siebie, a połowę cerkiew pułku, do którego nieboszczyk należał. Z tego powodu cerkwie u nich były bardzo bogate. Prócz tego miał koszowy wielką wyspę na Dnieprze, na której kilka wsi chłopów żonatych było osadzonych, co mu czynsz płacili, i jego był wyszynk gorzałki i miodu. Często Kozacy synów tych chłopów przysposabiali. Koszowy i urzędnicy wielcy, których było tylko dwóch: pisarz i sędzia, ubogim swoim ubiorem nie różnili się od prostych Kozaków, a ich mieszkania mało co były wykwintniejsze, tylko odznaczały się pięknością i obszernością sadów. Dziesięcina pszczelna składała dochód pisarza i sędziego. Każdy pułkownik pobierał opłatę od koni, bydła i owiec na utrzymanie kureni, a w każdym kureniu pułkownik utrzymywał za to Kozaków, co chleb piekli, jeść gotowali i gorzałkę szafowali dla wszystkich, tak regestrowych towarzyszów, jako ich czeladzi, którym się podobało w kureni hulać.
Tak rozmawialiśmy z Kozakami humańskimi o ustawach i obyczajach tego osobliwszego narodu, przechodząc piękny kraj, który był jego siedliskiem. Bo już nie goły step, ale gdzieniegdzie okazywały się gaje, a jary zieleniały olszyną i wierzbiną; to tylko było smutno, że śladu rolnictwa nie można było spostrzec. Żadnej pracy nie chce znosić Zaporożec i rolnictwem się brzydzi. Sadem tylko się bawią, i to niektórzy, bo próżniactwo jest ich największą pociechą. Przybyliśmy do miasta Siczy, jeśli miastem godziło się nazwać czterdzieści długich drewnianych karczem, pośród których tworzył się rynek w regularny czworobok, a każda karczma należała do innego pułku; a z tego rynku wychodziły trzy gościńce: jeden popod chałupę koszowego, drugi pisarza, a trzeci sędziego. Chałupy obszerne, ale słomą pokryte, przy nich sady ogromnej wielkości, szczególnie koszowego, który tym się tylko w mieszkaniu różnił od drugich dwóch urzędników, iż [miał] obok chałupy wielką stajnią murowaną, w której do pięciudziesiąt koni utrzymywał. Zajechawszy na rynek, poszliśmy prosto do pisarza, któregośmy zastali siedzącego popod chałupą i tytuń kurzącego. Był to człowiek przynajmniej siedmdziesięcioletni, ale czerstwy. Twarz jego odznaczała się szlachetnością rysów. On już był przygotowany do naszego przyjęcia i z panem Azulewiczem rozmawiał jako z poufałym przyjacielem, lubo go pierwszy raz widział. Zaprosił nas wszystkich czterech, abyśmy się do jego chałupy wnieśli, i zaprowadziwszy nas do niej, zaczął do nas mówić bardzo czystą polszczyzną. Powiedział nam:
Z Polski rodem: Los wielkiego samotnika – Cyprian Kamil Norwid
Napisane przez Kazimierz KozubPewnego dnia w 1888 roku, na cmentarzu w ówczesnym podparyskim miasteczku Ivry, odbyła się smutna „czynność urzędowa” z udziałem dwu grabarzy, woźnicy z wozem zaprzęgniętym w dwa wychudzone konie i urzędnika miejscowych władz gminnych. Grabarze otworzyli kilka mogił z ludzkimi szczątkami (bo nie było chętnych do opłacenia miejsc na cmentarzu na następne lata), załadowali te szczątki do prostej skrzyni z nieheblowanych desek, a woźnica powiózł ją na cmentarz do zbiorowej mogiły biedaków, w ówczesnej miejscowości Montmorency. W drewnianej skrzyni było również to wszystko, co się jeszcze ostało po zmarłym pięć lat wcześniej Cyprianie Kamilu Norwidzie.
Tak dopełnił się kolejny rozdział tragicznego losu wielkiego samotnika – jak o Norwidzie zwykło się mówić, uznając już w nim jednego z najwspanialszych polskich poetów...