Po kolacji udaliśmy się znowu do stajni, żeby dokończyć czyszczenia. Były to przecież nasze konie i zależało nam na tym, żeby były jak najczystsze. Zresztą po „muzycznej” zupie (grochówce) pobyt w stajni był odpowiedniejszym miejscem niż „sztuba”.
Ćwiczenia na maneżu, szablą i lancą, cięcie łóz w galopie, podnoszenie z ziemi guzika czy innego drobiazgu było dla siedemnastoletniego wygimnastykowanego chłopaka i jego ośmioletniej gorącokrwistej kasztanki raczej przyjemnością niż uciążliwością. Za to służba w stajni była robotą głupiego.
Po dwu tygodniach przygotowań część ułanów mogłaby już była pojechać na front, zwłaszcza ci otrzaskani z wojaczką. Stało się wtedy coś, co przekreśliło nasze i dowództwa plany: konie zachorowały na świerzb. Podejrzewano nawet, że ktoś świadomie zaraził konie. O przeniesienie tej choroby nie było trudno, panowała ona w czasie wojny powszechnie, i to nie tylko u koni, u ludzi także. Utrzymywanie czystości utrudniał brak mydła, proszków i innych środków czystości.
Sytuacja stała się rzeczywiście paskudna. Zamiast intensywnych ćwiczeń, przebywaliśmy większą część dnia w stajniach, myjąc i nacierając konie różnymi paskudztwami, które nam zżerały skórę na dłoniach. Większość młodych ludzi ogarniała atmosfera przygnębienia. U starszych rozluźniła się dyscyplina, rosło pijaństwo, szerzyło się kartograjstwo.
Tymczasem front polski przesuwał się stale na zachód, rwał się, a hordy bolszewickie parły na Warszawę. Wydawało się już, że nie ma dla Polski ratunku. I wtedy właśnie nastąpił przełom: cały naród się skupił napięty wolą obrony i zwycięstwa. Ustały walki partyjne, ucichły waśnie i wszyscy jak jeden mąż przystąpili do obrony Warszawy, na którą prowadził koncentryczny marsz wszystkich armii bolszewickich. Tu miały rozstrzygnąć się losy Rzeczypospolitej Polskiej – teraz, albo nigdy.
Rada Obrony Kraju rozwinęła niezwykle intensywną akcję budzenia kraju z odrętwienia, z jakim oczekiwał klęski. Zaczęła się ogromna akcja militarna. Oddziały jeden za drugim podążały na front – chłopi, robotnicy, nawet ci, co nie tak dawno z utęsknieniem oczekiwali bolszewików, studenci, gimnazjaliści, inteligencja, mieszczaństwo – wszyscy garnęli się do szeregów wojskowych. Opustoszały biura, urzędy, fabryki, szkoły, by ratować kraj.
Premier Grabski z trybuny sejmowej głosił: „Wiedzmy dziś, że idzie dzień próby. Ojczyzna w niebezpieczeństwie! Myśl ta dominować musi nad wszystkimi innymi, spędzać sen z powiek, a z ust uśmiech”. Następnego dnia Rada Obrony Kraju wzywa: „...Nie może pokolenie, któremu dane zostało szczęście niepodległości, odpowiedzieć na cud Boski lenistwem, niedbalstwem, egoizmem czy obawą śmierci. Nie może polska młodzież, wychowana na tradycjach mickiewiczowskich, kołysana dumami o bohaterach narodowych, uczona miłości, wiary i nadziei – w chwili wielkiej, jedynej – zapomnieć krwi przelanej przez dziadów, ani podeptać mogił, która znaczone są gęsto Rzeczypospolitej rozłogi i rubieże”.
W Wielkopolsce odezwa głosiła: „Rodacy, Ojczyzna wzywa Was! Jeżeli nie chcecie, aby na Ratuszu Poznańskim miast Orła Białego świecił znak krzyżacki czy sowiecki, jeżeli nie chcecie podlegać czerezwyczajce, jeżeli chcecie, by Poznań polskim na wieki pozostał, jeżeli dobro Ojczyzny, spokój i całość domów waszych leży Wam na sercu – wstępujcie do Armii Ochotniczej. W tej ostatniej, decydującej rozprawie ze wschodnim barbarzyństwem nie powinno braknąć ani jednego młodego ramienia polskiego. Kobiety Polki! Piętnujcie mianem tchórzy tych, którzy uchylają się od służby Ojczyźnie. Zapisujcie się do Czerwonego Krzyża i nieście pomoc żołnierzom. Obywatele i Obywatelki, Ojczyzna wzywa Was do obrony, zasilcie Armię Ochotniczą”.
Rektorat Uniwersytetu Poznańskiego podaje do wiadomości, że w razie wznowienia wykładów będą dopuszczeni do studiów w Uniwersytecie Poznańskim tylko ci studenci, którzy uczynili zadość obowiązkowi wojskowemu oraz tylko te słuchaczki, które dopełniły obowiązku co do pomocniczej służby wojskowej w myśl uchwał młodzieży akademickiej – prosto, wyraźnie, po poznańsku.
Obok wroga sowieckiego przeciw Polsce działali w tym okresie, i to bardzo skutecznie, Niemcy i Czesi, zatrzymując transporty amunicji i uzbrojenia z Francji do Polski idących. Robotnicy czescy wypowiedzieli się przeciwko przepuszczaniu do Polski pociągów z amunicją i sprzętem. Niemieccy robotnicy portu gdańskiego odmówili wyładunku ze statków sprzętu wojskowego dla Polski. W tej prawie beznadziejnej sytuacji wojennej Sejm Rzeczypospolitej powołał na premiera Władysława Grabskiego, nie socjalistę, a reprezentanta prawicy, ekonomistę, założyciela i pierwszego prezesa Centralnego Komitetu Narodowego, człowieka o szerokich horyzontach i wielkich zdolnościach organizacyjnych. Grabski podjął myśl zawieszenia działalności Sejmu i utworzenia z przedstawicieli wszystkich stronnictw Rady Obrony Państwa, z władzą dyktatorską co do wojny i pokoju. Sejm uchwalił ten wniosek.
Przytoczę wspomnienia mojej żony z tego najtrudniejszego okresu. 20 lipca walki toczyły się w rejonie Szczuczyna, Grajewa, Kolna. Siedmioletnia wtedy Honorcia Kijanowska, urodzona i mieszkająca w Grabowie u swoich dziadków, tak wspomina chwile, kiedy hordy bolszewickie ciągnęły traktem przez Grabowo na Warszawę. Jak tylko do Grabowa dotarła wieść, że zbliżają się wojska czerwone, cała ludność męska od 14 lat (starsi byli w wojsku) zebrała wszystkie konie, bydło, trzodę chlewną, owce, gęsi i popędziła w lasy. Właściciele majątków, księża również uciekli – było wiadomo, że bolszewicy mordują panów i duchownych. W sąsiedniej wiosce właścicielka folwarku wpadła w ręce czerwonych. Umierała przybita szablą do ziemi. Oddziały bolszewickie jechały konno, starszyzna na bryczkach, w powozach wysłanych drogocennymi dywanami, narzutami, chustami zrabowanymi po drodze. Wraz z nimi ciągnęły cyrki z wielbłądami, niedźwiedziami, które miały na ulicach Warszawy rozweselać wiwatujące tłumy polskich komunistów. (W niecały miesiąc później zupełnie inny był obraz: uciekające w popłochu rozbite oddziały, obdarte, głodne, boso, bez broni, bez taborów i artylerii umykały szybkim marszem na północny wschód. W rowach porzucona zdobycz: worki mąki, cukru, skrzynie jakichś kolorowych taśm papierowych, kanapy, wszystko, co utrudniało ucieczkę, byle prędzej ujść i uratować własne życie).
W Białymstoku, w pałacu Branickich, Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski urządził dla siebie siedzibę. Z balkonu pałacu przemawiali członkowie niedoszłego rządu Polski bolszewickiej Julian Marchlewski i Feliks Dzierżyński, wzywając do dezercji z wojska, wystąpień przeciw rządowi warszawskiemu, do rewolucji społecznej, do porachunku z burżuazją i szlachtą, a w pojęciu ówczesnych komunistów burżujem był każdy, który coś posiadał – wystarczyły buty z cholewami na nogach.
W pierwszych dniach sierpnia komisja weterynaryjna uznała konie nasze za zdrowe i zdolne do służby. Wywołało to wielką radość w pułku, wrócił nastrój żołnierski, powoli wprowadzano dyscyplinę wojskową, która i u kadry zaczęła się psuć. Skończono z jazdą na maneżu i poczęto ćwiczenia polowe z innymi rodzajami broni, by po kilku dniach załadować pułk na pociągi i wysłać na front. Był 11 sierpnia, słoneczna środa. Dokąd jedziemy? Tajemnica. W każdym wagonie po 6 koni i 6 ułanów. Nikt nie zamierza spać, każdy ciekawy, dokąd prowadzi droga, jakby to nie było wszystko jedno. Po nazwach stacji próbujemy odgadnąć kierunek. Nie wychodzi. Zamiast na wschód ciągle jedziemy na północ. Ki diabeł? Wielkie podniecenie. Czyżby Niemcy zagrażali z tego kierunku? Nie omyliliśmy się. Licząc się z trudnościami i zobowiązaniami rządu w Weimarze, działacze niemieccy zamierzali na wschodzie założyć niepodległe państwo „Oststaat”, które zrywając formalnie więzy z rządem centralnym, miałoby wziąć na siebie odpowiedzialność za agresję na Polskę. 350-tysięczna armia niemiecka stała nad północną granicą Polski gotowa w odpowiednim momencie uderzyć na nasz kraj. A tym momentem miało być zdobycie Warszawy przez Armię Czerwoną. Zaczęliby się znowu dzielić Polską. Zaczęły się już nawet szerzyć incydenty na granicy i prowokacje niemieckie, które miały dać podstawę do napaści w dogodnej chwili.
Dla zabezpieczenia granic od północy odkomenderowano kilka zapasowych pułków, m.in. 1. Pułk Ułanów Poznańskich. Włączono nas do obrony odcinka Mława – Chorzele wzdłuż rzeki Orzyc. Odcinka tego broniły dwa bataliony zapasowe 131 pp. okopane na skraju lasem pokrytej wysoczyzny ciągnącej się wzdłuż górnego biegu Orzyca. Naszym zadaniem było kontrolowanie tego odcinka od świtu do wieczora. Piechota miała stałe pozycje, my byliśmy w ciągłym ruchu. Rzadko dochodziło do strzelaniny, od czasu do czasu ktoś został ranny, rzadko zabity. Mimo to napięcie nerwów było wielkie, z dnia na dzień się podnosiło, gdyż zdawaliśmy sobie sprawę, że gdyby Niemcy ruszyli do ataku, zgnietliby nas w ciągu kilku minut. Myśmy tylko markowali naszą obecność, ale nie siłę. Niemcy dobrze znali nasze możliwości.
A na froncie wschodnim nadal nie możemy zatrzymać bolszewików. 12 sierpnia Piłsudski wyjechał na front, a 13 rozpoczął się bój na północnym skrzydle przedmościa warszawskiego. Nacierały 2 dywizje rosyjskie i przerwały front 13. Dywizji polskiej, zajmując Radzymin. 14 sierpnia bolszewicy doszli do fortyfikacji na Pradze. Wtedy to ochotnicy, młodzi uczniowie – żołnierze batalionu 236. Warszawskiego Pułku Piechoty – rzucili się bohatersko do ataku, a prowadził ich z krzyżem w ręku kapelan tego batalionu, ksiądz Ignacy Skorupka, który w tym ataku oddał swoje młode życie na ołtarzu Ojczyzny. Warszawa zachowała pamięć o nim, nazywając jedną z krótkich uliczek, prostopadłą do Marszałkowskiej, jego imieniem. Raziła ta nazwa – ul. ks. Skorupki – naszych nowych władców powojennej Warszawy w Polsce Ludowej i kazali zdjąć tabliczkę. Ale nikt nie zdoła wymazać tego bohaterstwa z kart historii obrony Warszawy w roku 1920 przed nawałnicą bolszewicką.
Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że gdyby wypadki potoczyły się inaczej, nie było by nas tutaj – zasiedlilibyśmy tereny Dalekiej Północy czy Dalekiego Wschodu i tam byśmy wyginęli, jak zsyłani tam nasi przodkowie czy miliony z innych narodów. Setki tysięcy zginęłyby na szubienicach czy zostały zamordowane w kazamatach czerezwyczajki. Mamy jeszcze w pamięci lata 1939–1940, jak i późniejsze lata rządów stalinowskich.
Piłsudski ruszył naprzód szerokim frontem dywizjami 4. Armii i dywizją piechoty legionowej oraz jazdą Jaworskiego na szosę Warszawa – Brześć. Dzień 17 sierpnia przyniósł przesilenie na całym froncie. Inicjatywa przeszła w ręce Polaków. 18 sierpnia Piłsudski wrócił do Warszawy i rozpoczął pościg za cofającą się w popłochu armią bolszewicką. Popędziliśmy Armię Czerwoną daleko na wschód. Walki trwały deszcze kilka tygodni. Dopiero 18 października nastąpiło wstrzymanie działań na podstawie podpisanych 12 października przedwstępnych układów pokojowych. W Rydze obradowały delegacje obu stron, które przygotowywały traktat pokojowy. 26 października 1920 r. przyszedł rozkaz rozwiązania zapasowego 1. Pułku Ułanów Poznańskich i zwolnienia żołnierzy ochotników w terminie do 31 października – w pierwszej kolejności studentów i uczniów szkół.
28 wracaliśmy we dwoje z Łasiczką do domu. Dni były już chłodne, a my, zaprawieni w trudach wojennych, nie musieliśmy się obawiać odparzeń ani na siodle, ani pod siodłem. Po każdej godzinie jazdy zostawało za nami kilkanaście kilometrów. Łasiczka jakby czuła, że jedziemy do domu, wyrzucała swoje przednie nogi jak w paradzie i z zagiętą szyją połykała kilometr za kilometrem. Przestrzegaliśmy jednak zasady, by po każdych dwóch godzinach jazdy robić godzinny odpoczynek z małym popasem. Dzień dla nas był długi: skoro świt siodło na grzbiet i jazda!
Lekka mgła z babim latem słała się jeszcze po polach, kiedy kłusem mijaliśmy wioski, śpiące jeszcze. Tylko psy gdzieniegdzie się odzywały, widząc intruzów zakłócających spokój. Czuliśmy się oboje szczęśliwi i weseli. Kasztanka parskała, ja jej wtórowałem, śpiewając donośnie piosenki ułańskie, jedną po drugiej. Były to pierwsze dwa dni beztroski, znowu jasne i słoneczne, za nami strach przed kulą, niewolą, katastrofą narodową.
Omijamy Ostrów, jedziemy na skróty: przez Radłów – Gorzyce Wielkie – Topolę – Dębnice, wstępujemy na Kociembę. Okazuje się, że część gospodarstwa przeniesiono już do Antonina. Przez pierwsze miesiące po Wielkanocy wszystko koncentrowało się na Kociembie. Na miejscu pozostały tylko konie robocze, świnie, bydło i drób. Gospodarzy tu Marysia Szofińska, ta sama, która prowadziła gospodarstwo w Rososzycy. Zatrzymuję się tu, bo jestem ciekaw wszystkiego, co się tu zmieniło od mojego wyjazdu, tzn. od czterech miesięcy. Bardzo duże nastąpiły zmiany. Pełne stodoły siana i zboża, pełna obora krów dojnych i młodzieży, w chlewach maciory z prosiętami i tuczniki, stada kaczek i gęsi, dla których tu ze względu na wielki staw za drogą są szczególnie sprzyjające warunki chowu. Na pytanie, kto to organizował, odpowiada Marysia, że Pan (czyli Ojciec). Wierzyć się nie chce.
Jadę dalej. Do Antonina żabi skok – niewiele ponad kilometr. Jest już szaro gdy zbliżamy się do zabudowań. Nagle obie klacze – siostry zaczynają rżeć do siebie. Na ten alarm wychodzi Idzi przed podwórze. Zeskakuję z konia, rzucamy się sobie w objęcia. Odbiera konia, a mnie każe iść do mieszkania. Nikt się mnie nie spodziewał. Wielkie zaskoczenie, jeszcze większa radość, że cały i zdrów wrócił z wojny ukochany syn.
Był piątek. Ojciec proponuje, żeby z tej okazji odstąpić od przykazania Boskiego i zrobić kolację niepostną. Matka się sprzeciwia i mówi, że właśnie dlatego należy Bogu podziękować, a nie sprzeciwiać się. Musimy się z tym zgodzić, ale wobec tego zażyczyłem sobie naleśników.
Tyle mieliśmy sobie do opowiedzenia, że zbliżyła się północ i Matka wypędziła nas do łóżek. Wreszcie w wygodnym łóżku, pod świeżą pościelą i w swoim pokoju. Dziś śpię sam na całym piętrze. Jutro zjawią Janek z Jadzią.
Absolutna cisza, a mimo to zakodowana w wojsku godzina szósta obudziła mnie po czterech godzinach twardego snu. Ciekawość tego wszystkiego, co się tu zbudowało i urządziło, wyciągnęła mnie z łóżka. Nie budząc nikogo, cichutko wyszedłem z domu. Stanąłem na werandzie i zachwycam się cudnym widokiem jeziora, z którego powoli wstępuje srebrna mgła. Po spokojnej tafli jeziora płynie para paradnych perkozów. W odległości około 50 m cicho terkocze wodny młyn Pankallów. Po odwiedzeniu moich kasztanek postanawiam zajrzeć do Pankallów, żeby zaanonsować przyjazd Pawła. W stajni zastałem Idziego czyszczącego konie. Pierwsze jego słowa: „Bedę musiał zaopiekować się Łasiczką specjalnie, by ją doprowadzić do stanu w jakim ci ją przekazałem. Popatrz na zady, jaka różnica - Gazela to klacz, a Łasiczka? Źrebica.” Rzeczywiście tak wyglądało z porównania, ale nie trzeba zapominać, że Łasiczką zrobiła w tym czasie kilkaset kilometrów i nie zawsze dostawała połowę tego, co Gazela, i w dodatku w gorszym gatunku. Za kilka dni przekonamy się, że Łasiczką jest jednak wytrzymalsza, a może i silniejsza od Gazeli. Poleciłem Idziemu, by nie dawał Łasiczce więcej obroku niż Gazeli, a przez najbliższe kilka dni nawet mniej, bo będzie stała - musi odpocząć.
Podczas śniadania zapytałem Ojca, jakie ma plany na najbliższe miesiące: Antonin musi stać się wielkim miejscem wycieczkowym. Ma w południowej części Wielkopolski najlepsze i chyba jedyne ku temu warunki: jezioro, piękne stare lasy muszą się stać atrakcją przyciągającą w sezonie tysiące mieszkańców Ostrowa, Kalisza, Ostrzeszowa i Kępna. Wspaniałe połączenia kolejowe z tymi miastami Antonina, jak i dobry dojazd szosami, zapewniają powodzenie moim przewidywaniom. Jeszcze w tym roku postawię wielką, otwartą, krytą werandę z widokiem na jezioro na co najmniej 50 miejsc przy stolikach. Te 200 litrów mleka, które dziś odstawiamy do mleczarni, a będzie go w roku przyszłym dwa razy tyle, w sezonie wypiją goście, i jeszcze braknie, a zapłacą dwukrotnie więcej. Tak samo każde cielę, każdy tucznik, kaczka, gęś, jajko, ser - wszystko to zostanie skonsumowane na miejscu po cenie co najmniej o połowę wyższą od ceny targowej. Hirsch już zaciera ręce, że będzie miał, jak przed rokiem 1912 w Rososzycy, największego odbiorcę piwa i lodu. Zapewnia również dostawę w niedziele i święta.
Ojciec w czerwcu skończył 58 lat, a tyle młodzieńczej w nim energii, tyle wielkich planów, jak przed dawnymi laty. Poszedł wcześniej od wszystkich innych na emeryturę. Co Go do tego nowego pomysłu pobudziło? Czy tylko sama chęć działania? Nie. Miał troje dzieci, które chciał jak najlepiej wykształcić. Dużą część kapitału połknęła inflacja, spadek wartości pieniądza. Nie można zjadać tego, co się zostało.
Gdy dzisiaj to piszę, przyrównuję siebie do Ojca. Również ja, mając 55 lat, podjąłem się wielkiej, odpowiedzialnej pracy: wyprowadzenie Politechniki Warszawskiej z chaosu i wieloletnich zaniedbań.
Przyznać muszę, że właśnie te dziesięć lat na Politechnice zaliczam do okresu najwydajniejszego w moim życiu. Przypomnę, że Goethe miał 83 lata, kiedy kończył drugą część Fausta. Pisał wtedy, że “czuję się jak na deptaku w uzdrowisku po sezonie - wszyscy się już rozjechali.” Tycjan, mając lat sto, powiedział na łożu śmierci: “Zdaje się, że poczynam rozumieć, jak należy rozumieć”. Starość więc może być sklerotyczna, a może też być twórcza. W bardzo dużym stopniu zależy to od samego osobnika. Po prostu trzeba chcieć być stale młodym i dbać o to, by kości nie zrastały się, a mięśnie nie wiotczały. Konieczna jest stała gimnastyka rąk, nóg, palców, szyi, bioder, kręgosłupa - w ogóle stawów. Prostym można być całe życie – nie wolno się tylko garbić. Czy to nie proste?
Po śniadaniu zabrałem się do obejrzenia domu i całego gospodarstwa wraz z okolicą. Na parterze sypialnia rodziców, pokój do pracy Ojca, bufet, 2 duże sale po 8 na 6 m, duża kuchnia, przy kuchni jadalnia, obok spiżarnia, na piętrze po obu stronach korytarza 12 pokoi po 3 x 6m - część z balkonem, od południowej strony loggia z drewna przystawiona do domu, pod nią taka sama z zejściem do ogrodu. Pod domem piwnice o tej samej powierzchni co parter, z dwoma chłodniami: jedna na mięso, mleko itd. a druga na napoje. Przy podwórzu ponad hektarowe pastwisko, podzielone już przez Ojca na kwatery dla miejscowych kilku krów i dwóch koni. Położone znacznie niżej od podwórza i sąsiadujących z nim pól stanowi przyjemną dla oka zieloną dolinkę, przez którą przepływa strumyk, odprowadzający nadmiar wód z ciągnących się kilometrami lasów radziwiłłowskich.
Nie jestem poetą, nie umiem opisać tego uroczego zakątka antonińskiego - trzeba go zobaczyć, by mieć wyobrażenie o jego malowniczym pejzażu. Namiestnik Wielkiego Księstwa Poznańskiego, Antoni Radziwiłł, od którego wzięła się nazwa Antonin, nie przypadkowo umiejscowił swoją rezydencję właśnie tutaj.
Wąska polna droga z Antonina na Kociembę, wzdłuż parku radziwiłłowskiego od północy, i kanału łączącego jeziora antonińskie z ludwikowskim, a płynącego środkiem pasa naszych łąk, od południa wysadzona wiekowymi dębami, a za nimi niebosiężne sosny - w wielu miejscach partie z mosiężnymi tabliczkami “Zakątek przyrody”, a jeśli dodamy, że z kniei parku strzelają ku niebu smukłe modrzewie i dostojne świerki, nigdy nie było dosyć patrzenia i zachwycania się tymi przecudnymi obrazami samorodnej przyrody, jak oka w głowie strzeżonej przez służbę leśną. Ręka ludzka nie zmieniała ani nie poprawiała przyrody, pełniła tu jedynie obowiązki lekarza, sanitariusza, dbającego o zdrowie chorego pacjenta, a jeśli była potrzeba zastosować zabieg, wypełniano cementem wypróchniały brzuszek.
Przed południem zrobiłem mały spacer konno na Gazelce. Od mojego lipcowego wyjazdu nie miała na sobie siodła, jak twierdzi Idzi. Nie dała jednak tego poznać po sobie. Kłusowała tak samo paradnie jak Łasiczka, jakby się radowała, że nie idzie w zaprzęgu, a pod siodłem. Trudno powiedzieć, która z nich piękniejsza i zgrabniejsza - obie podobne do siebie jak dwie krople rosy. Takie były też ich matki.
Następnego dnia – niedziela - po nabożeństwie w kaplicy radziwiłłowskiej, dostępnej dla ludności sąsiednich wiosek, założyłem kasztanki do bryczki i pojechałem na Kociembę, żeby się spotkać ze starym Marciniakiem, pełniącym funkcje gospodarza.
Zdaję sobie sprawę, że takie szczegóły nie każdego z czytelników zainteresują. Może ich nie czytać, przerzucić te strony czy ustępy. Ja jednak nie chcę pomijać ich. Są one bowiem dla mnie wspomnieniem przeżyć osobistych, często bardzo głębokich i pięknych. Byłem dzieckiem wsi, czu- łem całym sobą otaczający mnie świat przyrody, rozumiałem go i kochałem wszystko, co w nim żyło. Jako kilkuletni chłopiec lubiłem położyć się na miedzy między zbożami i godzinami obserwować światek maleńkich żuczków i innych robaczków, które w wiecznym ruchu, bez wytchnienia i przestanku, spędzały cały dzień, a może i noc? Już wtedy wiedziałem, że tak muszą by przetrwać, by istnieć, by żyć.
Marciniak oprowadził mnie po całym gospodarstwie, zaczynając od stajni. Konie robocze nabyte od poprzedniego dzierżawcy, który splajtował i od którego Ojciec na licytacji dużo inwentarza martwego i żywego nabył, nie były nadzwyczajne, ale Marciniak twierdził, że na tych lekkich gruntach lepszych nie trzeba. Dla koni nie ma tu ciężkiej pracy, uprawy są łatwe. Sieje się tylko owies i żyto, sadzi kartofle, a na wilgotniejszych kawałkach - buraki, brukiew, kapustę. Roboty są rozłożone w czasie. Dochodzi sprzęt siana - dla koni zwózka. Tego jest bardzo dużo, aż za dużo. Obecny inwentarz nie jest w stanie tego skonsumować nawet przy rozrzutnym gospodarzeniu. Należałoby jeszcze kilkanaście sztuk bydła postawić w oborze, które by się do wiosny prawie darmo odchowało, bo co robić z nadmiarem siana. Marysia twierdzi, że Ojciec ma taki zamiar: część zakupić jeszcze tego roku, część wczesną wiosną, gdy bydło będzie o wiele tańsze.
Mimo że mógłbym sobie jeszcze tydzień czy więcej odpocząć, w po- niedziałek, 2 listopada, pomknąłem do Ostrowa, żeby się zameldować w szkole i dowiedzieć, czy będę mógł mieszkać w Konwikcie. Zgodnie z rozporządzeniem ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, uczniowie-ochotnicy nie tracą swoich praw szkolnych, a więc bez proszenia o łaskę dumny wchodzę do klasy VI, do której miałem promocję w czerwcu. Witam się z kolegami i zajmuję swoje pierwsze miejsce w ostatniej ławce, którego Józiu Goetz bronił przed zajęciem przez kogoś innego. Podczas przerwy odszukałem ks. Ziemskiego. „Zawsze jest u mnie miejsce dla wojaków” odpowiedział. Był to ksiądz-żołnierz i harcerz, już w seminarium duchownym związany z grupą kleryków - konspiratorów, którym przewodził Walenty Dymek, późniejszy arcybiskup poznański. W roku 1916 Ziemski został wikarym w parafii Św. Stanisława w Ostrowie i natychmiast zajął się harcerstwem. W listopadzie 1918 r. wziął czynny udział w przygotowaniach do przewrotu, wziął nawet czynny udział w przejmowaniu koszar. Był entuzjastą czynu zbrojnego.
Wprawdzie było wygodne połączenie Antonina z Ostrowem, kursował nawet specjalny pociąg szkolny między Ostrzeszowem przez Antonin do Ostrowa, ale wygodniej było mieszkać na miejscu. Janek i Jadzia również byli na stancji. W każdą sobotę wprost po lekcjach jechałem do Antonina.
Ojciec nie czekał, aż manna spadnie z nieba. W Dzienniku i Kurierze Poznańskim, Głosie Wielkopolskim, w dziennikach: Ostrowskim, Odolanowskim, Kępińskim, Ostrzeszowskim i Głosie Kaliskim pojawiały się od czasu do czasu krótkie wzmianki o powstającym w Antoninie ośrodku wypoczynkowym. Przed Wielkanocą 1921 r. pojawiły się na słupach ogłoszeniowych w Ostrowie, Kaliszu, Ostrzeszowie, Kępnie, Odolanowie - plakaty z napisem: “Jedziemy do Antonina”, a pod spodem były wyliczone atrakcje, jakie czekają gości. Ciągle jeszcze owocowała nauka i praktyka zdobyte w Nord-Deutscher Lloyd - reklama dźwignią handlu, podstawą powodzenia.