Także tej wiosny, roku 1946, ojciec zabrał mnie do Warszawy. Był chyba kwiecień. Podróży nie pamiętam, poza tym, że strasznie lubiłem jeździć samochodem i ojciec pozwalał mi usiąść z przodu, obok kierowcy, podczas gdy on zajmował tylne siedzenie i cały czas przeglądał jakieś papiery, coś notował, coś pisał. Bardzo długo wjeżdżaliśmy dziurawymi jezdniami do tej Warszawy. Najpierw normalne, biedne domki przedmieść. Potem kawałek miasta. Potem ruiny. Ulice biegnące jakby wąwozami wśród gruzów.
Pamiętam dwa oblicza Warszawy z tego mojego pierwszego zetknięcia się z nią. Pierwsze: w śródmieściu szalony – dla mnie – ruch samochodów i mrowienie się przechodni, straszny hałas, jakieś krzyki, jakieś roboty drogowe i jakieś budowy. A ja byłem przecież przyzwyczajony do ciszy milechowskiego lasu. Drugie: dzwoniąca w uszach cisza gruzów umarłego Starego Miasta, echo kroków po bruku – cisza miasta, nie lasu. I kolory inne: tylko szare, miejscami osmalone ruiny, zasypane pyłem, miałem i gruzem ulice. A moje oczy nawykłe były do wszechobecnej zieleni, brązów pni drzew, kolorowych kwiatów w lesie, na łące, w polu, albo do wszystko pokrywającej bieli śniegu.
Przed południem ojciec załatwiał jakieś sprawy urzędowe. Jeździliśmy od jednego, częściowo zburzonego, czy częściowo już odbudowanego gmachu, do drugiego. Czekałem razem z kierowcą i po prostu gapiłem się przez otwarte okno samochodu na przechodniów, na ruch uliczny. Po południu pojechaliśmy na Nowogrodzką do gmachu Romy, stosunkowo mało uszkodzonego. Była tam redakcja „Tygodnika Warszawskiego” stryja Jerzego.
Nie wiedziałem wtedy, a i teraz nie jest dla mnie jasne, jakie było stanowisko stryja w „Tygodniku”; dokumenty mówią, że formalnie redaktorem naczelnym był ks. Zygmunt Kaczyński. Ale fakty mówią też, że stryj Jerzy, gdziekolwiek się znalazł, w jakimś środowisku, zespole, grupie ludzi, jakby w naturalny sposób zajmował stanowisko kierownicze, lub był na nie wysuwany. Tak było w harcerstwie. Tak w „Unii”, do której należało wielu wybitnych polityków, uczonych, pisarzy, a jednak stryj był niekwestionowanym przywódcą. Tak było w podziemnym parlamencie, to jest Radzie Jedności Narodowej, do której wszedł jako jeden z reprezentantów Stronnictwa Pracy, a gdy konstelacja polityczna na to wskazała, został jej przewodniczącym, co odpowiadało stanowisku Marszałka Sejmu. Tak było, gdy, po wycofaniu się Stefana Korbońskiego, zawakował urząd Delegata Rządu na Kraj. Został nim stryj1. A to był praktycznie urząd szefa rządu w kraju, a formalnie wice-premiera rządu Rzeczypospolitej. Opowieści z czasów więzień stryja przechowały, że gdziekolwiek się znalazł, cała cela uznawała jego autorytet. Tak też musiało być w „Tygodniku Warszawskim”, który stworzył.
W Romie czekali na nas stryj i stryjka Hanka. Wzięli nas na zwiedzanie Warszawy. Podjechaliśmy samochodem gdzieś w okolice Ogrodu Saskiego. Dalej jechać nie było można. Wysiedliśmy i zostawiliśmy samochód z kierowcą.
Zderzyłem się z miastem umarłym. Już po kilkunastu krokach znaleźliśmy się sami na ogromnym gołoborzu ruin. Było pusto. Cicho. Szliśmy od Ogrodu Saskiego ku Staremu Miastu, a potem wąwozami gruzów, wśród wypalonych i zburzonych do pierwszego czy drugiego piętra domów. Gruzy zalegały uliczki bardzo wysoko i szło się na poziomie piętra, ścieżką to podnoszącą się w górę, to opadającą w dół, zależnie od tego ile gruzu spadło na ulicę z kamienic, które ją wyznaczały. Stryjostwo opowiadali nam swoją powstańczą epopeję. Tak doszliśmy do Rynku. Jego środek był pusty, tylko z lejami po bombach. Z domów, ze wszystkich czterech stron Rynku, jakby spłynęły lawiny gruzu, tworząc strome stoki, sięgające pięter. Nad tymi zastygłymi lawinami były mury – ażurowe, wypalone, z oczodołami okien. Kikuty kominów. Wiszące na wiązce żelaznych prętów resztki balkonów. Pod stopami chrzęścił drobny gruz, brzmiały echa kroków, wypowiadanych głośniej słów. Zapamiętałem na zawsze tę moją pierwszą Warszawę – umarłą.
Częstochowa w 1946 roku
Od wiosny 1946 r. zamieszkaliśmy w Częstochowie w mieszkaniu służbowym Izby Przemysłowo-Handlowej, na tym samym, drugim piętrze, co biura Izby, tylko po przeciwnej stronie klatki schodowej. Biura Izby zajmowały także całe pierwsze piętro kamienicy, która położona była w samym centrum miasta. Od południa jej fasada i okna wychodziły na małą uliczkę Racławicką. Po jej drugiej stronie nie było domów, tylko rozległy, zadrzewiony skwer z kościołem św. Jakuba w środku. Kościół miał kształt i architekturę cerkwi. I rzeczywiście wybudowany został jako cerkiew przez Rosjan w ramach represji po Powstaniu Styczniowym. Poprzednio stał tam kościół katolicki, który Rosjanie zburzyli. W wolnej Polsce były plany przebudowy cerkwi, których z uwagi na wysoki koszt zaniechano.
Z okien naszego mieszkania od strony ulicy Racławickiej widać było korony drzew wokoło kościelnego skweru. To jakoś łagodziło kontrast tego widoku z lasem, jeszcze niedawno stojącym za każdym oknem domu w Milechowach. Dopiero dalej była ruchliwa ulica – aleja Najświętszej Marii Panny, a z dwóch boków skweru również duże ulice – Kilińskiego i Dąbrowskiego. W każdym pokoju był piec na węgiel, podobnie jak piec w kuchni. Węgiel trzeba było przynosić z piwnicy, do której, po przywiezieniu „lorą”, był zsypywany przez małe okienko. Przez pierwsze dwa lata naszego tam mieszkania do noszenia węgla na nasze drugie piętro był ktoś wynajmowany. Potem stało się to moim zadaniem na następne pięć lat.
W Częstochowie na wiosnę 1946 r., zostałem wysłany do szkoły. Była to tzw. Ćwiczeniówka przy liceum pedagogicznym. Mieściła się na ulicy Jasnogórskiej, idąc od nas w przeciwną stronę niż Jasna Góra, blisko torów kolejowych. Około dziesięciu minut na piechotę.
Rodzice zdecydowali, wedle mego wieku i przerobionego w domowej szkole w Milechowach materiału, że pójdę od razu do czwartej klasy. Szybko okazało się, że nie mam najmniejszych trudności z przedmiotami humanistycznymi, ale za to braki w przedmiotach ścisłych. Gdy była pora, aby pójść do liceum, rodzice wybrali dla mnie „Sienkiewicza” – jedno z dwóch (obok „Traugutta”) najlepszych liceów w Częstochowie. „Sienkiewicz” mieścił się w dawnym klasztorze, jego mury obejmowały kościół Najświętszej Panny Marii. Tradycyjnie, wszyscy uczniowie przed lekcjami wpadali na chwilę do kościoła, przyklękali z tyłu na pacierz i biegli na lekcje. Cały stary budynek stał przy III alei Najświętszej Marii Panny. Zdałem egzamin wstępny. Tam miałem chodzić do wiosny 1953 r.
Nie pamiętam wiele z pierwszych lat naszego powojennego rodzinnego życia w Częstochowie, po przyjeździe z Milechów. Życie toczyło się normalnie, z ojcem, bez jakichś braków materialnych. Odwiedzaliśmy często Milechowy, gdzie spędzaliśmy wakacje.
Ja sam, mimo wyprowadzki z lasu do miasta, mimo pójścia do szkoły, nie pamiętam jakiejś zasadniczej cezury w moim życiu. Ta nastąpiła z momentem aresztowania ojca. Choć już wcześniej pojawiały się oznaki zmian, czegoś złego. Ojciec o tym z dziećmi nie mówił, ale wiedzieliśmy przecież, że na wiosnę został wyrzucony z pracy w Izbie Przemysłowo-Handlowej, gdzie był dyrektorem, i z Wyższej Szkoły Administracyjno-Handlowej, gdzie był rektorem. Ale nadal mieszkaliśmy tak jak mieszkaliśmy dotąd, chodziliśmy do tych samych szkół. Na wakacje 1948 r. pojechaliśmy, tak jak zawsze w czerwcu, do Milechów. Jednak na sierpień rodzice wysłali Isię i mnie do Rabki, do sanatorium sióstr urszulanek. Pewnie, abyśmy się nie plątali w domu i nie sprawiali kłopotów, gdy – już o tym wiedzieliśmy – miało się pojawić w rodzinie nowe dziecko.
Dziecko, które otrzymało na imię Juliusz, urodziło się w samym końcu sierpnia 1948 r. w Milechowach. Zobaczyłem mojego małego brata niedługo potem w Częstochowie. I dalej życie toczyło się – dla mnie – bez zasadniczych zmian.
***
ZBLIŻENIE: ARESZTOWANIE OJCA
6 GRUDNIA 1948 ROKU
Mam wciąż w uszach to walenie do drzwi. Nie stukanie. Ale walenie właśnie. Zbudzili się wszyscy. Ojciec poszedł do korytarza. Słychać było jakieś głosy. Zaraz zrozumieliśmy, że to najście ubecji. Mama, babunia, siostry już się ubierały. Ja, naturalnie też. Do pokoju weszło dwóch cywilów. Coś krzyczeli. Ojciec ich uciszył zdecydowanym głosem. Przecież spał jeszcze mały Julek, ale, naturalnie, ich krzyki go obudziły i zaczął płakać. Ojciec powiedział nam wszystkim, że musimy przejść do kuchni, bo tak sobie życzą „ci panowie”. Zebraliśmy się błyskawicznie, tak jak tego byliśmy nauczeni w czasie wojny na wypadek alarmu. Święto-mikołajowe pierniczki zostały pod poduszkami. Był to był przecież ranek 6 grudnia, świętego Mikołaja. Przeszliśmy z pokoi do kuchni. W korytarzu obok drzwi wejściowych stało jeszcze dwóch obcych. Potem wynieśli sobie krzesła z jadalnego.
Zostaliśmy zgromadzeni w kuchni – policzmy: babunia, Tereliza, Isia, Julek trzymany na rękach przez babunię, ja – pięć osób. W ciągu dnia przyszły jeszcze dwie panie do mamy, a potem jeszcze dwie. To był „kocioł”: ubek otwierał drzwi, wpuszczał, legitymował, spisywał i kierował do kuchni. Tam trzeba było siedzieć, choć można było wyjść do łazienki, do sąsiednich drzwi w korytarzu. Więc ostatecznie siedzieliśmy tam w dziewięć osób – od szóstej rano z małymi minutami do gdzieś trzeciej po południu. Babunia z Terelizą przyrządziły jakieś śniadanie. O obiedzie nie było mowy. Modliliśmy się, pod przewodem babuni. Pacierz, różaniec, litanie – Loretańska, do Serca Pana Jezusa, do Wszystkich świętych.
W tym czasie dwaj ubecy, w obecności ojca i mamy, robili rewizję całego mieszkania. Mama co jakiś czas przychodziła nakarmić piersią Julka. Miał trzy miesiące. Dwaj pozostali ubecy siedzieli na korytarzu. Palili papierosy, przez zamknięte drzwi kuchni przenikał dym – rzecz nieznana w naszym mieszkaniu.
Nieraz zastanawiałem się, dlaczego przyszli po ojca akurat 6 grudnia 1948 r. Historia Polski wyjaśnia, że w tym czasie trwały ostateczne przygotowania do zjazdu „zjednoczenia ruchu robotniczego”, to jest likwidacji partii socjalistycznej i powołania jednej partii komunistycznej, zwanej dla niepoznaki „Polska Zjednoczona Partia Robotnicza”. Teren był oczyszczany, patrioci, opozycjoniści – wyrzucani z pracy, aresztowani, mordowani. Niepodległościowe partie, organizacje, środowiska – rozbijane. W ramach tej właśnie akcji został już na wiosnę wyrzucony z pracy ojciec. Zamknięto „Tygodnik Warszawski” stryja Jerzego, a sam stryj był poszukiwany. Złapano go, wraz z ciocią Hanką, w Zakopanem pięć dni po aresztowaniu ojca, gdy szykowali się do wyjścia przez Tatry za granicę. Cała redakcja „Tygodnika Warszawskiego” i przywódcy „Unii” zostali uwięzieni. Po nieludzkich śledztwach skazywano ich na wieloletnie wyroki. Ojciec siedział długo i uszedł z życiem, ale zostało ono przełamane, jego zdolności i umiejętności przestały być wykorzystywane.
Sowieci i działający jako ich pretorianie w Polsce komuniści, już zniszczyli polskie rolnictwo poprzez tzw. reformę rolną, na miejsce rentownych, nowoczesnych gospodarstw rolnych prowadzonych przez zawodowych rolników, ziemian, wprowadzając deficytowe „państwowe gospodarstwa rolne” i oddając olbrzymie obszary ziemi w gospodarkę indywidualną, prymitywną, niewydajną. Już planowali wtedy zniszczenie przemysłu, poprzez jego nacjonalizację, co miało dokonać się za rok. W najbliższej perspektywie było też zniszczenie systemu bankowego połączone z „wymianą pieniędzy”, to znaczy zadekretowanym zubożeniem całego społeczeństwa. Były to kolejne kroki do ustalenia i ugruntowania w Polsce komunistycznego systemu totalitarnego, całkowicie podporządkowanego Sowietom.
Historia rodziny opowiada, że o tej samej porze, o 6 rano, tego samego dnia, 6 grudnia 1948 r., rozległo się łomotanie do drzwi u nas, u Jasiów Szymanowskich w Częstochowie i u dziadka Michała Szymanowskiego w Kielcach; o tej samej porze, tego samego dnia, ubecy przyjechali też dwoma furmankami do Milechów, zbudzili pana Stefana Trojanowskiego, który tam rezydował, pilnując obejścia. Rozpoczęli rewizję, a praktycznie rabunek, wszystkich trzech domów. Cały dzień tego 6 grudnia trwały te cztery równoczesne rewizje. Typowe metody sowieckie, ubeckie. Ale czemu akurat 6 grudnia? Może przypadkiem, bo już im się spieszyło przed wyznaczonym na 15 grudnia partyjnym zjazdem. A może donosiciele, tropiący niewątpliwie ojca już od dawna, zrelacjonowali swym zwierzchnikom, że przykłada on wielką wagę do obchodzenia w gronie rodziny świąt kościelnych, uroczystości rodzinnych, imienin, a więc na pewno tego dnia będzie w domu. Bo dzień 6 grudnia to przecież świętego Mikołaja. I była u nas „od zawsze” tradycja podkładania dzieciom pod poduszki torebek z pierniczkami od świętego. Mama piekła je późnym wieczorem poprzedniego dnia w tajemnicy przed dziećmi. Gdy już spały, rodzice roznosili je do ich łóżek. Nazajutrz rano znajdowaliśmy pierniczki pod poduszkami. Jedliśmy je na śniadanie, popijając mlekiem. Taki był obyczaj. Nie pamiętam, aby ojca kiedy w domu nie było tego rana, z wyjątkiem grudnia 1943 r., kiedy siedział w niemieckim więzieniu w Kielcach. Więc ubecy mogli planować najście na nasz dom właśnie na 6 grudnia rano, licząc „w ciemno”, że zastaną ojca.
Po południu usłyszeliśmy ruch w korytarzu. Uchyliliśmy drzwi. Ojciec wkłada płaszcz. Dookoła niego czterech ubeków. Jeden trzyma teczkę ojca, ogromnie wypchaną. Zapewne to były zabrane przez nich dokumenty, listy. Mama stoi z boku.
Słyszałem tę rozmowę. Obcy głos: „Tu jest nakaz aresztowania”. Głos ojca: „Ale to nie jest moje imię. Tu jest napisane Jerzy”. Obcy: „Nic nie szkodzi, pójdziecie z nami do wyjaśnienia”. Mieli nakaz aresztowania stryja na wszelki wypadek, gdyby był u nas? Nie wiem. A wzięliby ojca i tak. Żegnał się z nami w drzwiach kuchni. Podchodziliśmy do niego kolejno. Każdemu z nas nakreślił starannie znak krzyża na czole. Obcy powtarzał: „To tylko do wyjaśnienia. Tatuś zaraz wróci”. Wrócił po pięciu latach.
Gdy go zabierali, miałem 12 lat. Póki siedział „w śledztwie”, nie było w ogóle widzeń. Następny raz widziałem go, gdy miałem 14 lat, na odczytaniu wyroku w Warszawie. Z więzienia wyszedł, gdy miałem 17 lat.
Aresztowanie ojca było katastrofą dla niego samego. Przerwało jego dynamiczne działanie, pracę, której poświęcał się bez reszty, wyrwało go z życia rodziny, którą kochał i w której życiu uczestniczył z czułością i mądrością. Myślę, że był to też cios dla Częstochowy, którą ojciec rozwijał i rozbudowywał. A cios wymierzony w Częstochowę był wpisany niejako w walkę z Jasną Górą, a szerzej, z Kościołem. Zlikwidowany został dom pielgrzyma, a więc był to też cios w ruch pielgrzymkowy na Jasną Górę. Dziesiątki ludzi, pracowników ojca w Izbie i na uczelni straciło pracę. Setki, czy tysiące tych, którymi się opiekował, których kształcił, straciło opiekuna i nauczyciela. Miasto straciło dynamikę, energię ojca.
Dla rodziny był to straszny cios. Życie każdego z nas zmieniło się dramatycznie z dnia na dzień. Żonie został odebrany mąż. Dzieciom – ojciec. Rodzinie – bezpieczeństwo, no, i środki do życia. Ojciec zarabiał nieźle do czasu wyrzucenia go z pracy. Potem zapewne jeszcze otrzymywał pensję w ramach trzymiesięcznego wypowiedzenia. I akurat gdy go aresztowano, te pieniądze właśnie musiały się kończyć. Szukał nowej pracy. I na pewno by ją znalazł, ze swoją harcerską zaradnością. Ale poszedł do więzienia, przestał zarabiać. Rodzina została bez środków do życia.
Po aresztowaniu ojca matka dostała nakaz oddania dwóch pokoi. Drzwi na końcu korytarza, które prowadziły do biur Izby, zostały przesunięte o kilka metrów w głąb naszego mieszkania i zamurowane od zewnątrz. Zostaliśmy w dwóch pokojach. Trzeba się było ścieśnić. Po skazaniu ojca „prawomocnym wyrokiem”, w tym na „przepadek mienia”, w 1950 r. i z tych dwóch pokoi chcieli nas wyrzucić. Pamiętam taki dzień, kiedy mama powiedziała nam, że pewnie jutro przyjdą wynosić nasze rzeczy, ale ona nie będzie w tym uczestniczyła. Niech jednak każdy się spakuje. Siądziemy na podwórzu na walizkach, z plecakami i zobaczymy, co Bóg zdarzy. Przypominało to zapowiedziane przez Niemców wyrzucenie nas z domu w Milechowach. Jakoś do tego nie doszło.
Mama, dzielna jak zawsze, poszła do pracy w częstochowskich ogrodach miejskich jako zwykła robotnica – ze swoim dyplomem ogrodniczki z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dodatkowo, z udziałem babuni i dzieci wyrabiała małe misie-laleczki dla jakiejś spółdzielni w Kielcach. Moim wkładem w tę pracę było cięcie drutu usztywniającego łapki misiów i wyginanie go obcęgami. Do moich obowiązków należało także odwożenie efektów miesięcznej pracy w dwóch wielkich walizach do Kielc, gdzie pobierałem materiały do następnej porcji misiów.
Sprawdziłem teraz w kalendarzu w Google, że 6 grudnia 1948 r. to był poniedziałek. Oczywiście, siedząc w „kotle”, żadne z dzieci nie poszło do szkoły. Ale już nazajutrz trzeba było pójść na lekcje. Mama napisała nam w „dzienniczkach” tradycyjne usprawiedliwienie nieobecności: „z powodów rodzinnych” – tak, rzeczywiście, „z powodów rodzinnych”!
Gdy tego pierwszego dnia po zabraniu ojca, a więc we wtorek, poszedłem do mego Sienkiewicza, niby normalnie, to od razu okazało się, że nic nie jest normalnie i miałem się przekonywać co chwila, że wszystko jest w moim życiu inaczej.
Tego dnia wypadała lekcja „nauki o Polsce i świecie współczesnym” – tak chyba nazywał się ten przedmiot służący indoktrynacji, który prowadził niejaki pan Wieczorek. Był on wicedyrektorem i I sekretarzem PPR w szkole, niebawem miał stać się I sekretarzem PZPR. „Wiadomo było”, że jest partyjnym nadzorcą szkoły i praktycznie jej zwierzchnikiem, zwłaszcza że dyrektorem był pan Kazimierz Sabok, kulturalny starszy pan, który kierował szkołą jeszcze przed wojną, niepartyjny.
Otóż zaraz na początku lekcji, pan Wieczorek wywołał mnie do tablicy i zaczął pytać z zadanego materiału. Odrabiałem lekcje zawsze z pewnym wyprzedzeniem, czego nauczył mnie ojciec, więc do „nauki o Polsce” przygotowałem się już w niedzielę poprzedzającą katastrofalny poniedziałek. Odpowiadałem, jak pamiętam, zupełnie dobrze. Ale, co też bardzo silnie zapamiętałem, pan Wieczorek w pewnym momencie przerwał mi, nakrzyczał na mnie, oświadczył, że nic się nie uczę i w ogóle jestem leniem, dał mi „dwóję” i kazał wrócić na miejsce.
Byłem oszołomiony. Nie rozumiałem, co się stało. To była pierwsza dwója, jaką dostałem w szkole, i to otrzymana publicznie, przed całą klasą. Dotąd byłem uczniem „piątkowym”. Pan Wieczorek – partyjny i wicedyrektor szkoły – musiał już otrzymać z ubecji informację o aresztowaniu ojca. Jego stosunek do mnie zmienił się radykalnie. Do tej pory byłem faworyzowanym synem znanej osobistości. Od tej pory stałem się „synem wroga ludu”. Byłem przez pana Wieczorka stale szykanowany i poniżany, na półrocze dostałem ledwie trójkę. Od razu chcę zapisać, że nikt inny z nauczycieli nie poszedł w jego ślady.
Od roku szkolnego, rozpoczynającego się na jesieni 1949, jakoś się w Sienkiewiczu mimo wszystko osadziłem. Mój prześladowca, pan Wieczorek, gdzieś zginął z horyzontu. A i w domu, po ciosie aresztowania ojca, sytuacja się ustabilizowała: żyliśmy w poczuciu krzywdy i w biedzie, ale życie biegło dalej swoim torem.
-------
1 – W bardzo licznych publikacjach, nawet w tych firmowanych przez Instytut Pamięci Narodowej, powtarzane jest historyczne kłamstwo, że to Stefan Korboński był ostatnim Delegatem Rządu na Kraj. Był nim Jerzy Braun. Nie miejsce tu, aby roztrząsać przyczyny uporczywego powielania i kolportowania tego kłamstwa. Fakty na ten temat podałem m.in. w szkicu Jerzy Braun w „Zeszytach historycznych” paryskiej „Kultury” (1991. Nr. 98). Publikując mój tekst, Jerzy Giedroyć niejako zaświadczył o jego wiarygodności.