Lektura Gońca (591)
Z Polski rodem: Pociągi w chmurach - Ernest Malinowski
Napisane przez Kazimierz KozubW 1878 roku, po sześciu latach budowy, oddano uroczyście do użytku liczący 141 km odcinek linii kolejowej łączącej główny peruwiański port nad Oceanem Spokojnym – Callao, z położonym wysoko w Andach (3700 metrów nad poziomem morza) miastem Oroya, będącym już niejako bramą do zagłębia miedziowego Cerro de Pasco oraz do Amazonii. Na tę inwestycję rząd peruwiański zaciągnął kredyt w wysokości 25 mln funtów szterlingów, którego zresztą potem nie był w stanie spłacić w całości.
Callao i Oroyę dzieli wprawdzie tylko 218 km, ale linia kolejowa między tymi miastami biegnie dosłownie w chmurach, bo przeciętnie na wysokości od 3 tysięcy do 4 tysięcy metrów nad poziomem morza, a w najwyższym punkcie osiąga wysokość 4819 m. Druga andyjska linia kolejowa, prowadząca z portu Mollendo na południu Peru do miejscowości Cusco, osiąga wysokość „tylko” 4470 metrów nad poziomem morza, a linia kolejowa z Arica w Chile do La Paz w Boliwii – 4246 m n.p.m.
Po przysiędze z tysięcy piersi zagrzmiał okrzyk: ‘Niech żyje Polska! Niech żyje Francja!’. Do wojska przemawia Roman Dmowski. Następnie prosi Prezydenta Francji, by zechciał wręczyć sztandary armii polskiej.”
W pierwszych dniach listopada 1. dywizja polska bierze udział w ramach 8. armii francuskiej w wielkiej operacji, mającej zadać Niemcom ostateczny cios w natarciu na Metz. Bierze w niej udział 30 dywizji francuskich i amerykańskich.
11 listopada Niemcy proszą o rozejm, który kończy te największe zmagania, jakie znały dotąd historie wojen.
Armia polska nie zaważyła na przebiegu operacji, ale jej wkład do wojny mierzy się nie wartościami w dziedzinie operacyjnej, ale w płaszczyźnie politycznej. To dzięki niej odradzała się na Zachodzie chwała oręża polskiego i tradycja polsko-francuskiego braterstwa broni, a ostatecznie jej miejsce we wspólnym froncie walki przeciw państwom centralnym zapewniło Polsce udział w konferencji pokojowej w gronie państw zwycięskich. 18 stycznia 1919 r., gdy Prezydent Francji powitał uczestników kongresu pokojowego w Wersalu i gdy wymienił tytuły państw do udziału w tej konferencji, mówił o Polsce jako kraju, który w tych trudnych dniach pospieszył ze swoimi oddziałami zbrojnymi na pomoc Francji.
TRYBUNAŁ LUBELSKI
Blisko ośmdziesiąt lat bieduję na tym padole płaczu, ale drugie i trzecie tyleż lat bym żył, a nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie na mnie sprawił trybunał lubelski, chociaż na nim byłem nie dzieckiem ani młokosem, ale już miałem blisko lat czterdziestu. Chodem starzec, nie zazdroszczę biednej młodzieży naszej, że mnie przeżyje, bo nigdy widzieć nie będzie tego, na cośmy patrzali. Doczekają się oni zapewne czegoś dobrego, ale takie to nie będzie, co było. I nasze trybunały były pełne powagi i było na co patrzeć; ale trybunał koronny był jeszcze okazalszy, bo i starszy był ledwo nie dwomaset laty, i nierównie więcej narodom sprawiedliwość wymierzał. Na Litwie dziesięć województw, a w koronie ledwo że nie trzydzieści. Otóż, kiedy konfederacja barska się rozwiązała, kraj pierwszy raz podzielono, a mój pan już nie żył, jak to powiadają: usiadłem jak na maku. Miałem ja chętkę i w wojsku służyć i o tom się starał, ale nowy etat przyjmywał konfederatów barskich jak pies jeża. Poszedłem z kwitkiem. Co tu było robić? Przypomniałem sobie czasy dawne, jak to ja kiedyś u wuja relacje pozwów przepisywałem. Pomyśliłem sobie: „Pójdę do palestry obywatelom służyć”. Coś się z prawa pamiętało, reszta się douczy. Nie święci garnki lepią. Pomagali mnie ludzie; w Polsce, kto się bił za ojczyznę, a jeszcze coś dla niej oberwał po kościach, między swoimi z głodu nie umrze. Pan Fabian Wojniłowicz, regent ziemski, wziął mnie na dependenta; a przy takim łepaku, kto by nie chciał, prawa by się nauczył. Wkrótce człowiek przywykłszy stawać, jak potrzeba, a stronom nie bardzo w kieszeń zazierając, szlachta mi powierzała interesa. Właśnie wtenczas na rękę mnie poszło, że pan Stefan Oborski, plenipotent księcia, ożeniwszy się z panią Chrapowicką, bogatą wdową [której wprzódy wydźwignął majątek, nieco zawikłany], a z tego powodu wynosząc się do dóbr żoninych na Białą Ruś, księciu podziękował. Wielu było ubiegających się, aby jego miejsce zastąpić, i wielkie były forsy. Ale książę z własnego instynktu, przypomniawszy sobie, że i widywał mnie w bitwach, i że parę razy byłem do niego posłany z sekretnymi instrukcjami od JW. Ogińskiego, wojewody witebskiego, wówczas pana mojego, przez wzgląd na te małe moje dla kraju zasługi powierzył mi atentowanie wszystkich spraw, jakie by mógł mieć tak w ziemstwie, jako i w grodzie nowogródzkim.
Prezesem został hr. Wielopolski, ale jego mózgiem politycznym był Roman Dmowski, polityk przerastający swych adherentów o głowę.
Jednym z pierwszych zadań Komitetu stało się stworzenie wojska ochotniczego, walczącego u boku wojsk rosyjskich. Według Dmowskiego, było to reakcją na udział legionów Józefa Piłsudskiego w wojnie po stronie państw centralnych. Zamiary były wielkie: utworzenie armii w sile 200-300 tys. chłopa. Ostatecznie – na skutek niechętnego stanowiska cesarzowej i premiera Borysa Steuermera – cała sprawa zaczęła się komplikować.
Ostatecznie powstał jedynie tzw. legion puławski w sile kilku tysięcy żołnierzy – zresztą o doskonałych walorach bojowych.
Nie minęło kilka miesięcy, a sprawa polska w Rosji stała się praktycznie nieaktualna. 1 maja 1915 roku wojska niemieckie przerwały front pod Gorlicami i wojska rosyjskie zmuszone zostały opuścić ogromne tereny i ewakuować Królestwo. 5 sierpnia tegoż roku Niemcy wkroczyły do Warszawy, w dwa tygodnie później zajęły Kowno, potem Wilno. Ostatecznie w końcu roku linia frontu biegła od Zatoki Ryskiej do Dynaburga, a następnie przez Baranowicze-Pińsk-Tarnopol do granicy Rumunii.
Przyjaciel „dzikusów” - Bronisław Malinowski
Napisane przez Kazimierz Kozub„Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego”, „Argonauci Zachodniego Pacyfiku”, „Ogrody koralowe i ich magia”, „Seks i jego tłumienie”, „Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikich”, „Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji” – to tylko kilka najgłośniejszych dzieł Bronisława Malinowskiego, Polaka rodem z Krakowa, profesora brytyjskich oraz amerykańskich uczelni.
„Głęboka znajomość tzw. dzikich – napisał Malinowski w ’Zwyczaju i zbrodni’ – ujawniła, że są oni bardziej wytworem prawa i rygorystycznej tradycji, aniżeli produktem nieskrępowanej namiętności i nieokiełznanych wybryków. Prawo i porządek przenikają zwyczaje plemienne i rządzą chaotycznym biegiem codziennego bytowania w tym samym stopniu, co najważniejszymi wydarzeniami życia publicznego – niezależnie od tego, czy są one dziwaczne i sensacyjne, czy też ważne i dostojne”.
PAN REWIEŃSKI
- Przesadzasz, przesadzasz; to ja to niby doliczyć się nie potrafię, to ja niby głupi? A niech no jegomość pójdzie do księcia pana i zapyta go, czy Wawrzyniec głupi; Bóg i ludzie wiedzą, że książę pan mnie zna i wczoraj od razu mnie poznał i tak mnie powitał, jak gdybym był wielmożnym; toć już zdaje się, że mnie nikt za głupca trzymać nie może.
A że ja to wszystko z alkierza słyszał, za boki trzymałem się od śmiechu.
Trzy dni hulaliśmy. Książę był ciągle w przecudnym sosie i animował do kielicha, tak że aż płakał z rozrzewnienia sędzia. Między innymi zdrowiami książę sam zaczął prześwietnej palestry i każdemu z nas coś przyjemnego powiedział, a gdy ja z innymi przybliżył się do niego, powiedział mnie:
- Sewerynie, kolego, waść byłeś de hajda, a teraz de jurę; kiedyś to my nieprzyjacielskie łby płatali, a teraz przyjacielskie lampy.
Ja mu padłem do nóg jak długi:
- Niech książę pan tylko piśnie, dobre czasy nam wrócą, a pan stolnik pójdzie fora z dwora.
Z Polski rodem: Król łaski z sąsiadów - Stanisław Leszczyński
Napisane przez Kazimierz KozubPoglądy potomnych, w tym i historyków, na osobę Stanisława Leszczyńskiego ulegały z biegiem czasu krańcowym wahaniom i radykalnym zmianom - od współczucia dla nieszczęśliwego króla do potępienia bezwzględnego magnata, który własny interes zawsze stawiał przed interesem państwa; od uznania zasług Leszczyńskiego w jego sprzeciwie wobec poczynań w Rzeczpospolitej saskiego rodu Wettinów, pretendującego do polskiego tronu (z tego właśnie rodu wywodził się np. król August II), zresztą przy wyraźnym poparciu Rosji - po wzgardę wobec człowieka o słabym charakterze, chwiejnego i uległego wobec możnych tego świata. O ile więc jedni widzieli w nim człowieka inteligentnego i wykształconego, a przy tym zręcznego dyplomatę i nieszczęśliwego króla - o tyle inni nie szczędzili mu ostrej krytyki pogardy, zwracając uwagę na taką pierwszoplanową cechę jego charakteru, jak bezwzględna żądza panowania, za wszelką cenę.
Właściwie w każdej z tych ocen jest sporo prawdy. Nie można wszak było odmówić Leszczyńskiemu inteligencji i politycznej zręczności. Nie można też nie współczuć Leszczyńskiemu, jako królowi, któremu tron powierzyła elekcja, a pozbawiła go tronu interwencja wojsk rosyjskich. Ale jest też faktem, że po raz pierwszy królem Polski został Leszczyński z woli obcego monarchy i pod osłoną obcych wojsk.
„Mamy osłabnąć, opór wojsk naszych w kraju ma być złamany. Wojenny Urząd Żywnościowy czyni wszystko, by żywność została podzielona równomiernie i sprawiedliwie.” Jak ciężka musiała być sytuacja żywnościowa, skoro rząd zdobył się na taki apel i otwarcie się przyznał do tej katastrofy.
Zabór pruski, ten spichlerz Niemiec, był w najlepszym położeniu. Wieś radziła sobie dobrze. Każdy poza kartkami na wszystkie inne artykuły miał prawo raz do roku zabić dla siebie tucznika - u Zaborowskich świniobicie było częstsze, czasem i co miesiąc. Były to jednak zupełnie inne warunki niż podczas okupacji hitlerowskiej czy podczas stanu wojennego po 13 grudnia 1981 roku. Za ubój tucznika nikomu nie groziła kara śmierci, obóz koncentracyjny, czy nawet zwykłe więzienie. Kilka marek grzywny i konfiskata mięsa - to wszystko.
Podzielę się zdarzeniem, jakie miało miejsce pewnego wieczoru w naszym domu. Po pierwszym źle trafionym w łeb uderzeniu siekierą świniak zerwał powróz i z kwikiem wypadł z szopy na podwórze. Nim go Idzi znów złapał, trwało kilka minut, dostatecznie długo, żeby cała wieś się dowiedziała, że u Zaborowskich świniobicie. Wieś jak wieś, ale sołtys, z którym Ojciec darł koty i wymyślał mu od pruskiego sługi, chcąc się zemścić, zawiadomił Oberwachtmeistra - żandarma gminnego.
PAN REWIEŃSKI
Wszyscyśmy wychwalali te jej prace, a ksiądz gwardian bernardynów z Iwieńca, co się z nami znajdywał i przez ten cały czas, na kolanach trzymając synka wielmożnego sęstwa, obrazkami go bawił, aż dopiero odezwał się:
- Laus Tibi, Christe, żeś mnie do Omniewicz przyprowadził. Właśnie nasza zakrystia obdarła się, w łatanych albach za dobrodziejów Boga prosim, a tu piękne lniane płótno tęskni do kościoła i prosi się, ażeby ze mną poszło do Iwieńca.
A pani sędzina:
- Wybierz sobie, ojcze, jeden półsetek; wszakem waszecina dłużniczka za tulipany, coś mnie przyniósł w jesieni, a które własną ręką posadziłam.
A pan sędzia:
- Wybierzże, księże gwardianie, najlepszy półsetek, bo oskarżę cię przed kapitułą, że nam wybiera takich gwardianów, co na płótnie się nie znają.
Wtem Wawrzyniec, kredencerz domu, wszedł z serwetą na plecach i przybliżywszy się do W. sędziego, coś mu szepnął, a sędzia wstawszy powiedział żonie:
- Kochanku, proś JW. kasztelana do stołu. I każdy z nas, skłoniwszy się i wziąwszy kobietę pod rękę, poszliśmy wszyscy do sali, gdzie stół był zastawiony, a przy nim stołki i ławki. Siedliśmy wszyscy za stołem, oprócz samego sędziego, któren jako gospodarz, chodził tylko około stołu od jednego gościa do drugiego, aby usługi z oka nie spuścić.
Nadmieniłem Wawrzyńca, kredencerza, bo tego starego sługi cała palestra nowogródzka znała. On na rękach nosił sędziego kiedyś i u nieboszczyka Wojskiego Kowieńskiego, który był wielkim myśliwym, służył za dojeżdżacza, a potem lat kilka był u niego furmanem i woził go raz do Warszawy. On był kroniką żyjącą domu Kowieńskich, on to pamiętał, jak kiedy nieboszczka wojska chodziła w ciąży z W. sędzią, Cyganka jej wywróżyła, że będzie miała syna, któren w zaszczytach przejdzie ojca swojego - i to często młodemu swemu panu przypominał. Otóż, kiedy wybranym został sędzią ziemskim, pierwszą rzecz, co zrobił, to, że całą familię Wawrzyńca od wszelkiej robocizny uwolnił, a jego samego z furmana na kredencerza postąpił. Bywało, co kadencji Wawrzyniec do Nowogródka z panem swoim przyjeżdżał. To my co dzień z rana, bywało, na atencją chodzimy do sędziego, którego choć nie ma czasem w dworku, Wawrzyniec nas wódką traktuje, a sam, nie wiem, czy jej smak znał, tak był trzeźwy. I tylko o starych rzeczach, na które patrzał, lubił mówić, szczególnie o polowaniach nieboszczyka. Bywało, za stołem u obiadu stojąc, do dyskursu się miesza, ile razy o nieboszczyku mówiono; bo sędzia jemu wielką do siebie konfidencją pozwalał, ile że był bardzo do państwa przywiązanym i tęgo znał służbę. Czasem i kilkadziesiąt gości u sędziego podochociło się, a pewnie ani jedna butelka na bok nie poszła. A do tego psy na nosaciznę i konie na robaki miał| sekret leczyć i kilka razy udało mu się, czegom sam był świadkiem.
Przy obiedzie po pierwszych potrawach zaczęto kielichem się bawić. Kielich mały kolejno zaczął obchodzić; jedni winem, drudzy miodem zdrowia rozmaite pili. U stołu gospodarz zaczął od JW. kasztelana Jeleńskiego i pił w ręce chorążego Rdułtowskiego, a wkrótce potem w ręce kasztelana spełnił za zdrowie chorążego; potem kasztelan zaczął zdrowie gospodarskie, chorąży gospodyni, a gospodarz wznowu rozmaitych zasłużonych a przytomnych obywatelów: i z rąk do rąk kielichy szły, a każdy skrupulatnie swój wypełniał, bez wylewania na ziemię, bez zafarbowania wody i innych tym podobnych obłud, jakie się później rozmnożyły, nim przyszło do tego, że gościa, bogdajby najzacniejszego, przyjmuje się bez picia jego zdrowia, co ma być dowód, że teraz większa grzeczność jak za naszych czasów! - Po obiedzie zaczynały się pląsy, taniec i mazur na przemian. A tak i młodzież, i sędziwi bawili się, a kielichy ciągle chodziły, że aż miło. Zabawy były niewinne, szczere; każden serce na ustach nosił i nikt się nie bał jego okazywać, bo nikt nie miał powodu z niego się wstydzić. Kiedyśmy w poufałej kompanii zaczynali przy kielichu śpiewać kociurbychę, to kiedy przychodziło do ostatniej zwrotki: “Kardasz, kardasz nad kardaszami!”, a hukniem razem: “Kochajmy się!” - to nie było czcze słowo, ale można było być pewnym, że jeden dla wszystkich, a wszyscy dla jednego choć w czyściec. Otóż tak to było i w Omniewiczach. Mocarze świata zazdrościliby szlachcicowi polskiemu, żeby byli świadkami, jak umiał i siebie, i gości bawić na łonie równości.
W ostatni wtorek z rana, gdyśmy już w pokoju sędziny byli zebrani, sędzia wpadł z obliczem uradowanym i powiedział:
- Żono, baw gości, bo muszę natychmiast konno wyruszyć naprzeciwko dostojnego gościa, któren swoją bytnością ubogi nasz domek chce zaszczycić. JO. książę Radziwiłł, wojewoda wileński, o godzinie dwunastej tu będzie; zatem na granicy mojego szczupłego dziedzictwa biegnę go przyjmywać.
Ledwo to wyrzekł, prócz JW. kasztelana nowogródzkiego, któren jako senator, w domu został, i kilku starych, wszyscyśmy się upomnieli, ażeby W. sędziemu asystować. Niektórym wystarczyło sęskich koni, a reszta, każden zaprzężonego konia chwyciwszy i okulbaczywszy pierwszym siodłem lub terlicą, na którą napadł w masztami sędziego, ruszał na spotkanie JO. księcia, a niejeden i oklep; bo choć masztarnia była porządna, gdzieżby wszystkim nastarczyć: więcej jak w pięćdziesiąt koni ruszyliśmy. Droga była kopna, to my ledwo nie sznurem się ciągnęli: konfederacją barską mnie to przypomniało, ile że biegłem patrząc na najdostojniejszego jej niegdyś naczelnika. Niedaleko Naci, przy karczmie w uroczysku Czarnoszczenie (tak nazwanej z tego, iż prostota powtarza, że kiedyś jakoby diablica miała się oszczenić tam, gdzie teraz figura św. Jana Nepomucena niedaleko karczmy stoi), spotkaliśmy pierwsze sanie orszaku księcia, a ostatnie już okiem dojrzeć nie można było. Więc my ustąpili z drogi, czekając, aż sanie samego księcia dojdą. Śniegu było po pas koniom, sędzia z urzędnikami stali przodem, a my z tyłu kupą. To jak się przybliżyły sanie księcia, jak hukniem wszyscy razem: “Niech żyje nasz książę, sława prowincji litewskiej!” - i wszyscyśmy pozsiadali z koni, ażeby go powitać. Z piękną mową sędzia wystąpił, aż książę do łez rozczulił się, powtarzając tylko: “Panie kochanku, czy ja wart tego, żebyście mnie tak przyjmowali?” - i pomimo nalegań sędziego wysiadł z sań, nie uważając, że śnieg, i witał się z nami, a prawie każdego po chrzestnym imieniu nazwał, rozumie się, z tych, co się ku niemu zbliżali; bo wielu z nas, i ja najpierwszy, nie chcąc sędziemu czasu zabierać, a tym więcej księciu, opodal staliśmy. Wszakże pomimo naszej dyskrecji więcej dwóch godzin witania trwały, a wszystko w śniegu; aż nacałowawszy i naściskawszy się z bracią szlachtą, książę krzyknął na koniuszego swego, aby mu konia wierzchowego podał A że sędzia nalegał, ażeby w saniach siedział jak wprzódy. zniecierpliwił się mówiąc:
- Taki waszeć przyjaciel, panie Ignacy! Kiedy szlachta na koniu, chcesz, żeby Radziwiłł na wozie siedział jak Żyd!
I choć był dość otyłym, lekko siadł na konia, jak za dobrych czasów, i zażył go, jak by żadnemu z nas lepiej się nie udało, a potem stępo wedle powagi swojej ciągnął do Omniewicz i ciągle coś rozprawiał sędziemu i jego otaczającym. Przykro mi było, żem był opodal, bobym rad był wszystkiemu się przysłuchać, bo co tylko nasz książę powiedział, warto było ryć na kamieniu. Książę był wzrostu słusznego, otyły bardzo, głowa ogromnej wielkości i tak ogolona, że na wierzchu kilka włosów tylko zostawało; wąs duży i zawiesisty, którego głaskał, gdy był wesoły, a zakręcał do góry, kiedy bywał markotnym lub poruszonym; płeć biała jak u kobiety, nos długi, oczy błękitne, duże i najczęściej pełne wesołości. W czystości wykwintny, bo zawsze przynajmniej dwa razy na dzień bieliznę odmieniał; a był ubrany tego dnia w mundurze ulubionym województwa wileńskiego, to jest: kontusz granatowy kusy, żupan i wyłogi karmazynowe, pas srebrny w amarantowe kwiateczki, szabla w jaszczur oprawna, buty żółte z srebrnymi podkówkami, a na to wszystko płaszcz sukienny szary, kuczbajem podszyty, a po wierzchu burka, niżej szyi przypięta srebrnym Radziwiłłowskim orłem. Przypominam, że miał wielkie szarawary płócienne, które nad pasem zapinał, a to, ażeby kontusza w podróży nie brukać. Do tego czapka biała, czarnym barankiem okolona, a kitajką podszyta bez waty, którą czapkę na bakier nosił na samym wierzchołku głowy, ucha nie dotykając się, choć mróz był dobry. Na bucie berlacze sukienne; rękawiczek nie znał, choć znaczną część zimy pod gołym niebem przepędzał, łowami zajęty. Do tego dowcip bystry, łatwo obejmujący rzeczy, z historią swojego narodu obeznany, a nie tylko że doskonale znał procedencję i powinowactwa swojego domu, ale i przednie j szych domów szlacheckich. Szlachcica najuboższego, byle starożytnego rodu, uważał być sobie równym i obcował z nim poufale. Do ludzi podejrzanego szlachectwa, jako neofitów, Niemców i popowiczów, czuł wstręt i nigdy do siebie przystępu nie pozwalał. Z prawem krajowym był dobrze obeznany i po dwakroć przewodnicząc trybunałowi litewskiemu, w tym urzędowaniu okazał się czynnym, umiarkowanym i w zdaniu raz powziętym niezachwianym. Na obradach publicznych mówił często, zawsze nieprzygotowany, a zawsze do przekonania. W obcowaniu pełen konceptów i lubiąc z drugich żartować, nigdy sienie urażał, kiedy kto jemu się odciął. Pan dobry i kochający sług jak dzieci; toteż i oni za niego ubić by się dali. Choć był poryw czy, ale że dobre miał serce, byle czym dał się ubłagać; nie tak jak jego stryj, książę chorąży, który po lat kilkanaście w łańcuchach sług trzymał. Kiedy szlachcic u księcia wojewody służbę otrzymał, już mógł być spokojnym o losie swoich dzieci. Dla kobiet był tak grzeczny, że każdą z uszanowaniem w rękę całował, choć nawet żonę dyspozytora, byleby szlachcianka. Obserwował pilnie przepisów religijnych: co dzień z szatnym godzinki Niepokalanego Poczęcia śpiewał, sobotę suszył i nawet w Wielki Piątek dyscypliną się chłostał, za co też wielkich od Boga doświadczał błogosławieństw. Pił dużo i mało który mógł mu placu dotrzymać. Jednemu tylko Leonowi Borowskiemu co nie mógł dać rady: ten zawsze go zwyciężał kielichem; ale spomiędzy jego sług i przyjaciół on był jednym.
Kiedy się kalwakata już do omniewickiego dworu zbliżała, sędzia puścił konia swego w czwał, ażeby przy dworze księcia przyjąć. Jako też jego i wszystkich gości zastaliśmy przy ganku. Sędzina i wszystkie damy także się znajdowały dla powitania gościa. Książę, zsiadłszy z konia i po kilkakrotnie ucałowawszy wznowu gospodarza, wszystkie kobiety, zaczynając od gospodyni, w rękę pocałował; dostało się i mojej Magdusi. Potem, wszedłszy do pokoju i zobaczywszy Wawrzeńca:
- Jak się wać masz, kumie? - powiedział mu. W istocie przed trzema laty chłopca mu do chrztu trzymał. Wawrzyniec jak długi padł mu do nóg i rozbeczał się. Książę, podniósłszy go, zaczął łaskawie wypytywać się o żonie i dzieciach i natychmiast kazał sekretarzowi swojemu, Mikuciowi, napisać mu kwit na dwie fury zboża do wyboru Wawrzyńca, i sam wręcza jąć mu kwit, powiedział:
- Zanieś to ode mnie twojej żonie.
Wawrzyniec ledwo nie oszalał i tak nadęty jak indyk chodził. Jeszcze nazajutrz, kiedy przyszedł na folwark, upominając się u dyspozytora o owies dla gościnnych koni, kiedy mu ten powiedział:
- Ale, mój Wawrzeńcu, czy nie przesadzasz?
Studiując roczne sprawozdania dyrekcji gimnazjum za lata 1851-1871, wyliczyłem, że Polacy stanowili zawsze ponad 60 proc. uczniów.
Wśród maturzystów z tych lat znajdujemy nazwiska późniejszych wybitnych naukowców, działaczy społecznych, gospodarczych i innych. Wymienię kilkunastu z nich na dowód, że nie tylko profesorowie tego gimnazjum stali na wysokim poziomie naukowym, ale również absolwenci, produkt ich pracy, zarażony ich bakcylem, kontynuował ich dzieło.
Dr Antoni Mierzyński, profesor Szkoły Głównej i Uniwersytetu Warszawskiego, znawca literatury greckiej i mitologii litewskiej, dr TeofilKrasnosielski, pierwszy polski indolog, ks. dr Stefan Pawlicki, profesor i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, wybitny filolog, ks. dr Edward Likowski, arcybiskup gnieźnieński i poznański, historyk i prezes poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, dr Antoni Kalina, profesor i rektor Uniwersytetu Lwowskiego, slawista, założyciel Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego, dr Teofil Ciesielski, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, botanik, dr Klemens Kantecki, historyk, bibliotekarz Ossolineum we Lwowie i Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Poznaniu, ks. dr Nepomucen Łukowski, wybitny działacz w okresie Kulturkampfu, niedoszły z tego powodu arcybiskup gnieźnieński, profesor prawa kanonicznego.