Lektura Gońca (591)
I dlatego do wykonania onego trzeba naglić mnóstwem urzędników a siepaczów, a wart, a więzień, a kosztu, że za niego drugie tyle wojska mogliby utrzymać. Bo każdy wie, że to wszystko jest rzecz ludzka, a każdy sobie samemu przynajmniej tyle rozumu i światła przyznaje, co innym ludziom; dlatego siły potrzeba. Więc już nie prawo, ale siła rządzi, i tak wszędzie. A u nas nie tak było.
W Nowogródku w grodzie było dwóch pachołków do zamiatania izby sądowej – to cała siła, a przecie ludzie bardzo możni z rozkazu grodu wieże odsiadywali; bo jak ksiądz, kiedy u spowiedzi pokutę naznaczy, warty grzesznikowi nie dodaje, tak i gród dekret tylko ogłaszał, a sama strona go spełniała. Przyjeżdżał do grodu osądzony, przed nim oświadczał swoje gotowość, sam szedł na wieżę, a termin odbywszy, przed tymże grodem manifestował się, iż wysiedział wieżę, i powracał do domu z sumieniem czystym; bo kto karę odbył, już nie miał sobie nic do wyrzucenia względem ojczyzny, szacunek publiczny mu się wracał i mógł spać spokojnie. Wielkie było zamiłowanie dla naszych praw, a nie słuchać prawa była to u nas hańba, że bywało, na kim publikata albo dekret nakazujący wieżę, a on się ociąga, to oczu nie śmie podnieść między ludźmi. Dlatego, kiedy szlachcic został skrzywdzony, obity na przykład, większy to jemu zaszczyt przynosiło, skoro za to do prawa się udawał, niż kiedy szukał sprawiedliwości w szabli, jakby gardząc prawem pospolitym i jakby u nas zwierzchności nie było; a grzywny, co je skrzywdzony za dekretem pobierał, jego nie hańbiły: dopełnienie woli prawa nie hańbę, ale sławę przynosi. I kiedy JW. Kalinowski, starosta grodowy winnicki, skrzywdzony został na publicznym gościńcu przez pana Potockiego, starostę kaniowskiego, który go wyciągnąć kazał z pojazdu i obatożyć, pan Kalinowski, chociaż był możny i do korda tęgi, nie wyzwał na rękę pana kaniowskiego, ale szukał sprawiedliwości u prawa i znalazł ją, bo go osadził przez dwanaście niedziel na wieży, a tak wielkie basarunki na nim zyskał, że nie potrzebując z nich się bogacić, obrócił je na chwałę Pana Boga i za nie wymurował kościół i klasztor obszerny i piękny, gdzie ojców kapucynów wprowadził, a ci i dotąd w nim siedzą.
JADWIGA DOMAŃSKA – WIELKA DAMA TEATRU EMIGRACYJNEGO
W czasie tego mego pierwszego pobytu w Londynie w 1957 r. ciocia Domańska dała mi do przeczytania swoje pamiętniki oraz gruby tom wycinków na temat jej teatru żołnierskiego i późniejszych występów w Londynie. Gdy pisałem o niej później, opierałem się o wyszukiwane w bibliotekach materiały, ale jej własne opowiadania stanowiły zawsze punkt odniesienia. Bo kilkakrotnie pisałem o niej – były to artykuły, akapity i cały rozdział jej poświęcony w książce Szkice o ludziach teatru.
Ten rozdział, zatytułowany Teatr jako służba, dobrze oddaje charakter twórczości teatralnej Jadwigi Domańskiej (1907–1996). Nie wiem kto, może poza ludźmi zainteresowanymi historią polskiego teatru, mógł te moje o niej wypowiedzi czytać. Od lat 1960. mieszkała w Kanadzie, więc wielu ludzi może ją jeszcze pamiętać. Z wdzięcznością przypominam ją jeszcze raz...
Z Polski rodem: Symboliczny grobowiec, pusta trumna – Władysław III Warneńczyk
Napisane przez Kazimierz KozubJesienią 1424 roku sensacją na skalę europejską były narodziny (w nocy z 30 na 31 października) w Krakowie pierwszego syna króla Władysława Jagiełły. Polski władca miał już wszak trzecią żonę, ale nie miał dotąd syna, a przy tym kończył właśnie 73 lata!
Matką polskiego następcy tronu była młodsza od króla o 54 lata Zofia (Sońka) Holszańska, córka księcia kijowskiego Andrzeja, a żona Władysława Jagiełły od 1422 roku (potem urodziła jeszcze jednego syna, czyli późniejszego króla Kazimierza Jagiellończyka).
Najbardziej cieszył się, oczywiście, sam król, ale prawie tak samo był uradowany książę Witold, którego krewną była królowa Zofia, a za którego namową doszło do tego małżeństwa. To właśnie książę Witold – jak odnotował Jan Długosz w swoich „Kronikach” – „podarował królewskiemu dziecku srebrną kołyskę wartości stu grzywien”.
Wspomnienia z mojego życia (30)
Napisane przez Stanisław ZaborowskiZaskoczyła mnie karta potraw – menu. Co za wybór, jakie dania z ryb, mięsne, z dziczyzny. Kto tu jada? Muszą więc być goście, skoro takie przygotowania. Zamawiam węgorza w śmietanie i piwo – po poznańsku (Poisson sans boisson est poison). Postanowiłem przyjść znowu wieczorem. Mam przed sobą dwa dni wolne od zajęć: jutro niedziela, a w poniedziałek nie mam lekcji.
Około 100 m od domu zaczyna się puszcza czy las. Gospodyni twierdzi, że jak tylko nadejdą mrozy, można z okien domu widzieć migające ogniki – to ślepia wilków. Jest ich tu sporo.
Niedzielne przedpołudnie spędziłem na zwiedzaniu strony poleskiej. Poza ulicą, na której mieszkałem i która była regularnie zabudowana od początku do końca, inne ulice były co prawda już wytyczone, gdzieniegdzie stały domki, były oświetlone, w większości jednak zabudowania były porozrzucane po terenie. Tak np. zabudowania starostwa, Kasyno Oficerów Rezerwy stały jakby w polu.
Dopiero pan Sawa na dwie części podzielił swój korpus.
Dowództwo jednej oddał wojewodzicowi wołyńskiemu, a drugiej poruczył panu Lelewelowi, zalecając im najmocniej, aby każdy inną drogą się cofał ku krakowskiemu województwu i nigdy nie łączyli się z sobą; a sam z dwoma Kozakami i ze mną, co nie chciałem jego odstąpić, został, żegnając się z swoimi, których pocieszył przyrzeczeniem, że jak tylko się wyleczy, ich znajdzie, gdzie by oni nie byli. Myśmy wszystkie konie zostawili przy komendzie, a jego na rękach w las piechotąśmy unieśli i pierwszą noc przepędziliśmy między krzewinami pod gołym niebem, ratując, jak można było, pana marszałka, który coraz był słabszy, że aż ustawicznie omdlewał. Nazajutrz z rana błąkając się po lesie natrafiliśmy na chałupę jednego z podleśniczych mszczonowskiej puszczy i tam oddawszy się Bogu, na oślep do chałupy weszli; bo trzeba koniecznie było w spokojnym miejscu złożyć pana Sawę, inaczej byłby nam skonał w rękach. A podleśniczy pokazał się poczciwym szlachcicem i ojczyźnie wiernym, a choć ubogi i obarczony dziećmi, ostatkiem z nami się podzielił. Poprzebierał mnie i Kozaków za gajowych, pościel swoją w zamkniętej komorze posłał i na niej marszałka złożył, gdzie podleśniczyna jego pilnowała; a sam w nocy wózkiem udał się do Mszczonowa, skąd Żyda cerulika przywiózł. Ten opatrzył rany pana Sawy, którego udo tak było spuchnięte, że wszystko trzeba było na nim pokrajać. Boleści tak się odnowiły za pierwszym opatrzeniem, że nie mógł wytrzymać i jęknął kilka razy, a potem zemdlał, żeśmy go ledwie ocucili. A przyszedłszy do siebie, powiedział nam:
– A co? Wszak przekonaliście się, żem nie charakternik.
Z Polski rodem: Kobieta do panowania – Kornelia Ludwika Śniadecka
Napisane przez Kazimierz KozubOd jesieni 1822 roku coraz częstszym gościem wileńskich salonów był liczący wtedy niespełna 14 lat Juliusz Słowacki, syn zmarłego osiem lat wcześniej historyka i teoretyka literatury, a poza tym tłumacza z literatury klasycznej i francuskiej, profesora uniwersytetu w Wilnie – Euzebiusza Słowackiego. Julek – jak go zwali znajomi – był wtedy pasierbem innego profesora uniwersytetu – Augusta Ludwika Becu. Postaci znienawidzonej przez kręgi patriotycznej młodzieży w Wilnie, ale zarazem lekarza, który jako pierwszy na ziemiach polskich wprowadził szczepienia ochronne przeciw ospie – i to zaledwie w kilka lat po tym, jak Edward Jenner, angielski lekarz, zdecydował się przeszczepić małemu chłopcu ropę pobraną z palca chorej na ospę krowią kobiety.
Młody Słowacki był częstym gościem szczególnie w domu przyjaciela swego zmarłego ojca – Jędrzeja śniadeckiego, znakomitego chemika, lekarza i pedagoga, a przy tym człowieka walczącego w swoich „Próżniacko-filozoficznych podróżach po bruku” (taki tytuł nosił jego cykl felietonów w wileńskich „Wiadomościach Brukowych”) z zacofaniem umysłowym. Tak to kilkunastoletni Julek poznał starszą od siebie o siedem lat córkę Jędrzeja śniadeckiego – Kornelię Ludwikę śniadecką, zwaną po prostu Ludką.
PIERWSZE PODRÓŻE PO EUROPIE
Od pierwszych dni w Paryżu, w czasie tej mojej „pierwszej Francji” w 1957 r., planowałem wypełnić polecenie ojca – aby w jego imieniu odbyć pielgrzymkę do Lisieux, podziękować od niego świętej Teresce. Miał do niej specjalne nabożeństwo. Nosił stale w kieszeni mały medalion z jej podobizną. Wziął go ze sobą, wychodząc z domu, aresztowany w 1948 r. Jakimś cudownym sposobem przechował ten medalion przez wszystkie lata więzienia. Był to konkretnie i dosłownie cud, bo przecież ojciec był przewożony z więzienia do więzienia, niezliczoną ilość razy rewidowany, jego cele były wielokrotnie przeszukiwane. Złożył świętej Teresce ślub, że jeśli wyjdzie z więzienia żywy, to odbędzie pielgrzymkę dziękczynną do jej grobu w Lisieux. Wyszedł. Żywy, choć ciężko chory. Nie mógł jednak wyjechać do Francji. Nie dostawał paszportu przez wiele lat. Gdy okazało się, że jadę do Francji, ojciec powierzył mi misję odbycia za niego pielgrzymki do grobu św. Teresy.
Wybrałem się autostopem, co było najtaniej. W Lisieux bez trudu odnalazłem białe zabudowania klasztoru karmelitanek i kościoła, a w nim grób „małej Tereski”. Klęcząc przed nim, starałem się przekazać jej wszystko, co byłby jej powiedział ojciec.
Byliśmy wszyscy zdziwieni, kiedy po maturze dowiadujemy się, że Leon przygotowuje się do seminarium – jego sympatia szyła mu sutanny, komże, pelerynki, druga zafundowała kanony, robiła na drutach ciepłe skarpety, rękawiczki – każda liczyła na posadę gospodyni u przyszłego proboszcza.
Zatrzymał się u mnie, nie chcąc jechać do domu, i nie miał sumienia pokazywać się biednej matce, która ostatnie grosze wydała na jego kształcenie. Leon był dobrym humanistą, człowiekiem obdarzonym fenomenalną pamięcią – całego „Kordiana” umiał na pamięć i mógł go recytować w pojedynkę.
Przyjechał do mnie, bo był przekonany, że go przyjmę, przytułku nie odmówię, napoję, nakarmię, grosza nie będę żałował na potrzeby. Tak było i w gimnazjum – ja miałem zawsze pieniądze, on nigdy, bo i skąd. Był również muzykalny, grał na organach i fisharmonii, mógł być kierownikiem chóru, reżyserem sztuk teatralnych. Postanowiłem go tu wykorzystać i zorganizować życie kulturalne w mieście.
Nawiązaliśmy kontakt z gronem nauczycielskim szkół powszechnych. Było tam osiem osób w naszym wieku – 4 nauczycielki i 4 nauczycieli. Sympatyczni i weseli ludzie, którym brak było bodźca do działania. Leon, jako ten, który miał 24 godziny bez obowiązków, zajął się z kopyta programem naszych działań. Od miejscowego proboszcza wypożyczył fisharmonię i postanowił stworzyć z naszych uczniów gimnazjalnych chór. Równolegle z chórem powstało kółko dramatyczne. Zaczęliśmy dawać przedstawienia.
Ale doszedłszy do Bolimowa, pan Kwilecki odebrał wiadomość, że całe Kujawy i Płockie powstaną, aby tylko jeden zbrojny konfederat im się ukazał. I to go zdecydowało zaniechać Warszawę, której się prawie dotykał, aby dostać się na prawy brzeg Wisły. „Nuż nam się nie uda opanować Warszawy – mówił Sawie – bo ten tchórz Poniatowski, co mógł, to zebrał na swoję obronę? Jeżeli porażeni zostaniem, cała konfederacja wielkopolska przepadnie, której i trzecia część jeszcze nie powstała. Lepiej nam się wzmocnić w Płockiem, otworzyć związki z Litwą, a dopiero na pewno pójść do Warszawy”. Na próżno Sawa ofiarował mu z swoją awangardą samemu napaść na stolicę, tak był pewny swojego, na próżno cały szwadron pułku Mirowskich, prowadzony przez swojego porucznika Franciszka Dzierżanowskiego, przeszedł na naszą stronę pod samym Bolimowem, który doniesieniem świeżym potwierdzał wszystkie wnioskowania Sawy – nic nie mogło przekonać pana Kwileckiego, który sam był dobrym żołnierzem, w wojsku francuskim w młodości swojej służył, ale na nieszczęście więcej wierzył w naukowe zagraniczne prawidła wojskowości niżeli w instynkta polskie, tym więcej że popierał go w zdaniu inżynier francuski przy nim będący, a któremu mocno wierzył. Ten, uzyskawszy dość wziętości, iż przyczynił się do zwycięstwa pod Rozrażowem, nie mógł pojąć, jak można we trzy tysięcy ludzi dobywać miasto wielkie, obronione przez ośm tysięcy żołnierzy. Z boleścią więc serca Sawa musiał prowadzić awangardę ku Wyszogrodowi, gdzie się przez Wisłę przeprawili szczęśliwie.
MOJA PIERWSZA ZAGRANICA
Za pracę w studenckim teatrze i za kierowniczy udział w juwenaliach dostałem nagrodę ZSP w postaci dwutygodniowych wczasów zagranicznych.
Tu należy wyjaśnić, że ZSP był, oczywiście, całkowicie kontrolowany przez władze, ale z drugiej strony, nie miał charakteru politycznego i ideologicznego. O ile przynależność do ZMP (Związku Młodzieży Polskiej), a potem ZMS (Związku Młodzieży Socjalistycznej) była dla mnie, i wielu podobnie myślących, wykluczona, o tyle uważaliśmy, że korzystanie z pomocy ZSP nie hańbi.
Trzeba też dziś zapewne także wyjaśnić, co to były „wczasy” w PRL-u, czy to krajowe, czy zagraniczne – było to miejsce w jakimś ośrodku wypoczynkowym, przyznawane przez związki zawodowe, czy właśnie ZSP, po zniżonej cenie, jako uznaniowy przywilej. Te wczasy otrzymałem w Szwajcarii, więc na Zachodzie. Strasznie się ucieszyłem. Tym bardziej, że posługiwałem się już wtedy nieźle językiem francuskim. Niewiele przed terminem wyjazdu otrzymałem list z Zarządu Głównego ZSP, że z jakiegoś powodu (nie pamiętam jakiego) wczasy w Szwajcarii zostają odwołane, ale w zamian za to otrzymuję wczasy krajowe w Darłówku, oraz, jako kierownik artystyczny Studenckiego Teatru Dramatycznego w Poznaniu, zostanę dołączony do ekipy Bim-Bomu z Gdańska, wyjeżdżającej do Paryża na festiwal z okazji jakiejś rocznicy utworzenia Francuskiego Związku Studentów. Jeszcze lepiej!