Cały proces przywracania polskości w szkołach musiano przeprowadzać stopniowo, na drodze ewolucji, nie chcąc przerwać toku nauki. Proces trwał długo, bo od stycznia 1919 r. do czerwca 1921 r. W okresie tym zarysowują się trzy podokresy.
Pierwszy, do lata 1919, gdy przy bardzo szczupłym personelu nauczycielskim polskim udało się zorganizować osobne oddziały z polskim językiem wykładowym jedynie w klasach najniższych, w klasach zaś wyższych zdołano wprowadzić naukę języka i literatury polskiej jako przedmiotu obowiązującego tylko dla uczniów Polaków. Na podokres ten przypada też fakt podstawowy: obejmowanie kierownictwa poszczególnych zakładów przez polskich dyrektorów. W ostrowskim gimnazjum pierwszy dyrektor Polak pojawił się w kwietniu 1919 r.
Drugi podokres – od września 1919 do końca roku szkolnego 1919/20, kiedy polskie grono było już skompletowane, młodzież podzielona na odrębne oddziały: polskie i niemieckie. W Ostrowie we wszystkich klasach z wyjątkiem prymy były takie oddziały.
Trzeci podokres 1920/1921 to pierwszy rok szkolny, w którym gimnazja wielkopolskie posiadały grono nauczycielskie i młodzież już tylko polską. W Ostrowie pierwsza czysto polska najwyższa klasa VIII zdawała w czerwcu egzamin dojrzałości. Maturzystów było 22, w tym 2 niewiasty, których dotychczas nigdy nie było.
Pierwszym nauczycielem Polakiem w gimnazjum ostrowskim był ks. Lech Ziemski, który 1 grudnia 1918 r. objął funkcje prefekta. W styczniu 1919 r. wprowadzono naukę języka polskiego i literatury polskiej jako przedmiotu obowiązującego uczniów Polaków wszystkich klas.
Nauki podjęły się dwie miejscowe nauczycielki Polki: Stefania Pyszkowska i Barbara Starczewska („Blondondula”). Nie były one fachowymi polonistkami, lecz nauczycielkami angielskiego i francuskiego z kwalifikacjami dla „wyższych szkół dla dziewcząt”. Należy im się prawdziwa wdzięczna pamięć za podjęcie nauczania języka ojczystego wśród wrogiego grona czysto niemieckich „kolegów”. Nie miały one prawa mieszania się do administracji szkoły.
W styczniu 1919 r. Komisariat NRL w Poznaniu ograniczał władzę niemieckiego dyrektora w Ostrowie, znanego nam hakaty Becka, mianując jako jego doradcę ks. Henryka Zborowskiego, miejscowego proboszcza. Miał on być obrońcą praw uczniów Polaków, ale kompetencji w sprawach administracyjnych zakładu nie posiadał. Beck kierował szkołą nadal, tolerując prawdziwą dewastację przyborów i sprzętów szkolnych w gabinetach, hali gimnastycznej, a zwłaszcza cennej bibliotece. Rządy Becka skończyły się dopiero 31 marca 1919. Został on internowany w obozie w Szczypiornie, skąd wkrótce wyjechał na Śląsk, skąd przybył. Mniej więcej jednocześnie z Beckiem opuściła zakład większość profesorów Niemców. Spieszyli się, by jak najprędzej objąć posady w Niemczech, gdzie rok szkolny rozpoczynał się w kwietniu.
W takim stanie szkoły znalazłem się przy końcu stycznia 1920 r., w polskim gimnazjum. Wyprzedziliśmy celowo pewne fakty, by lepiej i łatwiej uchwycić całokształt rozwoju repolonizacji szkoły. Parę słów wypada poświęcić podziałowi przedmiotów wykładanych w roku szkolnym 1919/1920 w oddziałach polskich. Języka i literatury polskiej uczyli: prof. Eustachiewicz, Stanisław Kowalski, Dominik Zbierski. Filologami klasycznymi byli: prof. Eustachiewicz, Leon Gałuszka i Stanisław Wójtowicz. Z uwagi na dużą liczbę godzin łaciny i greki musieli pomagać Eustachiewicz i Kowalski, którzy mieli języki klasyczne jako przedmioty dodatkowe na studiach i zdany z nich egzamin. Historię i geografię wykładali: dyrektor Priedberg i prof. Straszewicz. Matematykę i fizykę: profesorowie Gadek i Kochański. Wobec istnienia oddziałów niemieckich we wszystkich klasach – od seksty do prymy – i małej liczby nauczycieli Niemców, Polacy musieli uczyć również w klasach niemieckich. Nie było to problemem, gdyż wszyscy pochodzili z zaborów niemieckich: pruskiego i austriackiego.
Nie było mnie cały rok w szkole. Przypuszczałem, że będę miał zaległości, że będę musiał je nadrabiać. Tymczasem stwierdziłem, że mógłbym jeszcze długi czas spędzić poza szkołą i nie mieć kłopotów. W podstawowych bowiem przedmiotach – łacina, greka, francuski, język polski i literatura, historia i geografia Polski – nastąpił poważny regres. Co do języka polskiego, literatury, geografii, historii Polski można znaleźć usprawiedliwienie, było to zrozumiałe, gdyż 90 proc. uczniów nie miało żadnego bądź bardzo słabe przygotowanie z języka ojczystego. Trudno było wymagać od uczniów, by, nie znając dobrze języka polskiego, mogli z języka obcego tłumaczyć na polski, a tym trudniej vice versa, jak również wyrażać poprawnie swoje myśli, nie mówiąc o ortografii. Trzeba jednak z drugiej strony przyznać, że lenistwo, nieprzygotowanie lekcji – wszystko to kładziono na karb nieznajomości języka. Ponadto profesorowie, chociaż sami w większości świetnie przygotowani w swoim zawodzie, pochodzili z regionów, w których nie było ani takiej dyscypliny, ani takiego rygoru jak w szkołach niemieckich. Patrzono na te braki przez palce, a młodzież w dużej części wyzyskiwała taką sytuację. Popełniono na tym tle duży błąd, promując wszystkich z niższej do wyższej tercji, kiedy przynajmniej 10 proc. powinno było repetować, żeby sobie dać potem radę w następnej klasie. Ci właśnie byli hamulcem, uniemożliwiali reszcie kolegów osiągnięcie wyższego poziomu wiedzy i zdobycie większego zapasu wiadomości. Doszedł do tego jeszcze jeden czynnik hamujący: od momentu podpisania traktatu wersalskiego dziesiątki tysięcy polskich rodzin z Rzeszy przeniosły się do Polski. Ich dzieci znały albo tylko potoczny język polski, albo wcale go nie znały.
Dla tych jednak, którzy chcieli się uczyć i coś więcej wiedzieć, niż wymagał program, były takie możliwości i warunki. W naszej klasie, jeśli chodzi o języki klasyczne, język polski i literaturę, wykładali wybitni znawcy tych przedmiotów i dobrzy pedagodzy. Na pierwszym miejscu prof. Eustachiewicz – greka i literatura polska. Umiał swoimi wykładami zafascynować, porwać i zamienić w słuch, sam będąc w transie i nieobecny. Kiedy z zamkniętymi oczyma mówił o romantykach, na których rósł nasz patriotyzm w TTZ-ecie, czy tragikach greckich, nie słyszał dzwonka oznajmiającego przerwę, a myśmy go nie „budzili”. Na mnie osobiście wywarł wielki wpływ. Coraz więcej czasu poświęcałem tym przedmiotom – łącznie z łaciną, wykładaną przez poczciwego profesora Wójtowicza. Obaj doprowadzili nas do matury.
Ponieważ ustaliłem już kierunek swoich przyszłych studiów i jak poprzednio, tak i obecnie górowałem w językach klasycznych i literaturze polskiej, cieszyłem się u Eustachiewicza specjalnym wyróżnieniem. Stałem się quasi-sekretarzem wychowawcy, pod moją opieką był dziennik klasowy, ja sporządzałem różnego rodzaju wykazy sprawozdawcze, byłem sekretarzem kółka literackiego, które Eustachiewicz założył i był przez całe lata jego opiekunem, pomagałem mu w bibliotece, wypisywałem świadectwa roczne i półroczne. Jednym słowem, byłem totumfackim profesora Eustachiewicza.
Nas, byłych żołnierzy, oprócz nauki i życia szkolnego, interesowały sprawy toczącej się na wschodzie wojny z bolszewikami i Ukraińcami. Było nas niewielu – najstarsi, prymanerzy, opuścili już gimnazjum, otrzymawszy matury bez obowiązku poddania się egzaminowi. Utworzyliśmy rodzaj koła kombatantów. Wieczorami zbieraliśmy się w małej uczelni Konwiktu, gdzie na ścianie wisiała mapa sztabowa, na której kolorowymi chorągiewkami zaznaczana była bieżąca linia frontów, i toczyliśmy dyskusje.
Pierwsze miesiące 1920 roku były dla Polski bardzo pomyślne. W lutym tego roku zawarto przymierze polityczne z Ukrainą atamana Petlury. Wprawdzie w końcu marca bolszewicy, postępując za wycofującą się armią niemiecką, znaleźli się na Wileńszczyźnie i Podlasiu, ale już 21 kwietnia Rydz-Śmigły zdobył Wilno, następnie Żytomierz, Berdyczów, a 7 maja wkroczył bez walki do Kijowa.
W tym czasie przeżywaliśmy w Ostrowie wielkie wydarzenie: przez Ostrów przejeżdżały pociągi z transportem armii Hallera z Francji na front wschodni. Transporty z wojskiem, taborami, sprzętem ciągnęły przez Ostrów kilka tygodni. Była to przecież olbrzymia armia – wszelkiego rodzaju sprzęt: armaty, czołgi, wozy pancerne – licząca około 55.000 ludzi. Ostrów był pierwszym etapem odpoczynku od momentu załadowania i wyruszenia z Francji. To, co się wtedy działo w Ostrowie, porównać można chyba tylko z przyjęciem, jakie urządził Józef Chłapowski, ojciec młodego wówczas oficera, słynnego szwoleżera Dezyderego Chłapowskiego, w Turwi dla szwoleżerów Napoleona. Ostrów z okolicą przez cały ten okres świętował, wiwatował, urządzał przejęcia dla oficerów i żołnierzy, organizował bale i zabawy. Poznańczycy nie byli skorzy do wylewności, do entuzjazmowania się, do hura-patriotyzmu, ale sprawy ojczyźniane, walka o kraj, jego byt i honor, stawiał zawsze Wielkopolskę na pierwszym miejscu w rzędzie innych dzielnic. Widzieliśmy wtedy Polskę w jej przed rozbiorowych granicach, a nawet większą o sojusze, więzy federacyjne z Ukrainą, Białorusią, Łotwą i ponownie z Litwą. Takie nadzieje snuliśmy wówczas i miały one realne podstawy.
Kiedy w grudniu 1919 r. Komendant Piłsudski przybył do Równego po podróży po Kresach Wschodnich, cały kraj czekał wtedy na wiadomości, na decyzje. Wtedy było już wiadomo, że nie Denikin podbije Rosję bolszewicką, jak tego próbowała i planowała Anglia Churchilla: że sama się wykrwawi. W ostatniej mowie Clemenceau po powrocie z Londynu powiedział: „Dopóki nierząd panuje w Rosji, dopóty Europa nie ma pewności, czy zdoła utrzymać pokój. Dyktatorowie rosyjscy wykopali przepaść pełną krwi między nami a sobą. Otoczyliśmy Rosję bolszewicką drutem kolczastym i nie dopuścimy, by Niemcy tę zaporę przekroczyli. Będziemy sprzymierzeńcami narodu walczącego z bolszewikami. Dziś Polacy biją się już z nimi. Jeżeliby nie sprostali zadaniu, czego nie przypuszczam, bo wiem, że sprostają, nie ustaniemy w niesieniu im pomocy, której postanowiliśmy im udzielić”.
Armia niemiecka, wycofując się z Litwy i Białorusi, oddawała te ziemie bolszewikom. Posuwając się za Armią „Ober-Ost” bolszewicy zbliżali się zwartym murem do Polski. Pod Lwowem Ukraińcy skupili około 40 tysięcy żołnierzy. Oprócz Ukrainy Zachodniej sąsiadującej z Polską, była Ukraińska Republika Ludowa, czyli Naddnieprzańska, z którą po odepchnięciu Ukraińców spod Lwowa doszło do porozumienia wobec nierównie większych horyzontów, jakie otwierały się w walce z bolszewikami o olbrzymie połacie Ukrainy rosyjskiej. Wreszcie Ukraińcy, przyciśnięci przez bolszewików i Denikina do frontu polskiego, uznali za lepsze porozumienie z Polską i skupienie sił na jednym froncie antybolszewickim.
W tych warunkach doszło w lutym 1920 r. do podpisania przymierza politycznego pomiędzy Polską a Ukrainą, reprezentowaną przez atamana Symona Petlurę. Polska zobowiązała się oswobodzić spod jarzma okupacji sowieckiej obszary Ukrainy na zachód od Dniepru i przekazać je władzy ukraińskiej z Petlurą na czele, Ukraińcy zaś zrzekli się wszelkich roszczeń do ziem położonych na zachód od Zbrucza i Horynia.
Obok ukraińskich po stronie polskiej działały wówczas ochotnicze formacje białoruskie, dowodzone przez generała Stanisława Bułak- Bałachowicza, byłego oficera armii carskiej, który po rewolucji październikowej (1917) wystąpił z programem utworzenia odrębnego państwa białoruskiego. Oddziały te brały udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1919–1920 po stronie polskiej. Sformowane w rejonie Mozyrza, prowadziły akcje partyzanckie na tyłach Armii Czerwonej, następnie wzięły udział w wyprawie Piłsudskiego na Kijów w kwietniu – maju 1920 r. Po zakończeniu wojny część żołnierzy została wysiedlona z Polski, część pozostała jako oddziały pomocnicze Wojska Polskiego na ziemiach wschodnich i organizowała wypady partyzanckie na tereny sowieckiej.
Jak powiedzieliśmy, wojska bolszewickie znalazły się na Wileńszczyźnie i Podlasiu. 19 kwietnia 1920 r. o świcie szwadrony Beliny Prażmowskiego podeszły pod samo Wilno i błyskawicznym natarciem opanowały część miasta z dworcem, z którego wysłano pociąg po zdążającą za kawalerią piechotę i artylerię, prowadzoną przez Rydza-Śmigłego, który gwałtownym atakiem wypędził bolszewików z Wilna.
Od południa Rosji parła w międzyczasie kontrrewolucyjna armia Denikina, który walczył o Wielką Rosję. Zajął on Kubań i część Ukrainy, podjął nawet ofensywę na Moskwę, a doznawszy klęski pod Orłem, wrócił w kwietniu na Krym, rezygnując z dowództwa na rzecz Piotra Wrangla, dowódcy korpusu konnego w swojej armii. Polska nie wspierała tej armii ochotniczej z uwagi na jej pochód znaczony niesłychanymi okrucieństwami. Po zwycięskiej ofensywie na Wileńszczyźnie otwierały się przed armią polską perspektywy odzyskania granic historycznych Polski. Noszono się z zamiarem odbudowy szeregu państw, jak Ukrainy z Kijowem, Białorusi z Mińskiem i Litwy i powiązania ich z Polską więzami federalnymi. Na front przybyło 55.000 nowego wojska. 27 i 28 kwietnia Rydz-Śmigły zdobył Żytomierz, następnie Berdyczów, Kosiatyń, a 7 maja wkroczył do Kijowa, zajmując go bez walki. Za nim wszedł Piłsudski, prowadząc główne i siły polskie.
Widząc tę sytuację, Tuchaczewski, naczelny wódz wojsk bolszewickich, rozpoczął w maju gwałtowny bój, spychając 1. Armię polską na Berezynę, jednocześnie reorganizując swoje armie i ściągając na Ukrainę atamana Budionnego, niezwykle utalentowanego dowódcę, który swą wspaniałą armią konną nie tylko pokrzyżował plany polskie, ale operując nią raz z frontu, to znów na tyłach polskich wojsk, zmuszał polską armię do stałego cofania się. 5 lipca 1920 r. Budionny zdobył Równe, otwierając drogę na Kowel. Front polski zmuszony został do dalszego cofania się na zachód.
Rosja zmobilizowała wszystkie swoje siły, żeby zwyciężyć. Dowódca północno-zachodniego frontu pisze w swym rozkazie dziennym: „Na zachodzie ważą się losy wszechświatowej rewolucji – po trupie Polski droga do wszechświatowego pożaru. Na Wilno-Mińsk-Warszawę-marsz”.
(...)
***
Częste przyjazdy Ojca do Ostrowa czy przejazdy przez Ostrów zaczęły budzić moją ciekawość, ale Ojciec zbywał każde moje pytanie lakoniczną odpowiedzią. Nie lubił się dzielić z nikim swoimi planami przed ich zrealizowaniem. Jedynie Idzi coś niecoś się orientował, ale z jego wypowiedzi trudno było domyślić się czegoś konkretnego. Wszystkie jego sugestie nie pasowały jednak do upodobań Ojca. Idzi twierdził, że chodzi o kupno ziemi czy gospodarstwa, że Ojciec jeździ często do Przygodzic, zabiera wuja Gąsiorowskiego, jadą do Antonina, gdzie oglądają jakieś nędzne gospodarstwo, to znowu na Kociembę, tu oglądają jakieś zabudowania folwarczne, chodzą po polach, po łąkach. W domu cisza na ten temat, jakby się nic nie działo.
Ponieważ z Ostrowa do Antonina i na Kociembę tylko dwie stacje pociągiem, postanawiam w najbliższą niedzielę pojechać do Antonina. Miałem tam bardzo dobrą znajomą, córkę młynarza Helenę Pankallównę, która była ekspedientką w sklepie ciotki Heintzowej w czasie, gdy byłem u ciotki na stancji. Bywaliśmy czasem u Pankallów, najmłodszy syn był ze mną i w jednej klasie (zmarł na gruźlicę w roku 1918). U Pankallów dowiedziałem się wszystkiego. Młynarz to jak fryzjer – wszystkie wiadomości z pierwszej ręki, prawdziwe i plotki. Jego klienci z okolicznych wiosek przywożą zboże i muszą w kolejce czekać na zmielenie, jak niewiasty na wysuszenie fryzury. W tym czasie dzielą się z sobą wszystkimi wiadomościami i zdarzeniami. Żywe gazety. Pankallowie wiedzieli, że Zaborowski pertraktuje o kupno małego gospodarstwa nad jeziorem Szpyrek, kilkadziesiąt zaledwie kroków od młyna Pankallów, po drugiej stronie szosy. Oglądnąwszy, nie mogłem sobie wyobrazić, w jakim celu. Chata wrosła w ziemię, stara stodoła się wali, jedynie obora, stajnia i chlewy oraz nowa stodoła są budynkami kapitalnymi. Do tego kilkanaście mórg roli, tuż przy gospodarstwie.
Niewiele myśląc, udałem się na Kociembę do drugiego młynarza, Falkiewicza. Znałem ich wszystkich. Jeden z synów był moim młodszym o rok kolegą, należał do mojej drużyny i z tej racji często cała drużyna, kiedy wybierała się na majowe wycieczki w lasy antonińskie, zawsze nocowała na Kociembie w stodole, a mama Falkiewiczowa raczyła nas wtedy plackiem z kruszonkami – poznańskim przysmakiem. Czesio niewiele wiedział, ale jego starszy brat Wacek, prowadzący młyn (ojciec dawno już zmarł), wszystko mi dokumentnie wyjaśnił. Ojciec wydzierżawił już rzekomo od administracji radziwiłłowskiej folwarczek Kociembę – 100 kilka ha, w tym 35 ha łąk i pastwisk. A zatem po jakie licho Antonin? Zabity klin tkwi nadal. Byłem jednak przekonany, że Ojciec wszystko dobrze rozważył i jak zawsze, błędu nie popełni, tym bardziej że w tym interesie bierze udział wuj Gąsiorowski, zastępca plenipotenta Ordynacji Przygodzickiej Radziwiłłów, mąż najstarszej siostry Ojca, Stachy.
Z tymi wątpliwościami wracam do Ostrowa, mając nadzieję, że w najbliższy czwartek wszystkiego się dowiem (zaczynają się ferie wielka- nocne).
Przygotowania świąteczne, w których zawsze miałem swój udział bezpośredni, i w tym roku mnie wciągnęły do akcji. Byłem specjalistą od babek piaskowych i ciastek biszkoptowych, a to dlatego, że właśnie ten rodzaj ciasta mi najbardziej smakował. Ulubionym ciastem był właściwie makowiec, ale ten był u nas codziennie na stole. Regularnie od lat, od pierwszej klasy, co poniedziałek zabieraliśmy ze sobą do Ostrowa po dużym bochenku makowca.
Byłem również niezłym rzeźnikiem, a zwłaszcza umiałem odpowiednio dozować przyprawy. Jeżeli ktoś jest tak mięsożernym stworzeniem jak ja, potrafi sobie wyobrazić, jakie musiałem przechodzić tortury, gdy wyciągano z kotła kawały mięsa przeznaczone na wątrobianki, salcesony, kaszanki albo kiełbasy czy winerki (parówki), a tu Wielki Post, i tylko zapach można w siebie wciągać.
Ojciec lubił sprawiać niespodzianki swoimi posunięciami, zaskakiwał czasem nawet Matkę. Przy wielkanocnym stole oświadczył, że w drugi dzień świąt pojedziemy wszyscy do Antonina i na Kociembę, gdzie niedługo będziemy mieszkać. A gdy zapytałem, czy będziemy mieszkać w tej walącej się chałupie, zdębiał. „A skąd ty to wiesz?”. Był przekonany, że działa w ścisłej tajemnicy. Następnego dnia po rannym nabożeństwie, przez Strzyżew, Kotłów, Mikstat kasztanki wiozły nas na oględziny nowych siedzib. Wiedzieliśmy już, że w Antoninie powstanie pierwsze letnisko na południu Wielkopolski, a Kociemba będzie zapleczem gospodarczym i żywnościowym dla tego przedsięwzięcia.
Tymczasem na froncie było coraz gorzej. 30 czerwca, koniec roku szkolnego, mam promocję do niższej sekundy. Żegnamy się „do zobaczenia 1 września”, nie przeczuwając, że za kilka dni szala zwycięstw przechyli się na stronę bolszewików i już 4 lipca Rada Obrony Państwa przystąpi do organizacji swego wielkiego dzieła tworzenia „Armii Ochotniczej”. Następnego dnia Rada wzywa: „Nie może dzisiaj nosić cywilnego ubrania nikt, kto ma młodość i zdrowie”. A Naczelnictwo Wielkopolskiego Oddziału Harcerstwa wydało rozkaz: „Wszyscy druhowie ponad 17 lat zdolni do służby wojskowej, a niepodlegający poborowi, winni być w pogotowiu do wyjazdu do obozu ćwiczebnego.”
Nie czekając na wezwanie, przyłączyłem się do dwóch znajomych z Antonina, Pawła Pankalli i Jasia Adama, którzy wybierali się jako ochotnicy do Gniezna, do formowanego zapasowego 1. Pułku Ułanów im. hr. Mielżyńskiego z Iwna, który ten pułk tworzył i finansował, a nawet uzupełniał końmi, chociaż w zasadzie o przyjęciu do tego pułku decydowało posiadanie własnego konia z pełnym ekwipunkiem. Ponieważ wszystko to posiadałem, pozostało tylko pożegnać się z Rodzicami, bratem i siostrą, oraz ze starą i nową służbą, wskoczyć na Łasiczkę i jazda konno z towarzyszami do Gniezna. Przed nami około 150 km, które postanowiliśmy pokonać w ciągu 3 dni.
Pierwszy nocleg w Gołuchowie u szwagrostwa Pawła, państwa Stachowskich, właścicieli młyna parowego. Po drodze robiliśmy kilka półgodzinnych przerw dla rozprostowania kości i odpoczynku koni ze zdjęciem siodeł. Nie byliśmy przecież wszyscy przygotowani do kilkugodzinnego siedzenia w siodle, ani my, ani konie, a nie chcieliśmy dojechać do koszar z odparzonymi końmi, jak i własnymi odparzonymi pośladkami. Dnie były upalne. Następny postój wypadł w folwarku państwa Laufów pod samymi Pyzdrami. Mimo że była to rodzina niemiecka (trochę już spolszczona), przyjęto nas bardzo gościnnie. Wypoczęci i dobrze nakarmieni ruszyliśmy wczesnym rankiem do ostatniego etapu. 9 lipca był trochę chłodniejszy, mniej uciążliwy dla nas i koni. Na mojej Łasiczce i kasztance Pankalli droga nie wywarła żadnego zmęczenia, natomiast gniady Jasia zakulał i trzeba było zwolnić tempo.
Dobiliśmy do Gniezna w późnych godzinach wieczornych. Był nawet kłopot z wpuszczeniem nas na teren koszar. Dniało już, kiedy po sprawdzeniu przez oficera dyżurnego naszych dokumentów, wciągnięciu nas i koni do rejestru pułkowego, jeden z wachmistrzów zaprowadził nas do stajni, kazał rozsiodłać konie, oczyścić z kurzu, i wskazał miejsce noclegu w wolnym jeszcze boksie ze słowami „Jesteście rekrutami i od przekroczenia bramy koszar obowiązuje was regulamin wojskowy w stanie wojny. Zrozumieliśta?”. Tak jest panie wachmistrzu.
10
W polskim gimnazjum
Po długiej dygresji wracamy na łono polskiej Almae Matris Ostroviensis. We wspomniany już poniedziałek prof. Tadeusz Eustachiewicz wprowadził mnie do klasy, na drzwiach której wisiała tabliczka: Kl. V, a pod tym: Wyższa tercja.
Wprowadzano już powoli nomenklaturę obowiązującą w szkołach Galicji i w Królestwie. Eustachiewicz wpisał do dziennika klasowego moje imię i nazwisko i wyszedł. Siedząca za katedrą młodziutka „Blondondula” zwróciła się wtedy: „Proszę zająć jedno z wolnych miejsc. Wtedy Goetz się odezwał: „Stachu, twoje miejsce jest wolne, czekało na ciebie, chodź, siadaj”. Zdziwiła się „Blondonduleczka”, bo nie wiedziała, że jestem dawnym uczniem. Musiałem jej w kilku słowach wyjaśnić, dlaczego mnie tyle miesięcy nie było w szkole. Ta przeszłość wojskowa i wojenna zrobiła na niej duże wrażenie.
Po objęciu rządów przez Komisariat NRL rozpoczęto natychmiast gruntowną reorganizację szkolnictwa w „dzielnicy pruskiej” (jeszcze istniała). Prowincjonalne Kolegium Szkolne w Poznaniu, późniejsze kuratorium, przystąpiło do wprowadzania języka polskiego jako wykładowego, a zarazem nowego programu nauki i zajęć szkolnych. Pojawiły się polskie podręczniki – powielone przede wszystkim z galicyjskich. Dostosowano także okres roku szkolnego i jego podział do zwyczaju panującego w innych dzielnicach Polski, a mianowicie jednorazowe dwumiesięczne wakacje od 1 lipca do 31 sierpnia, początek roku szkolnego 1 września, oraz kilkudniowe ferie świąteczne na Wielkanoc i Boże Narodzenie.
Zakończenie roku szkolnego 1918/1919 nastąpiło po raz ostatni według dotychczasowego zwyczaju 15 kwietnia 1919 r. Po dwutygodniowych feriach rozpoczęto nowy rok szkolny 1 maja. Po dwu miesiącach nauki zarządzono przerwę wakacyjną na okres lipca i sierpnia. Naukę wznowiono w nowym już terminie – 1 września.
Reformy te wymagały oczywiście pełnej zmiany personelu pedagogicznego, usunięcia nauczycieli niemieckich i obsadzenia wszystkich szkół Polakami. Nie było to ani łatwe, ani proste, nie dało się szybko zrealizować, gdyż wskutek długotrwałej i systematycznej germanizacji szkół przez rząd pruski, nie ostał się do roku 1919 w szkołach prawie żaden nauczyciel Polak. Władze starały się pościągać Polaków, którzy uczyli w głębi Niemiec, w Galicji, a pochodzących z Poznańskiego, ale była to kropla w morzu. Musiano sięgnąć do rezerwuaru, jaki stanowiło nauczycielstwo w byłym zaborze austriackim.