Lektura Gońca (591)
TORUŃ
Gdy już odbyłem rozmowy z Sykałą w Łodzi i Torończykiem w Lublinie, jedynymi dyrektorami, którzy wyciągnęli do mnie rękę, gdy już zaangażowałem się i reżyserowałem w ich teatrach i gdy nadeszła pora, aby umówić się – lub nie umówić – na następny sezon, otrzymałem nieoczekiwaną propozycję z Torunia. A było to tak…
Pewnego dnia wczesną wiosną 1965 r. Zofia jest w domu sama z Moniką w naszym mieszkaniu w Warszawie. Dzwonek. Zofia otwiera. Widzi ponurego człowieka w prochowcu i kapeluszu, który pyta: „Czy tu mieszka Kazimierz Braun?”. Zosia odpowiada: „Tak...”. Na to przybysz mówi: „Ja jestem z teatralnej policji”.
Zosia – jak mi potem opowiadała – była przekonana, że istnieje jakaś specjalna teatralna policja, tylko myśmy o tym nie wiedzieli. Była pewna, że kroi się jakaś straszna sprawa, rewizja, przesłuchanie, aresztowanie, lub coś takiego. Taki był odruch żony polskiego reżysera w 1965 roku!
Tego wspólnego życia umierając żaden z nas nie straci, rozszerzywszy go w sobie ofiarami, pracą, krwi przelewem, cierpieniami, choćby nawet tylko ciągłym o ojczyźnie myśleniem, złoży go do coraz zwiększającej się skarbnicy. A jeżeli niektórzy z nas haniebnie odstępują – im ściślej się kojarzą z zabójcami, im zupełniej siebie zaprzedają, tym więcej wyrabiajmy w sobie to uczucie, które nam Pan Bóg powierzył, byśmy go wypiastowali, a z którego trzeba Mu będzie złożyć rachunek.
Po kilkogodzinnym spoczynku obóz na nowo przybierał postać ruchu i czynności. Pieśń Bogurodzicy już powitała była nadchodzące zorze, słyszeć się dawały rżenia koni, rozweselające obozy, z troków obdzielaliśmy strawę tym wiernym towarzyszom, bo kiedy jeździec swojego konia nakarmi, to jemu samemu bieda znośniejsza.
Zowiesz się polską królową – śpiewali pancerni, Bądź nam obroną gotową – odpowiadali husarze. A wodzowie, siedząc na kłodach, przy ognisku jeszcze z sobą rozmawiali.
Wspomnienia z mojego życia (43)
Napisane przez Stanisław ZaborowskiPozostało jednak jeszcze około 23 tys. – dużo za dużo na ówczesne stosunki, gdy nieczynne stały zakłady użyteczności publicznej. Interes narodowy nie pozwalał jednak zwolnić nadmiaru ludzi, wpadliby oni natychmiast w ręce Arbeitsamtu – urzędu pracy – i zostaliby wywiezieni do Niemiec na roboty. Nie można też było pozbyć się pracowników wykwalifikowanych przedsiębiorstw miejskich, które przecież muszą być odbudowane i uruchomione. Gdzie ich potem szukać.
W tych warunkach Zarząd Miejski nakazał uznać nieobecność w pracy tych, którzy się nie stawili do niej, za usprawiedliwioną i wypłacać należne im pobory do rąk pozostałych członków rodziny, tych zaś, dla których w macierzystych zakładach nie było pracy, skierować do prac porządkowania miasta, odgruzowywania ulic, placów, porządkowania skwerów, parków itp.
Zarząd niemiecki zażądał teraz zwolnienia 40 proc. pracowników, z tym że będą oni wykorzystani przez Arbeitsamt. Z wykonaniem tego Zarząd Miejski zwlekał, aż wreszcie znalazł rozwiązanie bezbolesne: zdecydowano zwolnić na piśmie większość pracowników sezonowych, którzy już przedtem odeszli, do pracy się nie stawili, których termin zatrudnienia wygasł lub niedługo wygasał, oraz formalnie zwolnić tych, którzy odeszli na własne żądanie. W ten sposób zwolniono fikcyjnie ponad 4 tys. osób, przeprowadzając odpowiednią korektę statystyki zatrudnienia, którą otrzymywał również nadzór niemiecki. Na jakiś czas sprawa została rozwiązana i przycichła.
ZA PRACĄ
Więc to było tak – na wiosnę 1964 r. Miałem na utrzymaniu rodzinę. Miałem masę sztuk, które chciałem wyreżyserować. Mieliśmy mieszkanie w Warszawie. Nie miałem pracy.
Zacząłem jej rozpaczliwie szukać. Było późno – już druga połowa kwietnia 1964 r. Najpierw, logicznie nasuwało się szukanie pracy w stolicy. Podjąłem takie próby. Nieudane. Musiała iść za mną opinia Krasowskiego, którego wszyscy się bali. Skoro on mnie wyrzucił, to zaangażowanie mnie byłoby działaniem przeciwko niemu. Żaden dyrektor teatru w Warszawie nie chciał tego ryzykować.
Napisałem listy do kilku dyrektorów teatrów w kraju – znanych mi (bo nie powiem – znajomych) i nieznanych. Otrzymałem pozytywne odpowiedzi od dwóch. Na rozmowę zaprosił mnie, i to w trybie pilnym, Roman Sykała, który prowadził Teatr Powszechny w Łodzi i pamiętał mnie z Poznania, z „Wizyty starszej pani”. Zaprosił mnie także na rozmowę Jerzy Torończyk, dyrektor Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie, którego nie znałem osobiście, ale było kilka powodów zwrócenia się do niego: pamiętałem Lublin ze zjazdów polonistycznych i ze spotkań Świętej Lipki. Moja siostra Isia była tam asystentką na KUL-owskiej psychologii, asystentem profesora, biskupa Karola Wojtyły, na filozofii był jej narzeczony, Jerzy Gałkowski; wkrótce mieli się pobrać. KUL w ogóle był mi bliski jako (wtedy) bastion katolicyzmu.
Otóż więcej tygodnia, com bawił w zamku okazałym, u możnego obywatela, prócz domowników żywego ducha nie widziałem, choć sąsiadów miał mnóstwo, bo tam żaden magnat nawet takich obszernych włości jak u nas nie posiada. To mnie mocno zadziwiło: jak można takie życie prowadzić, wszystko mieć do przyjęcia ludzi, a nie widzieć ich u siebie. U nas by obywatel zwędził się z nudów, a on się nie nudził, bo miał wielką bibliotekę i różnego gatunku zbiory. To jakieś kwiatki zasuszone w papierze, to robaczki szpilkami pokłute, to muszle rozmaitego kształtu, to kruszce wszystkie, jakie tylko są na świecie, a których nazwiska tak recytuje, jakby litanię do Najświętszej Panny, że ani się zatnie, bo on to wszystko mnie pokazywał i tłomaczył. To kiedy się napracuje w polu, to te swoje drobiazgi przepatrzy, przeczyści, przekłada – i tak mu czas schodzi. A jak mnie mówił, to każdy u nich obywatel ma podobne rupiecie i nimi się bawi, że mu gawędy nie potrzeba. My, szlachta, tego u siebie nie mamy ni się na tym znamy, a cała nasza zabawa z ludźmi obcować.
KATASTROFY
W 1956 r. mieliśmy, już we dwoje z Zosią, dwa solidnie wymoszczone gniazda. Byłem etatowym reżyserem w dwóch bardzo dobrych teatrach, w Teatrze Polskim w Warszawie i w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Do Gdańska trzeba było dojeżdżać z Warszawy, ale w obu miejscach czuliśmy się dobrze, praca się układała i planowaliśmy, że tak będzie trwało.
Jak już wspomniałem, w Teatrze Polskim robiło się w sezonie 1963–1964 jakoś ciężko, niesympatycznie. Przyszli bowiem do teatru Krasowscy. To trzeba opowiedzieć po kolei i jasno, zwłaszcza że wciąż te sprawy są albo pokrywane milczeniem, albo przedstawiane pokrętnie.
Otóż, po kolei. S.W. Balicki, który mnie do Teatru Polskiego zaangażował, był polonistą, dziennikarzem, wydawcą, urzędnikiem państwowym, objął w 1957 r. dyrekcję Teatru Polskiego po wielkim Arnoldzie Szyfmanie, przychodząc tam z Ministerstwa Kultury i Sztuki. Mówiono, że niejako „dopomógł” Szyfmanowi w odejściu z teatru. Sam jednakże kontynuował jego linię repertuarową, zwłaszcza serią świetnych inscenizacji Słowackiego zrealizowanych przez Romana Zawistowskiego. Ale stosunkowo szybko, kierowany przez niego Teatr Polski zaczął tracić energię. Sukces „Pierścienia wielkiej damy” w mojej reżyserii, pierwszej realizacji Norwida w Warszawie po wojnie, Balicki wykorzystał do podreperowania swej pozycji. Ale niebawem kłopoty wróciły. No cóż, ja byłem wciąż młody i niedoświadczony, a zarazem nie należałem do partii, nie stało za mną żadne „lobby” i nie dawałem Balickiemu oparcia.
Kiedy 5 października w godzinach późnopopołudniowych przybyłem na Ratusz, w gabinecie Starzyńskiego odbywała się konferencja. Pani Stefania, sekretarka, zameldowała mnie natychmiast. Prezydent kazał mnie prosić. Odbywała się bowiem narada nad szukaniem źródeł dochodowych dla pokrywania zwiększonych wydatków miejskich przy całkowitej utracie wpływów z przedsiębiorstw miejskich, które prawie że leżały w gruzach i które na razie trzeba dofinansowywać. Stało się oczywiste, że normalne źródła dochodowe miasta nie wystarczą na pokrywanie zwiększonych i z dnia na dzień rosnących wydatków Kasy Miejskiej. Trzeba szukać nowych źródeł, które po wyczerpaniu się rezerw zaspokoiłyby potrzeby gospodarki miejskiej. Przy tych poszukiwaniach należy się liczyć ze znacznym zubożeniem ludności, której siła płatnicza uległa silnemu zmniejszeniu. W tych warunkach szukanie dodatkowych dochodów w podatkach i opłatach miejskich byłoby nierealne, a z polskiego punktu widzenia także niewskazane.
Zważywszy na to, że miasto będzie musiało obecnie przejąć wiele funkcji i ciężarów ponoszonych dotychczas przez skarb państwa, powstała dziś w dyskusji koncepcja, by dodatkowych źródeł szukać w zwiększonym udziale miasta w podatkach państwowych. Inaczej mówiąc, chodzi o szukanie potrzebnych środków w kasach niemieckich. Zadanie przygotowania takiej koncepcji spadło oczywiście na mnie, jako resortowego szefa tych zagadnień. Zwyczajem Starzyńskiego każda nowa myśl czy nowy projekt były na wczoraj.
Ale nie na tym koniec. My ze sławą i ze zdobyczą wrócili do swego obozu, a pan Kaźmierz Puławski wydał wedle zwyczaju rozkaz, aby nikt po capstrzyku nie śmiał z niego wychodzić, i natychmiast kazał go otrąbić. My więc do spoczynku, a ksiądz Marek do brewiarza.
A kiedy już dobrze ciemno się zrobiło, poszedł do namiotu pana Puławskiego i mówi mu:
– Bóg z tobą, panie starosto dobrodzieju; śmiem pana prosić o wielką łaskę.
– Rozkaż, księże. Co możem i co mamy, na twoje zawołanie.
– Oto proszę mnie pozwolić wyjść z obozu.
– A dokąd?
– Muszę być koniecznie tej nocy w obozie moskiewskim.
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, czy żartujesz, księże? A jakiż tam mieć możesz interes?
– I wielki interes, bo Pan Bóg mnie tam woła, ale z klasztoru bez wiedzy przeora ani z obozu bez wiedzy naczelnika nie pozwala wychodzić. Pan Bóg mnie objawił, że we wczorajszej potyczce jeden ich pułkownik śmiertelnie rannym został i przede dniem skona. On z naszej wiary, choć między nimi się rozpaskudził, a Bóg łaskaw mu pozwolił pragnąć księdza. Trzeba mnie go na śmierć dysponować.
Wieczorem 20 przyszedł do mnie kolega Rokita i zawiadomił mnie, że moja Żona z dziećmi przeniosła się do jego willi na Żoliborzu, ponieważ na Bielanach już za najbliższą ulicą od zachodu zaczynają się okopy, a działa stoją w ogródkach.
Gdy oddziały rozbitych armii gen.Kutrzeby znalazły się w Warszawie, zamknął się pierścień niemiecki. Musiał nastąpić nieuchronnie akt ostatni działań: regularne oblężenie. Zgasła bezpowrotnie wiara załogi, że dotychczasowa obrona Warszawy była tylko okresem przejściowym, że my też wyjdziemy w pole. Stawaliśmy się coraz bardziej i wyraźniej samotnym bastionem oporu. Cel walki był od tej chwili jasny dla wszystkich: nie dać się.
Stosunek sił oblegającego do oblężonego po 20 września:
Na przedmościu warszawskim, strona niemiecka: 45 batalionów, 72 baterie lekkie, 78 – ciężkie, 2 – najcięższe, 300 samolotów. Strona polska: 26 batalionów, 16 baterii lekkich, 10 ciężkich, bez najcięższych, i bez samolotów.
Na przedmościu praskim, strona niemiecka: 27 batalionów, 27 baterii lekkich, 10 ciężkich, 1 najcięższa, bez samolotów. Strona polska: 20 batalionów, 15 baterii lekkich, 11 ciężkich, bez najcięższych i bez samolotów.
KSIĄDZ MAREK
Co też to się dzieje na świecie! Prawdziwie już i cierpliwości nie staje – patrzeć na czyny a słyszeć gadania ludzkie. Takie zapomnienie o Bogu, taka obojętność dla Jego praw! Jakby Jego nauka była tylko dowcipnym wymysłem, bynajmniej nie obowiązującym. Oj, rozumni ludzie, rozumni ludzie! Ciężko przed Panem Bogiem odpowiecie, że tak świetne dary, coście z Jego łaski otrzymali, naprzeciw Niemu obracacie i że gorszycie tylu półgłówków, co bałamucąc się waszym rozumkowaniem, najczęściej z obawy, by za głupców nie uchodzić, wolą potakiwać waszej nieroztropności niż się trzymać tego, co ich wiara nauczyła i co ludzie istotnie wielcy i rozumni miłowali, że wszystko zań gotowi byli poświęcać. Tać to szaleńców, co by istności Bogu zaprzeczali, niewiele; ale mnóstwo takich, a szczególnie między niby mędrcami, co lubo dowodzą Jego bytu, tak Mu działalność i potęgę okrajają, że na jedno wychodzi, jakby mówili, że Jego nie ma.
Wedle ich, cuda są urojenia ciemnoty. Bóg porządku przez siebie ustanowionego nie odmieni; módl się sto razy na dzień, czego swoim rozumem i pracą nie zrobisz, tego nie wymodlisz. Święci to byli poczciwi mężowie, stosowali się do ducha czasu, do ówczesnych wyobrażeń; ludzie im coś nadzwyczajnego przyznawali, ale ich postępki rozsądnego badania nie wytrzymają. Obrządki, sakramenta są to mądre i zbawienne ustawy dla gminu, których człowiek światły powinien szanować i nic więcej! Tak plotą o rządach Boga, jakby przy Nim była Rada Nieustająca, w której oni zasiadają, a ja, człowiek poczciwy, mam już tyle się dać owładać, abym odstąpił od tego, co tyle wieków, tyle podań, tyle mądrych a cudownych mężów, tyle cnót nadzwyczajnych, tyle na koniec niewinnej krwi utwierdziło? O, to bym zasłużył, aby mnie do bonifratrów zaparto!