farolwebad1

A+ A A-

PAMIęć (4): WRÓG LUDU

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

braunfoto        Mój ojciec siedział w więzieniu. To było stale niejako na zapleczu. Byłem obywatelem drugiej, czy też po prostu, najniższej kategorii. Spotykały mnie upokorzenia, jak to pierwsze, gdy zwymyślał mnie wobec całej klasy nauczyciel-ubek.

        Co pewien czas powstawały głębokie zranienia. Raz mama, zapewne w ostatecznej desperacji, wyjęła z biblioteki parę książek i powiedziała, żebym poszedł do lekarza, pana takiego i takiego, dała mi adres, i zaproponował mu kupno tych książek. Lekarz, dawny znajomy ojca, najpierw bardzo się zdziwił, potem jakoś się zawstydził, a potem szybko dał mi kilkaset złotych. Wszystko odbyło się w korytarzyku. Nawet mnie nie zaprosił do wnętrza mieszkania.  

        I tak było co krok. Mama szamotała się, żeby nas jakoś wyżywić. Była nękana. Przez jakiś czas kazali jej meldować się co tydzień na milicji. Dwukrotnie robili u nas znowu rewizję, przewracając cały dom do góry nogami. Musiałem uważać na każde słowo w każdej rozmowie z kimś obcym. Przyszłość rysowała się niepewnie. Obawiałem się, że nie zostanę przyjęty na studia – co się zresztą miało sprawdzić.

        Uświadomiłem sobie, że jako przed „synem wroga ludu”, stoją przede mną do wyboru dwie drogi. Jedna: przyjąć to na siebie, zostać na uboczu, na marginesie, albo i poza nim, nie wyrzec się niczego, co było mi drogie, nie zdradzić ojca. Druga: zapisać do ZMP (Związku Młodzieży Polskiej), partyjnej przybudówki, w podaniu o przyjęcie do ZMP „potępić” ojca, złożyć „samokrytykę”, że „byłem nie dość czujny” i tak dalej. Na pierwszej drodze trzeba było się mocno wszczepić w grunt – wiary, tradycji, rodziny –  i trwać. Na wstąpienie na drugą drogę namawiał mnie raz w rozmowie w cztery oczy mój nauczyciel od „nauki o Polsce i świecie współczesnym”, ten partyjniak i, zapewne, ubek. Byłem przerażony w czasie tej rozmowy. Nic nie mówiłem. Tylko na koniec wykrztusiłem coś w rodzaju, „nie mogę...”. Od tamtego czasu byłem już nie tylko „synem wroga ludu”, ale i sam byłem „wrogiem ludu”. Tak trwało.

        W naturalny sposób, poza domem rodzinnym, drugim domem stał mi się Kościół. Szła za tym znajomość wielu duchownych, stykanie się z nimi, otrzymywanie od nich pomocy. Najważniejszym z nich był ks. Edmund Boniewicz, pallotyn. Zapamiętałem go jako księdza, który rozmawiając z ludźmi, w sytuacji towarzyskiej, codziennej, zwykłej, każdy temat sprowadzał do krótkiej nauki moralnej i religijnej; tak też kończył każdą rozmowę, spotkanie, wizytę. To było uderzające: zawsze skupiony, z pogodą w twarzy, nigdy jednak nie żartował i nie podejmował rozmów na tematy błahe. Przeciwnie, wykorzystywał każdą okazję, aby omawianą sprawę przedstawić w świetle Bożym. Był to jego szczególny dar: połączenie małomówności z elokwencją. Bowiem na tematy „światowe” właściwie się nie wypowiadał, natomiast na tematy „duchowe” znajdował natychmiast myśli i słowa celne, łączył je w całe logiczne łańcuchy. Każdą wizytę w naszym domu niejako podsumowywał wspólną modlitwą i udzielał błogosławieństwa. Pamiętam jego twarz: ascetyczną, pociągłą, z dość długim, lecz delikatnie wymodelowanym nosem; duże, ciemne, głęboko osadzone oczy; wąskie wargi; wysokie czoło; cała sylwetka szczupła. Ogólnie, w zaskakujący sposób, był podobny do założyciela swego zgromadzenia, świętego Wincentego Pallottiego. Dziś wystarczy porównać ich podobizny w Internecie. Tak się zbiegło, że w podobnym czasie, na jesieni w 1948 r., ks. Boniewicz opuścił Częstochowę, obejmując kierownictwo klasztoru pallotynów w Warszawie, a mój ojciec został uwięziony. Ale ks. Boniewicz wrócił po dwóch latach do Częstochowy i natychmiast zaopiekował się nami. Odwiedzał mamę, umacniał ją dobrym i mądrym słowem, spieszył z jakimiś skromnymi zapomogami materialnymi. Czasem, w skrajnej potrzebie, mama posyłała mnie do niego po pomoc. Czasem on przysyłał do nas ministranta z wezwaniem, abym do niego przyszedł. Zawsze była to okazja do wysłuchania jego nauki, a potem do spowiedzi. Na zakończenie otrzymywałem torbę z jedzeniem i czasem coś do ubrania. Kanałami kościelnymi napływała wtedy pomoc materialna z Zachodu, stanowiąc oczywiście kroplę w morzu potrzeb żyjącej w biedzie ludności kraju, ale tym bardziej oczekiwana i cenna. Raz dostałem od ks. Boniewicza zieloną, angielską, wełnianą kurtkę wojskową, krótką, do pasa. Była wygodna, ciepła, a przy tym przewiewna. Nie miała dystynkcji, ale wyobrażałem sobie, że nosił ją jakiś wysoki brytyjski oficer. Może sam marszałek Montgomery? Oglądałem potem takie kurtki wielokrotnie na ekranie w kinach i rzeczywiście w takiej właśnie kurtce chodził marszałek Montgomery. Nosiłem tę kurtkę latami. Najpierw była trochę za duża, a potem z niej wyrosłem.

        W tym też czasie, był to przełom lat 40. na 50., zetknąłem się z jedną z form szerzenia przez ks. Boniewicza kultu Miłosierdzia Bożego. Otóż, od czasu do czasu przychodziła do nas pani Maria Gembarzewska, zaprzyjaźniona z mamą, i przynosiła zawiniętą w gazetę płaską paczkę. W paczce były duże, pewnie wielkości strony maszynopisu, plansze z małymi, czarno-białymi fotografiami obrazu Miłosierdzia Bożego. Wiedzieliśmy, że Pani Gembarzewska otrzymywała je od ks. Boniewicza, bo i on sam rozdawał przy każdej okazji takie obrazki, ale, konspiracyjnym obyczajem, nie pytaliśmy o to. Obrazki miały chyba wymiary 3 na 5 centymetrów i były odbite jeden przy drugim na jednej karcie papieru fotograficznego. Było ich zatem kilkadziesiąt na każdej karcie. Jeden „transport” zawierał kilkaset obrazków. Pani Gembarzewska zostawiała je na naszym dużym stole kuchennym. Do moich obowiązków należało pocięcie nożyczkami każdej dużej karty na małe obrazki, a następnie napisanie na odwrocie każdego obrazka „Jezu ufam Tobie” – robiłem to stalówką maczaną w atramencie. Po paru dniach Pani Gembarzewska przychodziła po gotowe już obrazki z napisami. Nie pytałem, co z nimi robiła – stosując tę samą co zawsze konspiracyjną zasadę – nie pytać, nie wiedzieć, czego wiedzieć się nie musi. Myślę, że oddawała je ks. Boniewiczowi, a on je błogosławił, a potem roznosił, rozsyłał, rozdawał.

        Uprawianie sportu było dla mnie enklawą wolności. W czasie zawodów sportowych nikt nie mógł mi nic ująć z uzyskanego wyniku. Boisko było właściwie jedynym miejscem, gdzie mogłem jakoś zaistnieć, wyszumieć się, przeżywać chwile radości. Sport był także zapomnieniem. Na bieżni nie myślało się o niczym innym, niż o bólu mięśni, braku oddechu, a jedyną ambicją było dobiec do mety jak najszybciej, skoczyć jak najdalej, jak najwyżej. Na zawodach, koncentracja przed skokiem, przed biegiem wymiatała z umysłu wszystko inne. Brałem udział w zawodach lekkoatletycznych w Częstochowie. Jako reprezentant szkoły i, osobno, klubu „Ogniwo”, jeździłem na zawody do Katowic (w 1953 r. po śmierci Stalina przezwane „Stalinogród”), do Zawiercia, Zabrza, Bytomia, Chorzowa. Biegałem sprinty, indywidualnie i w sztafetach, skakałem wzwyż, w dal, trójskok. Byłem dobry, ale wielkich wyników nie osiągałem. Nie miałem zapewne specjalnego talentu motorycznego. Raz zdobyłem mistrzostwo Częstochowy juniorów w skoku wzwyż.

        Pochodną sportu była turystyka. Byłem sprawny fizycznie, więc wykorzystywałem to w czasie wycieczek pieszych, rowerowych, narciarskich. Na rowerze przejechałem z Częstochowy do Rabki i wróciłem do Milechów. Kilka razy jeździłem z Częstochowy do Milechów i odwrotnie; było to ok. 100 km. A wielokrotnie z Milechów do Kielc, tylko około 25 kilometrów, ale po solidnych górach. Na narty wyprawialiśmy się całą paczką pociągiem o świcie w niedzielę do Olsztyna pod Częstochową. Miałem stare, ciężkie narty ojca. Najpierw było kilkukilometrowe dojście ze stacji do góry zamkowej, a potem godziny zjazdów z tej góry różnymi trasami. Po pierwszym zjeździe szedłem do kościoła na Mszę św. Wracałem na stok. Powrót do domu był wieczorem, w całkowicie przemoczonych butach. Zimno.

        Chlubą Częstochowy był wtedy pierwszoligowy klub żużlowy. Wielokrotnie bywałem na zawodach na torze na dalekim Zawodziu. Zaszczytem było poznać osobiście któregoś z zawodników, jeszcze większym się z nim zaprzyjaźnić, a największym zostać zaproszonym na tylne siodełko – każdy z zawodników, poza maszyną sportową używaną na zawodach i przechowywaną w warsztacie na stadionie, miał też klubowy motocykl do prywatnego, codziennego użytku. Raz jeden z takich starszych kolegów zaproponował mi, że mnie zabierze do Olsztyna, ciągnąc na nartach na lince za swoim motorem. Była zima, szosa nieodśnieżona, miejscami oblodzona, szybkość na granicy poślizgu. Fantastyczna przygoda. Trzymałem się mocno i ani razu się nie przewróciłem, co zresztą mogłoby być fatalne w skutkach. Przecież mogłem się połamać, uderzyć głową o przydrożne drzewo. Był to najbardziej niebezpieczny i najgłupszy mój „wyczyn” narciarski.

        Już w Milechowach jakoś wszedłem na tę drogę: recytowałem wiersze. W szkole w Częstochowie (jak i w każdej innej szkole, jak w całym komunizowanym kraju) co pewien czas odbywały się „akademie” z różnych okazji. Szybko stałem się „etatowym” recytatorem na wszelkich akademiach. Repertuar podsuwała mi pani polonistka, ale zawsze uzgadniałem go z mamą. Brałem też udział w konkursach recytatorskich i odnosiłem w nich sukcesy.

        Raz, o mało nie zostałem wyrzucony ze szkoły, właśnie jako recytator, za „próbę zerwania akademii na rocznicę rewolucji październikowej”. Na tej akademii miałem powiedzieć najpierw fragment „Kwiatów polskich” Tuwima, ten fragment o mowie polskiej – bardzo go lubiłem i sam go zaproponowałem. Nauczyciel historii, odpowiedzialny za program całej akademii, przyjął go. Ale dał mi też do nauczenia się na pamięć i wygłoszenia wiersz Broniewskiego o Waryńskim – wyjątkowo paskudny. Po przeczytaniu go, nic nauczycielowi nie powiedziałem, ale w duchu postanowiłem, że tego wiersza to ja nie powiem. Nie powiem, żeby nie wiem co.

        Akademia się toczy. „Międzynarodówka”, referat, Tuwim, jakieś pieśni w wykonaniu chóru. Konferansjer, kolega z klasy, zapowiada, że teraz wystąpi Kazik Braun z wierszem Władysława Broniewskiego „Elegia na śmierć Ludwika Waryńskiego”. Stoję w kulisach szkolnej scenki i nie wychodzę na scenę. Dopada mnie nauczyciel:

        – Na co czekasz? Wychodź na scenę!

        – Nie wyjdę! Nie będę recytował tego paskudnego wiersza!

        – Wychodź natychmiast!

        – Nie wyjdę!

        Zaciąłem się. Przerwa w akademii się przedłuża. Sala buczy, klaszcze, uciecha i okazja do rozrabiania. Po bardzo długiej chwili wychodzi konferansjer, wypchnięty przez nauczyciela, i zapowiada: „Na tym zakończyliśmy dzisiejszą akademię”.

        Wezwanie do dyrektora. Groźne słowa. Odsyła mnie do domu. Wezwanie mamy do szkoły. Po powrocie powiedziała mi, że sekretarz partii w szkole domagał się natychmiastowego wyrzucenia mnie. Dyrektor zdecydował „darować mi ten ostatni raz”. To był „przedwojenny nauczyciel”, pan Sabok; wiedział, że ojciec siedzi, wiedział, jaka jest sytuacja u nas w domu.  Było mi strasznie przykro ze względu na mamę i ze względu na niego. Ale tliło się też we mnie poczucie satysfakcji, że tego wrednego wiersza nie recytowałem, że nie dałem się złamać.

        Moje zainteresowanie lotnictwem było naturalnie spuścizną po stryju Kazimierzu. Już w „Ćwiczeniówce” na „robotach ręcznych” wyciąłem laubzegą, wykleiłem i pomalowałem swój pierwszy model samolotu. Chciałem zostać modelarzem, a potem pilotem. Drogę do poważnego modelarstwa, a potem do lotnictwa otwierała Liga Lotnicza. Zapisałem się. Chciałem pójść na kurs szybowcowy. Najpierw była „rozmowa kwalifikacyjna” – w szkole, w gabinecie dyrektora, po południu. Czekaliśmy w kilku na korytarzu. Wezwano nas i rozdano „ankiety personalne” – chyba pierwszy raz w życiu wypełniałem taką ankietę, siedząc w sekretariacie szkoły. Zebrano te ankiety. Kazano nam znów wyjść na korytarz. Wywoływano po kolei. Za stołem siedziało ich dwóch. Wiedziałem, że jeden, to kierownik kursu szybowcowego. A drugi? Na pewno ubek. Studiował uważnie moją ankietę.

        – Wasz ojciec siedzi? Tak?

        – Tak.

         – Macie krewnych za granicą?

        To musiało być pytanie o ciocię Jadwigę Domańską, musieli, naturalnie, wiedzieć.

        – Tak, mam.

        – Kogo?

        Milczałem.

        – Kogo?! Gdzie? Nic nie zatajajcie! I tak wszystko wiemy!

        Wykrztusiłem:

        – Ciocię. W Anglii.

        Nie przyjęli mnie na ten kurs szybowcowy. Może myśleli, że ucieknę szybowcem do Anglii? I zaraz potem zostałem wyrzucony z Ligi Lotniczej. Tak zakończył się wątek lotniczy w moim życiu.

        Po latach jednak jakby zabrzmiało jego echo. Grzegorz zwrócił kiedyś naszą uwagę na postaci braci Adamowiczów, którzy jako pierwsi Polacy przelecieli samolotem Atlantyk. Było to w roku 1934, a więc tylko siedem lat po Lindberghu. Grzegorz dał nam książkę Stanisława Strumph-Wojtkiewicza, napisaną w oparciu o rozmowy z braćmi Bolesławem i Józefem. W oparciu o nią i prowadzone przez Zosię wielomiesięczne badania w Internecie, oraz moją kwerendę w Bibliotece Narodowej w Warszawie, napisaliśmy wspólnie książkę „Bracia Adamowiczowie. Emigranci – Lotnicy. Pierwsi polscy zdobywcy Atlantyku Północnego”1. Potem napisaliśmy tę samą książkę po angielsku i wydaliśmy ją w Ameryce 2.

------

1 – Wyd. Uniwersytetu Rzeszowskiego, Rzeszów 2011.

2 – The Adamowicz Brothers. Immigrants – Aviators. First Polish Conquerors of the North Atlantic, Polish Cultural Foundation, Buffalo 2011. Drugie wydanie amerykańskie pod tytułem Across the Atlantic. The Adamowicz Brothers-Polish Aviation Pioneers, Moonrise Press, Los Angeles 2015.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.