Wojciech Sumliński (ur. 15 kwietnia 1969 w Warszawie) – polski dziennikarz, absolwent psychologii Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Pracował w "Życiu", "Gazecie Polskiej" i "Wprost". Autor licznych reportaży i programów w TVP: "Oblicza prawdy" o działalności SB i magazynu śledczego "30 minut". Autor książki "Teresa. Trawa. Robot" o tajnych operacjach specjalnych SB oraz autor scenariusza filmowego o śmierci ks. Popiełuszki napisanego dla Agencji Filmowej TVP. Obecnie współpracuje z Frondą i magazynem śledczym "Focus", pisze kolejne książki i jest redaktorem naczelnym "Tygodnika Podlaskiego".
W tygodniku "Wprost" ujawnił akta świadka koronnego, Jarosława Sokołowskiego pseudonim "Masa" (2003), oraz materiały dotyczące kontaktów Andrzeja Kuny, Aleksandra Żagla i lobbysty Marka Dochnala z parą prezydencką, Aleksandrem i Jolantą Kwaśniewskimi (2004-2006). Autor książki pt. "Kto naprawdę go zabił?" o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki. Sumliński twierdził, że Waldemar Chrostowski, kierowca ks. Popiełuszki, był agentem SB. Sumliński przegrał proces sądowy z Chrostowskim. W trakcie procesu informacje zebrane przez Wojciecha Sumlińskiego potwierdzili dr Leszek Pietrzak (biegły IPN badający dokumenty dotyczące Waldemara Chrostowskiego, który zeznając, powiedział, że "Waldemar Chrostowski był agentem SB") oraz prokurator Andrzej Witkowski, który zeznał, że zamierzał postawić Chrostowskiemu zarzuty, ale gdy ujawnił swój zamiar, odebrano mu sprawę.
13 maja 2008 roku do mieszkania Sumlińskiego pod zarzutem ujawnienia Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora, wydawcy "Gazety Wyborczej", weszli funkcjonariusze ABW. Zarzut ten wkrótce został wycofany i zastąpiony innym. Szczegóły tych wydarzeń dziennikarz opisał w wydanej dwa lata później książce pt. "Z mocy bezprawia".
– Panie Wojciechu, chodził Pan po tropie afer – to właściwie zbyt eufemistyczne słowo – po tropach układu, który rządzi Polską. Czy to się da robić, czy w Polsce w ogóle jest możliwe tego rodzaju dziennikarstwo, skoro wiadomo, że media są kontrolowane?
– Zacząłem pracę w zawodzie dziennikarza śledczego w połowie lat 90. Nie jestem z wykształcenia dziennikarzem, tylko psychologiem dziecięcym, ale przypadek spowodował, że zostałem dziennikarzem.
Zaczęło się wszystko od tego, że poznałem prokuratora Andrzeja Witkowskiego, który prowadził dwa razy śledztwo ws. tajemnicy śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, najgłośniejszej i jednocześnie najbardziej tajemniczej zbrodni PRL. Andrzej Witkowski to postać niezwykła, to jest człowiek, który prowadził ponad trzysta spraw o najcięższe przestępstwa, przeważnie morderstwa, i nigdy w życiu nie przegrał ani jednej sprawy w sądzie, zawsze wygrywał, jest tylko jedna jedyna sprawa, której nie dane mu było zakończyć, to jest sprawa tajemnicy śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Dwa razy był odsuwany od tej sprawy, wtedy gdy szedł już z aktem oskarżenia do sądu i chciał postawić na ławie oskarżonych najważniejsze postaci PRL w zasadzie, bo generała Kiszczaka i wiele, wiele innych osób. To chciał zrobić człowiek, który nigdy nie przegrał żadnej sprawy. Czy zrobiłby tak w tej sprawie najważniejszej jego życia – bo tak o niej mówił – gdyby nie był pewny, że ją wygra? Oczywiście nie.
Po raz pierwszy w 91 roku poznał fakty, które do dziś są nieznane wielu ludziom. Ja o nich napisałem w swojej pierwszej książce. Mianowicie dowiedział się, że za grupą Piotrowskiego, Pękali, Chmielewskiego i Pietruszki w dwóch samochodach jechali funkcjonariusze WSI, sześciu funkcjonariuszy WSI.
– Wtedy było jeszcze WSW?
– Tak, wtedy to było WSW jeszcze, bo WSW, jak wiemy, się w Polsce zamieniło w WSI bez żadnej weryfikacji. W SB była ta weryfikacja taka śladowa, a w wojsku nie było w ogóle.
Więc Andrzej poznał fakt, że na miejscu zbrodni było sześciu funkcjonariuszy WSW. To jest niezwykły fakt. On pokazuje, że musiał być ktoś, kto tym ludziom dał rozkaz, czyli że to nie jest tak, że czterech i nikt więcej, tylko że ktoś tę szóstkę skierował, więc ktoś musiał być wysoko, żeby objąć obserwacją Piotrowskiego, Pękalę, Chmielewskiego i Pietruszkę, to musiała być decyzja z samej góry. Nie mógł tego zrobić byle pułkownik.
– To była Pana pierwsza książka, gdzie stawiał Pan między innymi tezę o kierowcy księdza, że był agentem.
– Tak.
– Pan jest o tym przekonany, miał Pan dokumenty z IPN-u?
– Jeśli chodzi o Waldemara Chrostowskiego, to za chwilkę do tego dojdę, żeby nie skakać z wątku na wątek.
– Jak Pan trafił na to?
– Poznałem Andrzeja Witkowskiego, gdy już był po tym, jak mu po raz pierwszy to śledztwo odebrano. Odkrył niesamowite rzeczy, poszedł z tymi rzeczami do szefów, a szefowie zamiast mu powiedzieć, dajemy ci wzmocnienie, rób to, bo jesteś na tropie, odebrali mu śledztwo.
Poznałem Andrzeja, jak był w strasznym stanie, nie mógł jeszcze dojść do siebie. Zaprzyjaźniliśmy się. Ja jako dziennikarz poszedłem tropami jego śledztwa, ale trochę obok. Bo na przykład byli ludzie, którzy nie chcieli rozmawiać z prokuratorem, bo wtedy w Polsce nie było świadka koronnego i świadka incognito, oni się bali, że jak pójdą do prokuratora i powiedzą, to będą musieli zeznawać z otwartą twarzą, pod nazwiskiem, bali się. A wiedzieli, że mnie obowiązuje tajemnica ochrony informatora i często mi mówili więcej niż Andrzejowi. I ja zacząłem od tej sprawy.
Dlaczego to było dla mnie takie ważne? Mieszkałem w budynku naprzeciwko kościoła św. Stanisława Kostki. Jestem 69. rocznik, jak księdza zabili, miałem piętnaście lat. Cała moja rodzina mieszkała blok w blok, moi dziadkowie, moja mama, siostry mojej mamy, myśmy wszyscy mieszkali obok siebie.
Byliśmy nie tyle warszawiakami, co żoliborzanami, którzy mieszkali naprzeciwko kościoła. I dla mnie sprawa księdza Jerzego była czymś niezwykłym. Ja się wychowałem na kazaniach księdza Popiełuszki. Więc gdy poznałem prokuratora, który prowadził śledztwo i mu to śledztwo "zamordowali", już wiedziałem – tak to rozumiałem – może to zabrzmi bardzo pompatycznie, ale pomyślałem sobie, Pan Bóg mnie tutaj skierował. Muszę to zrobić, dla mojej mamy, która nie żyje, dla moich babć, ciotek, które wszystkie już w tym momencie nie żyły, że to jest taka moja misja, taki testament.
Zacząłem i prowadziłem to śledztwo przez wiele lat, krok po kroku. Natomiast jak już się zająłem dziennikarstwem śledczym, no to zacząłem też prowadzić inne śledztwa dotyczące akcji SB, WSW, WSI, dotyczące tego, co się dzieje w Polsce, mafii, która wyrosła tak naprawdę ze służb specjalnych PRL. Zacząłem to robić krok po kroku, dotykając coraz bardziej trudnych spraw, coraz bardziej takich bolesnych spraw.
Na początku pisałem do gazety regionalnej, później do gazety ogólnopolskiej, "Życie", później do "Gazety Polskiej", później do tygodnika "Wprost", później zacząłem robić materiały dla Telewizji Polskiej, w sumie kilkadziesiąt reportaży i filmów dokumentalnych. Później dostałem swój program regionalny w Telewizji Polskiej w Lublinie i program ogólnopolski, 30 minut, który miał dużą oglądalność. Robiłem tam programy o Wojskowych Służbach Informacyjnych.
– Za każdym razem ktoś to Panu odbierał, tracił Pan pracę przez wątki, na które Pan trafiał?
– Miałem duże trudności. Trudności polegały przede wszystkim na tym, że próbowano mnie utrącać procesami.
Miałem czternaście procesów jako dziennikarz, jedenaście z nich wygrałem, dwa z nich zakończyły się ugodą. Jeden, najważniejszy dla mnie proces dziennikarski, z Waldemarem Chrostowskim, przegrałem. W jakich okolicznościach przegrałem, to jeśli będzie czas, chętnie opowiem.
– Nie obawiał się Pan, że informacje, które są Panu udzielane, są udzielane umyślnie? Czyli że te wszystkie afery tzw. III RP są pewnymi rozgrywkami. My strzelamy waszych, wy strzelacie naszych na podstawie różnych haków, teczek, przez to że nie są otwarte archiwa, przez to, że nie dokonano lustracji, dekomunizacji, te procesy wszystkie są niepełne, wybiórcze, to że wszystkie tego rodzaju śledztwa, które są prowadzone – zawsze zachodzi podejrzenie, że jest Pan przez kogoś ukierunkowany?
– Generalną zasadą, jaką ja przyjąłem i przyjęli koledzy dziennikarze śledczy, których w tamtym czasie było dużo więcej niż teraz, bo teraz dziennikarstwo śledcze jest w bardzo trudnej sytuacji, dużo trudniejszej niż wcześniej, generalną zasadą było – to jest oczywiste dla każdego dziennikarza śledczego – żeby sprawdzać informacje w wielu źródłach.
Nikt nie zbuduje dużej sprawy w oparciu o jedno czy dwa źródła, tych źródeł musi być kilka, muszą być dokumenty. Ja dlatego generalnie miałem bardzo duże procesy, przegranie jednego z nich to byłoby dla mnie bankructwo, bo jak mnie pozywał do sądu Siergiej Gawriłow, obywatel państwa Belize, a tak naprawdę agent KGB, to on chciał ode mnie pół miliona.
Generalnie to były duże sprawy, jakbym je przegrywał, to byłbym skończony, więc wiedziałem, że stąpam po cienkiej linie, i badałem to wielowątkowo.
Oczywiście, wiadomo było, że jeżeli np. wszedłem w struktury mafii pruszkowskiej i poznałem jeden odłam tej grupy, on chętnie mówił nie o swoich interesach, tylko mówił o interesach konkurencji, ale moim zadaniem było dotrzeć również do drugiego odłamu, żeby on z kolei powiedział o tych, wykorzystywać te pęknięcia. Tak samo robiłem, gdy wszedłem w struktury służb specjalnych. Generalnie jestem człowiekiem wrażliwym i wydawało mi się przez długi czas, że to jest mój atut, tzn. że umiem dotrzeć do ludzi, że ludzie mi wierzą. Tego zaufania starałem się nie wykorzystywać w tym sensie, że nie denuncjowałem informatorów, natomiast miałem pewnego rodzaju łatwość wchodzenia, poznawania różnych ludzi. I to co robiłem z mafią pruszkowską, robiłem później z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi.
Poznawałem jednych ludzi z WSI, którzy mówili o bandyckich interesach swoich kolegów ze służby, ale de facto konkurentach w biznesie. Ale moje zadanie polegało na tym, żeby z kolei później dotrzeć do drugiej grupy, żeby ona powiedziała może o tych. Więc to była cały czas taka gra, na tym polegała trudność, żeby nie stać się narzędziem w rękach jednej grupy, jednego odłamu, tylko żeby spróbować tych ludzi rozgrywać. To się łatwo opowiada, ale to było...
– Czy nie bał się Pan o własne życie; że po prostu przy tych wszystkich interesach, które tam są – bo w końcu przecież w Polsce giną ludzie, już nie mówię, że popełniają seryjne "samobójstwa" w więzieniach, ale jeżeli Pan nadepnie na odcisk komuś poważnie, to ten ktoś Pana, przynajmniej dla przestrogi, po prostu zabije?
– Mnie zabrakło wyobraźni. To znaczy powiem tak, liczyłem się z tym, zresztą miałem tego bardzo dużo, że będą robić na przykład kontrole skarbowe na zamówienie, żeby mnie zniszczyć finansowo, że będą o mnie pisać różne rzeczy w innych mediach albo rozpowiadać plotki na mój temat, żeby zniszczyć mi opinię. Powiem pompatycznie, liczyłem się w pewnym momencie, jak już zacząłem wchodzić coraz wyżej i wyżej, nawet ze śmiercią, bo ubezpieczyłem się nawet wysoko na życie, bo liczyłem się z tym, że jak mi się coś stanie, żeby rodzina nie została bez środków do życia.
Ale w życiu się nie liczyłem z tym – i to mnie zaskoczyło – że któregoś ranka przyjdą do mnie funkcjonariusze ABW, zakują mnie w kajdanki i powiedzą "to ty jesteś przestępcą". Tu mi zabrakło wyobraźni, tego się nie spodziewałem.
– Że ktoś może Pana oskarżyć o przestępstwo, którego Pan nie popełnił, po to żeby Pana wyeliminować?
– Tego nie przewidziałem. Przewidziałem wszystko. Ale nie przewidziałem tego, że będą mnie próbować zniszczyć takimi metodami i że któregoś razu zapukają o szóstej rano, założą mi kajdanki na ręce i powiedzą "to ty jesteś przestępcą".
– Pana oskarżono o to, że...
– Oskarżono mnie na początku o to, że miałem przekazać Aneks do Raportu WSI, o zgrozo, wydawcy "Gazety Wyborczej", Agorze, która jak o mnie kiedykolwiek pisała, to pisała o mnie źle, że jestem nawiedzony, wariat itd., bo ja i "Gazeta Wyborcza" w każdej dziedzinie życia różnimy się o 180 stopni.
Jak zrobiłem trzy filmy o WSI, w których przedstawiłem WSI jako organizację przestępczą, no to "Gazeta Wyborcza" jeździła po mnie dzień po dniu, atakując mnie bez przerwy.
Zarzut był tak absurdalny, że nawet "Gazeta Wyborcza", po tym gdy mi ten zarzut przedstawiono, zamilkła i przez trzy dni nie pisała, bo oni nie wiedzieli, o co chodzi.
A po co mi ten zarzut przedstawiono? Po to, by z mojego domu, na podstawie takiego pretekstu, wynieść wszystkie dokumenty, komputery, laptopy, dyskietki, wszystko. I ten zarzut następnego dnia wycofano.
– Ale sprzęt był już zabrany?
– Sprzęt był wyniesiony i dokumenty były wyniesione. I jak ten zarzut wycofano, to dano mi drugi, inny. Pojawił się zarzut płatnej protekcji.
To polega na tym, że ja za pośrednictwem mojego informatora z WSI miałem domagać się czy proponować oficerowi służb tajnych, czyli też WSI, pozytywną weryfikację w komisji Antoniego Macierewicza. Tenże oficer, pułkownik Leszek Tobiasz, bo o nim mówię, miał w tamtym czasie kilka procesów karnych. Prokuratura Wojskowa ścigała go za to, że właśnie pomawia ludzi o przestępstwo, ciążyło na nim podejrzenie o szpiegostwo, dostał zarzut bezprawnego szantażowania arcybiskupa Petza – bo on się zajmował inwigilacją Kościoła katolickiego, choć WSI nie miało prawa tego robić – i nad nim się zbierały czarne chmury.
Gdy ten człowiek oskarżył pośrednio mnie – a tak naprawdę ja byłem pionkiem, który miał doprowadzić do oskarżenia kogoś z komisji Antoniego Macierewicza – to wówczas wszystkie zarzuty wobec tego człowieka zostały zawieszone. ABW przyszło do Prokuratury Wojskowej i zabrało wszystkie dokumenty.
W ciągu jednego dnia wszystkie jego sprawy zostały wyczyszczone. Ja zaś znalazłem się w sytuacji człowieka, który musi próbować udowodnić swoją niewinność.
I ten proces trwa do dziś. Moja sprawa się nie zakończyła, ona się toczy.
– Pan przeżył ciężkie chwile, był Pan zamknięty...
– Przeżyłem chwile, których nie życzyłbym najgorszemu wrogowi, bo doszło do takiej sytuacji, w której sąd I instancji nie zdecydował się mnie aresztować, uznając, że nie ma na to dowodów, że ja popełniłem to przestępstwo, i wtedy prokuratura odwołała się do sądu II instancji. I moi koledzy, także moi informatorzy mówili mi: słuchaj, decyzja w tej sprawie już zapadła, sąd nie ma tu nic do powiedzenia, bo decyzja zapadła poza sądem. Jak to działa, to widzieliśmy teraz w Gdańsku, że sędzia sądu okręgowego staje na baczność przed politykami i mówi "wszystko zrobię". Jest absolutnie dyspozycyjny.
Taka sama sytuacja była w mojej sprawie. Mnie informatorzy moi i koledzy dziennikarze, którzy mieli informatorów, mówili: decyzja w sprawie zapadła, idziesz siedzieć na wiele lat, pozałatwiaj sprawy, bo albo będziesz nadawał na komisję weryfikacyjną, na Macierewicza, będziesz mówił rzeczy, których oni chcą, czyli kłamał – mówiąc krótko, albo po prostu będą cię tam trzymać tak długo, aż nie pękniesz.
– Czy Pana ta dyspozycyjność sądu zaskoczyła? Przecież Pan z wcześniejszych doświadczeń wiedział, że sędziowie są na telefon?
– Powiem panu tak, wiedziałem, jak działają sądy w III RP, że III RP, w przeciwieństwie do tego, co wielu Polaków sądzi, nie ma nic wspólnego z demokratycznym krajem. Wiedziałem, bo często zaglądałem za kurtynę i widziałem, co się za tą kurtyną dzieje.
Ludzie na ulicy widzą to, co się dzieje na scenie, a ja widziałem też to, co się dzieje za kurtyną. I to było przerażające. Więc wiedziałem, jak to działa.
Ale gdy sytuacja dotyczyła mnie, to tonący brzytwy się chwyta. Ja, irracjonalnie, miałem nadzieję, że to się nie może zdarzyć, że takie rzeczy ogląda się na filmie.
Rozmawiałem w takiej roli jak pan teraz ze mną, w roli dziennikarza, z różnymi ludźmi, którzy mi różne rzeczy opowiadali. I to jest zupełnie inna sytuacja, jak ja jestem dziennikarzem, rozmawiam z kimś pokrzywdzonym przez państwo, zachowuję do tego pewnego rodzaju dystans, nawet jak się wczuwam w tę sytuację, to to nie jest mój los. A zupełnie inna sytuacja jest, gdy to ja mam iść do więzienia za niepopełnione czyny, moja rodzina zostaje na zewnątrz, żona z czwórką dzieci, ja po prostu nie wiem, co się z nimi będzie działo. Mam świadomość, że być może, żeby mnie złamać, będą niszczyć ją tam na zewnątrz. Proszę mi wierzyć, sam się znalazłem w takiej sytuacji, że człowiek w pewnym momencie myśli już tylko o tym, żeby przestać cierpieć, żeby się wszystko skończyło, bo nie widzi żadnego rozwiązania.
Ja się znalazłem w takiej sytuacji, po prostu wiedziałem, cztery lata temu, że jeżeli ja czegoś nie zrobię, to może zrobi moja żona, i ja będę w więzieniu, a moja żona będzie w trumnie i moje dzieci zostaną same. Więc ja w takiej sytuacji myślałem już tylko o tym, żeby to przerwać, żeby to się skończyło po prostu.
Natomiast irracjonalnie do momentu decyzji sądu II instancji, tak jak tonący, który chwyta się brzytwy, próbowałem wierzyć, że to się jednak nie zdarzy. Więc decyzja sądu mnie nie zaskoczyła, ale jednak zaskoczyła.
Ciąg dalszy za tydzień